Straszliwe zdarzenie/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ŻEGNAJ, SZYMONIE!

Castor, jacht prywatny, widziany przez pasażerów nieszczęsnej „Reine-Mary”, spotkał rozbitków w dwadzieścia minut po rzuceniu się ich do wody. Co się tyczy Pays-de-Caux, statku płynącego z Dieppe, późniejsze dochodzenie wykazało, że załoga jego i pasażerowie zmusili kapitana do ucieczki jaknajdalszej od miejsca katastrofy. Widok olbrzymiej trąby, statku unoszącego się ponad falami, stającego dęba i wpadającego jakby w paszczę leja, wstrząśnienie morza, pękającego niejako pod naporem mocy frenetycznej, kłębiącego się samo w sobie z jakąś wściekłą furją, wszystko to było tak straszliwe, że kobiety zemdlały, a mężczyźni zagrozili kapitanowi rewolwerami.
Castor też najpierw zaczął uciekać. Ale hrabia de Baugé, ujrzawszy przez lunetę chustkę, którą rozpaczliwie wywijał Szymon, namówił swych marynarzy, by płynąć w kierunku rozbitków, unikając jednakże zbliżenia się do strefy niebezpiecznej.
A zresztą morze uspokajało się. Wybuch cały nie trwał nawet minuty i możnaby teraz powiedzieć, że potwór odpoczywa, syty i zadowolony z pożarcia ofiary, jak dzikie zwierzę przeciąga się i zasypia spokojnie po krwawej uczcie. Szalejące wiry rozdrobniły się w prądy prędko zanikające. Ani bałwanów, ani piany. Pod wielkim całunem falującym zakończył się dramat pięciuset agonij.
W warunkach tych ratunek był rzeczą łatwą. Izabella i Szymon, umiejący trzymać się na wodzie całemi godzinami, zostali wciągnięci na pokład jachtu, gdzie umieszczono ich w dwóch kabinach i przyniesiono ubranie do zmiany. Izabella nawet nie zemdlała.
Statek natychmiast udał się w dalszą drogę, spiesznie oddalając się od miejsca przeklętego. Nagłe uspokojenie morza wydawało się równie podejrzanem, jak burza.
Spokój ten, ciężki i złowrogi, towarzyszył „Castorowi” w podróży aż do wybrzeża francuskiego. Szymon Dubosc zmienił ubranie i pospieszył na pokład, do hrabiego de Baugé i jego przyjaciół. Chcąc upozorować ocalenie wspólne z miss Bakefield, powiedział, że przypadkowo zupełnie spotkał ją na statku Reine-Mary i w jej towarzystwie znalazł się w chwili katastrofy.
Dwukrotnie Szymon schodził na dół, aż do kabiny Izabelli. Ale drzwi jej były zamknięte i żaden szmer nie dochodził stamtąd. Szymon wiedział, że narzeczona napewno już odpoczęła po przeprawie morskiej i zapomniała o niebezpieczeństwach, jakie przeszła. Lecz w duszy jej napewno trwał obraz tego, co widziała. On sam czuł się przygnębiony i nie mógł pozbyć się straszliwej jak koszmar wizji tego, co było. Czyż jest możliwem, by nie żyli już ci trzej duchowni o twarzach surowych i tych czterech chłopców szczęśliwych i radosnych, ani ich rodzice, ani mała dziewczynka, która tak rzewnie płakała, ani niemowlę, uśmiechające się do Izabelli, ani kapitan ani nikt z tej licznej rzeszy, przed godziną jeszcze zaludniającej Reine-Mary?
Około godziny czwartej chmury, zbierające się w kłębach coraz bardziej czarnych i gęstych, pokryły całe niebo. Odczuwało się już wiew potężnych burz, których wojownicze oddziały, puszczone poprzez Atlantyk, spieszą zagłębić się w wąskiem przejściu La Manche i połączyć swe wysiłki zniszczenia z tajemniczemi mocami, wybuchającemi z głębin morskich. Horyzont zaciemnił się. Chmury opuszczały się coraz niżej.
Zbliżano się do Dieppe. Hrabia i Szymon Dubosc, patrzący przez lunety, jednocześnie wydali okrzyk przerażenia. Na linji budynków, otaczających plaże jakby wysokim wałem cegieł i kamieni, stwierdzili, że dach i wyższe piętra dwóch największych hoteli: Imperial i Astoria, zawaliły się. A potem zaczęli już rozróżniać dalej inne budynki, wytrącone z równowagi, pochylone, popękane, nawpół zburzone.
