Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sprawiły te dwa lata. Ilekroć wracała ta natrętna myśl, trzeba było bronić się przed nią wszystkimi siłami. Byle nie poddać się, byle nie upaść, byle nie przyznać się przed sobą do klęski.
— To jest przecie ludzkie — powtarzała sobie — trzeba umieć przebaczać.
I właśnie może dlatego obcowanie ze starym panem Pohoreckim budziło w niej jakieś niewyraźne, niedające się określić ni ująć w konkretną świadomą myśl, nasycenie. On nie przebaczał nikomu. Zapatrzona w jego twarde rysy, odczuwała gdzieś w splotach rozedrganych nerwów rozkosz zemsty. Działo się w niej coś dziwnego. Karmiła się tym abstrakcyjnym okrucieństwem, tą siłą niedobrą i zawziętą, a jednocześnie rosła w niej obrona przeciw złu. Po każdej rozmowie z tym człowiekiem czuła się silniejsza, wytrwalsza, zdolniejsza do posuwania się naprzód po swojej ciężkiej drodze.
Zresztą odkąd uprzytomniła sobie, że jej stan psychiczny może mieć wpływ na kształtowanie się duszy kiełkującego w niej życia, siły jej zdawało się wzrosły w trójnasób. Posłuszna myśl nie wracała do gorzkich rozpamiętywań, smutek bladł i roztapiał się w słońcu, w zieleni, w ciszy małego dworku, w pogodzie jasnych dni.
Z Warszawy wprawdzie częste dochodziły wieści. Pisali znajomi, pisali przyjaciele. Prawie każdy list przynosił coś przykrego. Delikatniejsi ukrywali swoje informacje między wierszami, lecz byli i tacy, co brutalnie pisali prawdę.
Wiedziała o niej, wiedziała zbyt dobrze, chociaż dałaby wiele bodaj za możność, za jakiś sposób, by zostawić pole dla wątpliwości. Ewaryst niweczył jednak wszelkie