Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda. W każdym razie obiad zjemy chyba razem? O której mam wrócić? — zapytał Henryk.
— Nie krępuj się. Zaczekam.
— No, to przyjdę na czwartą. Dobrze?
— Doskonale.
— Wpadnę do Umiastowskich, do prezesa Jesionowskiego, do pani Bogny i do Miszutki.
— Będę czekał.
— Do widzenia... A ty możebyś chociaż wstąpił ze mną do pani Bogny?...
— Dlaczego właśnie do pani Bogny?
— No tak. Wiem, żeście się bardzo lubili. Często tam bywasz?
— Owszem... Dość często...
— Biedaczka, ile ona musiała przeżyć!... — Henryk zawahał się i dodał niepewnie — kiedyś zdawało mi się, że się kochacie.
Stefan wzruszył ramionami:
— Co za pomysł!
— Mówię, że tak mi się zdawało. Wyobrażałem sobie, że się pobierzecie i że będziemy mieszkali we trójkę... No, do widzenia.
Stefan zaczął chodzić po pokoju. Lubił przecież brata, może nawet kochał go, a jednak po jego odejściu odetchnął z ulgą. To zadziwiające, jak ludzie nie umieją zdobyć się na delikatność niewtrącania się do cudzych spraw.
— Wyobrażał sobie, że się pobierzemy z Bogną!... Paradne!...
Czyż rzeczywiście mimo najlepiej obmyślanych ostrożności i zamaskowań wszyscy z otoczenia domyślali się, a raczej odczuwali, że łączy go z Bogną coś przekra-