Nagle płomień wystrzelił z jednego domu. W kilku minutach pożar szalał.
Wszędzie, z jednego końca plaży na drugi z ulic wybiegał tłum szalejący i krzyczący rozpaczliwie.
— Bezwątpienia, szepnął hrabia, było tu trzęsienie ziemi; wstrząs bardzo gwałtowny, w dziwny sposób łączący się z trąbą morską, która pochłonęła Reine-Mary.
Zbliżając się, ujrzeli, że morze widocznie podniosło się wysoko i zalało plażę, gdyż widać było osad mułu na gazonie, a szczątki desek walały się, rozrzucone na wszystkie strony.
Ujrzeli również, że część grobli i latarnia morska były zniszczone, że tama była rozbita i że statki błąkały się samopas po wodzie, lub były bliskie zatonięcia.
Radiotelegram, donoszący o zatonięciu Reine-Mary, zwiększał jeszcze panikę. Nikt nie ośmielał się wypłynąć na pełne morze, by uniknąć niebezpieczeństwa na lądzie. Na wybrzeżu i na ruinach grobli zgromadziły się rodziny pasażerów w oczekiwaniu ogłupiałem i beznadziejnem.
Wśród tego zamieszania przybycie jachtu przeszło zupełnie niezauważone. Każdy żył dla siebie, bez ciekawości i bez uwagi o los drugich, przejęty jedynie niebezpieczeństwem swojem i swych najbliższych. Kilku rozgorączkowanych dziennikarzy rzuciło się na wywiady, a władze portowe przeprowadziły krótką ankietę u hrabiego i Szymona. Szymon starał się, o ile można, unikać szczegółowych danych, a wreszcie wolny, odprowadził miss Bakefield do pobliskiego hotelu, zainstalował ją tam i poprosił o pozwolenie udania się na zwiady. Niepokój trapił go o ojca, który, jak sądził, przebywał w Dieppe.
Dom rodziny Dubosc leżał zaraz za pierwszym zakrętem wielkiej ulicy, biegnącej pod górę na lewo od wybrzeża. Ukryty w gęstwinie drzew, obrośnięty pnącemi się roślinami i kwiatami, panował nad miastem i morzem. Szymon uspokoił się rychło. Ojciec jego, zatrzymany z powodu interesów w Paryżu, miał powrócić dopiero pojutrze. A zresztą z tej strony Dieppe zaledwie dało się odczuć lekkie drganie.
Szymon powrócił do hotelu miss Bakefield. Lecz Izabella, zamknięta w swym pokoju, oświadczyła przez służbę, że pragnie odpocząć i być sama do wieczora. Zdziwiony tą odpowiedzią, której znaczenie miał zrozumieć dopiero daleko później, udał się do mieszkania przyjaciela swego Edwarda, nie zastał go, wrócił do siebie, zjadł obiad i poszedł obejrzeć zniszczenie miasta.
Nie było ono tak znaczne, jak mógłby przypuszczać. To, co się zwykle nazywa pierwszem trzęsieniem ziemi, w Dieppe, w przeciwstawieniu do wielkiego kataklizmu, jakiego było zwiastunem, składało się najwyżej z dwóch lekkich wahań przedwstępnych, za któremi nastąpiło mocne wstrząśnienie z towarzyszeniem potężnego huku i całej serji detonacyj. To wszystko. Żadnych ofiar w ludziach. Co się tyczy wylewu, niesłusznie nazwanego wezbraniem, to fala podniosła się słabo, a siła uderzenia jej była stosunkowo bardzo niewielka. Ale na ludzi, ktorych Szymon spotykał i z którymi mówił, tych kilka sekund zrobiło tak straszliwe wrażenie, że godzinami nie mogli ochłonąć z przerażenia. Jedni biegali sami, nie wiedząc dokąd; inni — a takich było najwięcej — pozostawali w stanie kompletnego ogłupienia, nie odpowiadając na pytania lub odpowiadając zdaniami bez sensu.
