Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała nań uważnie:
— Nie przypuszczałam, by pan tak łatwo umiał zrezygnować z tytułu przyjaciela.
— Och, tego nie powiedziałem.
— Więc ironia?... Czy... czy zasłużyłam na nią u pana?
Gardło tak mu się ścisnęło, że nie mógł wydobyć słowa. Bał się, że głos mu się załamie. Nie chciał też spojrzeć jej w oczy. Należało wprost powiedzieć, że jest przybity, że niepotrzebnie tu przyszedł, że błaga ją, by oszczędziła mu tej męki i nie mówiła o tym, czego z jej ust nie może wysłuchać, by pozwoliła mu odejść. Ogarnęło go nieludzkie zmęczenie. Jakże jej powie, że nie potrafi pogodzić się z jej postanowieniem, że o powrocie do dawnego przyjaznego, cudownego stosunku nie może być mowy, a na konwencjonalny zdobyć się nie podobna. W tej chwili pragnąłby, by ktokolwiek przyszedł, bodaj nawet Malinowski.
Tymczasem pani Bogna ponownie położyła mu rękę na ramieniu lecz zaraz ją cofnęła i siedziała milcząca.
— Nie uważałam tego — zaczęła po chwili — za rzecz dostatecznie ważną, za zdarzenie takiego znaczenia, bym miała pana o tym zawiadamiać. Wychodzę za mąż. Nieraz zresztą wspomniałam w naszych rozmowach o tym, że zrobię to wcześniej czy później... Nie umiem żyć samotnie... Słyszał pan prawdopodobnie już w biurze...
— Owszem, słyszałem — zacisnął zęby i uśmiechnął się z przymusem — słyszałem i właściwie powinienem złożyć pani życzenia.
— Powinien pan — uśmiechnęła się do niego.