Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nauczycie się jeszcze, dranie, kłaniać się panu Malinowskiemu — powtarzał sobie dawniej, ilekroć ktoś z lekceważeniem doń się odnosił.
I nauczyli się. Nauczyli się kłaniać z szacunkiem i szybko wstawać, gdy tylko zatrzymywał się przy którymś biurku. Zrozumieli, że z panem wicedyrektorem lepiej mieć dobre stosunki, niż złe, że na jego życzliwość można sobie zarobić grzecznością, usłużnością i dostarczaniem mu informacyj o różnych sprawach kolegów. Zaczęło się to od doktora Pietruszewskiego, pełniącego obowiązki kierownika rachuby. Malinowski niezbyt go lubił, głównie za używanie owego doktorskiego tytułu. Ale gdy przy wyrzucaniu Lubaszka, właśnie dzięki wiadomościom skwapliwie podanym przez Pietruszewskiego, mógł wymóc na Szubercie dymisję gburowatego urzędnika, wykazawszy jego błędy i zaniedbania, Pietruszewski w ciągu sześciu tygodni otrzymał nominację na kierownika.
— Wszystko to jest polityka, moja droga — mówił Bognie — polityka to sztuka zjednywania sobie ludzi.
— Albo... tylko ich usług — odpowiedziała.
— To mi jest obojętne — wzruszał ramionami — byle robili tak, jak ja chcę, a co sobie myślą... Mogą mi nawet życzyć nagłej i niespodziewanej śmierci. Bylem ja o tym nie wiedział.
— Nie posądzam cię, byś mówił to szczerze.
— Zapewne... hm... zapewne. Jestem zresztą przekonany, że lubią mnie, dlaczego mieliby nie lubić?
— Bo nie dbasz o to.
— Trudno, żebym chodził przed nimi na tylnych łapkach.
— To nie, ale ja sądzę, że życzliwość ludzi zyskuje