Istotnie bowiem, na tej ziemi spokojnej, gdzie ląd od tylu wieków przybrał konfigurację nieodwołalną i gdzie żaden objaw wulkaniczny nie uważany był za możliwy, wstrząs ten przedstawiał coś szczególnie przerażającego, nielogicznego, nienormalnego, coś, stojącego w zupełnem przeciwieństwie do praw przyrody i do warunków bezpieczeństwa, jakie każdy z nas ma prawo uważać za niewzruszone i jako ostatecznie przez los przeznaczone.
Szymon, od dnia wczorajszego błąkający się w atmosferze niepewności, przypominał sobie wciąż przepowiednie ojca Calcaire i porównywał z niemi przeżytą trąbę olbrzymią i zatonięcie Reine-Mary, zapytując siebie:
— Co się dzieje? Co jeszcze nastąpi? W jaki nieprzewidziany sposób i przez jakiego potężnego wroga wykonany będzie następny atak?
Chociaż pragnął bardzo opuścić Dieppe jeszcze w ciągu nocy lub następnego rana, odjazd ten wydawał mu się dezercją w chwili, gdy miał wrócić ojciec jego, a tyle zwiastunów zapowiadało nieuniknioną walną bitwę.
— Izabella poradzi mi najlepiej, pomyślał. Razem zadecydujemy, co czynić należy.


∗   ∗

Noc zapadła. O dziewiątej wrócił do hotelu i kazał oznajmić siebie miss Bakefield. Ale doznał rozczarowania. Miss Bakefield nie było. Przed godziną, wychodząc ze swego pokoju, zostawiła w biurze hotelowem list, zaadresowany do Szymona Dubosc, poczem opuściła hotel.
Zdumiony Szymon pytał o szczegóły i wyjaśnienia. Ale nikt nie umiał mu nic powiedzieć. Dopiero jeden z chłopców oświadczył, że miss Bakefield na ulicy podeszła do marynarza, który zdawał się czekać na nią.
Biorąc list, Szymon miał zamiar wejść do kawiarni, lub wrócić do hotelu, by tam spokojnie treść jego przeczytać; niecierpliwość jednak uniosła go i nie mając odwagi czekać, zatrzymał się pod pierwszą latarnią, rozerwał kopertę i przeczytał, co następuje:

Szymonie! Piszę do Ciebie z całem zaufaniem i z pewnością szczęśliwą, że wszystkie moje słowa zostaną zrozumiane i nie wywołają ani urazy, ani goryczy, ani nawet po pierwszym bolesnym ciosie, prawdziwego przygnębienia.
Szymonie, pomyliliśmy się bardzo. Jeżeli jest rzeczą sprawiedliwą, że nasza miłość, nasza wielka i szczera miłość panuje nad wszystkiemi naszemi myślami i jest celem życia naszego, to jednak nie jest rzeczą sprawiedliwą, by miłość ta była jedynym naszym obowiązkiem i zasadą życia. Odjeżdżając, popełniliśmy jeden z czynów, dozwolonych jedynie tym, którym losy przeciwne niszczą wszystkie marzenia i radości.
Popełniliśmy czyn, do którego ma się prawo wówczas tylko, gdy niema innego wyjścia, jak śmierć. A czy myśmy byli w tem położeniu, Szymonie? Cóżeśmy uczynili, by zasłużyć sobie na szczęście nasze? Przez jakie próby przeszliśmy? Jakich starań, jakich wysiłków użyliśmy? Czy przelaliśmy jakie łzy?
Dużo bardzo przemyślałam teraz, Szymonie. Myślałam o tych biedakach, których już niema, a wspomnienie których będzie zawsze dla mnie tak bolesne. Myślałam o nas obojgu i myślałam o mojej matce, której śmierć również widziałam... Mówiliśmy o niej i o tych klejnotach, jakie mi powierzyła umierając... Są one stracone i to także jest dla mnie bardzo bolesnem!
Szymonie, nie chcę uważać tego, ani też wszystkich nieszczęść tego straszliwego dnia, za przestrogę, nam zesłaną! Ale chcę, by to przynajmniej posłużyło nam do patrzenia na życie w inny sposób i do walki z przeciwnościami z duszą szlachetniejszą i dzielniejszą! Fakt, że żyjemy oboje, podczas gdy wszyscy tamci zginęli, zabrania nam już dzisiaj wszystkiego, co jest kłamstwem, dwuznacznością, wszystkiego, co nie jest zupełnie jasne i dniem białym.
