Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień, w którym doszła do tego wniosku był jednym z tych, jakie napełniały ją radością. Pomimo bowiem powziętego postanowienia nie szukania plam na słońcu, nie analizowania — coraz częściej musiała bronić się przed tym, czego nie chciała nazwać rozczarowaniem, a co w każdym razie zmuszało do powątpiewania o trafności dawnej oceny Ewarysta. Ta samoczynna, mimowolna, narzucająca się rewizja zaczęła się od nowej, drobnej awanturki z Jędrusiową. Rzecz sama w sobie była na wskroś błaha, lecz postawiła pod znakiem zapytania to, co Bogna uważała u niego za męską twardość charakteru, za wolę nie znoszącą oporu i za usposobienie sangwiniczne, za tę może czasem i pozbawioną hamulców, lecz szlachetną porywczość, za brutalność nie kolidującą z rycerskością.
Owo zajście zachwiało tym przekonaniem Bogny, a dalsze obserwacje jeszcze bardziej je podważyły. Oczywiście nie był gburem, ale zdarzało mu się zachować się niegrzecznie wobec służącej, stróża, czy listonosza, traktować ich z góry, podnosić głos, lub przybierać ton wzgardliwy.
Było to nad wyraz przykre i Bogna zaczęła z tym walczyć, lecz on zdawał się wprost nie rozumieć jej niezadowolenia:
— Kto bierze za swoją robotę pieniądze — mówił — musi spełniać obowiązki, a jeżeli nie, zasługuje na obsztorcowanie.
— Nie chodzi mi o kogoś innego, lecz o ciebie — tłumaczyła.
— Ja się patyczkować z byle chamem nie lubię.
— Ależ unosisz się, najdroższy i używasz wyrazów...
— Gdy mówię o chamie nie będę dobierał salonowych