Zdobądź mnie, Szymonie! Ze swej strony zasłużę na ciebie zaufaniem i cierpliwością. Jeżeli jesteśmy godni jedno drugiego, dopniemy celu i nie będziemy potrzebowali rumienić się za nasze szczęście, któreby obecnie trzeba nam opłacać, jak to dziś kilkakrotnie odczułam, upokorzeniem wielkiem i wstydem.
Szymonie, nie będziesz starał widzieć się ze mną, nieprawdaż?

Narzeczona twoja Izabella.
Szymon kilka chwil stał nieruchomy. Jak słusznie przewidziała miss Bakefield, pierwszy cios był niesłychanie bolesny. Myśli kłębiły się pod czaszką, nieuchwytne i nieprawdopodobne. Nie próbował zrozumieć i nie zapytywał siebie, czy przyznaje słuszność Izabelli. Cierpiał tak, jak nie miał dotychczas pojęcia, że cierpieć można.

I nagle, w chaosie mózgu jego, pomiędzy przypuszczeniami bezładnemi, okrutna myśl opanowała wszystko. Tak, zapewne Izabella, zdecydowana poddać się woli ojca, powzięła postanowienie połączenia się z nim, zanim ucieczka jej nie dojdzie do wiadomości ogółu i nie stanie się powszechnym skandalem. Ale w jaki sposób uda się jej doprowadzić do skutku swój zamiar? Szymon przypomniał sobie: Izabella opuściła hotel w sposób bardzo dziwny, gwałtowny, piechotą, w towarzystwie marynarza, niosącego jej walizkę. Przystań, skąd odpływały statki z Dieppe do Newhaven, znajdowała się w pobliżu hotelu, a statek nocny podnosił kotwicę za godzinę, czy dwie.
— Och, czyż to byłoby możliwe! szeptał Szymon, wstrząsany dreszczem na myśl o konwulsjach morza i zatonięciu Reine-Mary.
Pognał w kierunku przystani. Mimo zakazu Izabelli, chciał ją ujrzeć, a jeżeliby się oparła jego miłości, błagać ją, by zrezygnowała z przejazdu.
Na przystani ujrzał poza dworcem morskim, kominy statku. Napewno Izabella była tam, w którejś kabinie. Dokoła kręciło się dużo ludzi, bagaże leżały porzucane na kupy. Szymon skierował się na pomost. Ale urzędnik służbowy zatrzymał go.
— Nie, ja nie mam biletu na przejazd, tłómaczył Szymon. Szukam jednej pani, która miała jechać tym statkiem.
— Niema żadnych pasażerów na statku, oznajmił urzędnik.
— Aa... dlaczego?
— Podróż nie odbędzie się. Otrzymaliśmy rozkazy z Paryża. Komunikacja wstrzymana, nie płyniemy, aż do odwołania.
— Tak! ucieszył się Dubosc... Więc nikt nie odpłynie?
— Tak... to jest na linji.
— Jakto?... na linji?
— No, Towarzystwo Żeglugi interesuje się tylko swemi transportowcami. Jeżeli inne statki chcą płynąć, to już ich rzecz, niemożna im przeszkodzić.
— Ale, rzekł Szymon, już zaniepokojony, żaden statek nie zaryzykuje podróży, spodziewam się?
— Owszem, przed godziną odpłynął jeden.
— Jakto? Widział go pan?
— Tak, jacht prywatny, własność jakiegoś Anglika.
— Edwarda Rollestona może?
— Zaraz... tak, tak... Rolleston! Owszem, mówiono właśnie o nim. Anglik, który tu zebrał załogę.
Świadomość brutalnej prawdy, przeszyła Szymona. Edward, zapewne dowiedziawszy się o przybyciu miss Bakefield do Dieppe, odwiedził ją w hotelu i na jej rozkaz, zorganizował podróż powrotną. Zresztą on jedynie był w stanie odważyć się teraz nakazać swym marynarzom posłuszeństwo, kupione za banknoty.
Postępowanie młodego Anglika świadczyło o takiem poświęceniu i odwadze, że Szymon natychmiast odzyskał swą zwykłą równowagę, nie odczuwając względem Edwarda, ani żalu, ani zazdrości. Przezwyciężył trwogę o losy Izabelli i postanowił z ufnością patrzeć w przyszłość.
Chmury zbierały się coraz groźniejsze i przewalały tak nisko nad miastem, że można było, zda się, rozróżnić ich zarysy czarne, wśród ciemnej nocy.
Szymon minął plażę i oparł się o barjerę, okalającą wysoki bulwar nadbrzeżny. Stąd widać było grzywę skłębionej piany ciężkich fal, rozbijających się na piasku dalekim i słychać było ich złe uderzenia o skały. A jednak przewidywana burza nie wybuchała. Straszniejsza jeszcze w swej groźbie ciążącej i nieustępliwej, zdawała się oczekiwać przybycia posiłków i powstrzymywać swój wybuch, by rozszaleć się potem jeszcze potężniej.
— Izabella będzie miała czas dopłynąć spokojnie, pomyślał.
Był teraz zupełnie spokojny, pełen wiary w teraźniejszość, jakoteż w przyszłość. Przyznając zawsze słuszność narzeczonej, zgodził się z jej wyjazdem i nie cierpiał.
Bowiem teraz poznał cel, do którego przygotowywał się od szeregu lat: należało zdobyć kobietę droższą mu niż wszystko, a zdobywanie to zmuszało go do wywalczenia sobie na świecie takiego miejsca, na jakie sobie zasłuży, a godnego najwyższej nagrody.
— Godzina wybiła! powtarzał sobie. Jeżeli jestem istotnie coś wart, muszę tego dowieść. Jeżeli postępowałem słusznie czekając i bogacąc się, muszę to wykazać.
Rozpoczął znów swoją przechadzkę po plaży z głową podniesioną, odsłoniętą piersią, rytmicznym krokiem uderzając ziemię. Wiatr zaczął szaleć. Wściekłe fale zalewały brzeg. Ale to było drobiazgiem nic nieznaczącym dla Szymona Dubosc, którego ciało latem i zimą odziane w lekką odzież, nie odczuwało zmian atmosferycznych i który po dniu tak pełnym wrażeń, przejść i zmęczenia, potrafił nie wykazać najmniejszych oznak znużenia.
Istotnie bowiem Szymon był niedostępny dla słabości zwykłych. Muskuły jego posiadały odporność nieograniczoną. Jego nogi, ramiona, tors, cała istota, cierpliwie i umiejętnie ćwiczona, mogły wytrzymać największy wysiłek. Oczy jego, uszy, nozdrza były niezmiernie wrażliwe na każde drgnięcie świata zewnętrznego. Żadnej wady fizycznej. Nerwy stalowe. Wola napięta na każde zawołanie.
Zdolność decydowania się natychmiast Wrażliwość zawsze rozbudzona, lecz kontrolowana przez rozsądek. Inteligencja żywa. Umysł logiczny i jasny. Szymon był gotów.
Tak, był gotów. Jak atleta w najlepszej formie, miał on wejść w szranki i pokazać swą umiejętność. Dziwnym zbiegiem okoliczności, wyroki same zdawały się obiecywać pole działania, gdzie zręczność jego będzie mogła wykazać się w sposób niezwykły. Jak? Tego nie widział. Kiedy? Nie potrafiłby określić. Jakaś jednak intuicja głęboka mówiła mu, że nowe drogi otworzą się przed nim.
Całą godzinę spacerował tak zachwycony i rozgorączkowany. Nagle olbrzymia fala, jakby oderwana od morza, rzuciła się na plażę i lunął deszcz ulewny, zalewający całemi strumieniami wody na wszystkie strony.
Burza. A Izabella była jeszcze na morzu.
Wzruszył ramionami, nie pozwalając na powrót myśli niepokojących. Jeżeli oboje cudem ocaleli z katastrofy Reine-Mary, to chyba nie dlatego, by jedno z nich teraz opłaciło życiem łaskę poprzednią. Nie, mimo wszelkich możliwych przeszkód, jakieby się mogły zdarzyć, Izabella dopłynie... Los opiekuje się nią.
Pod strumieniami deszczu, spływającego potokami po plaży i zalanych ulicach, Szymon powrócił do willi Dubosc. Trzymała go moc niezwyciężona. I z dumą myślał o swej pięknej narzeczonej, która, tak jak on, gardząc przeszkodami, odważyła się wypłynąć w tę noc straszliwą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.