Sto djabłów/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo wielkiego zwycięztwa swego, dlaczego starościna, to wesołe ptaszę, była tego wieczora jakby nieswoja, i wygadawszy się, wyszczebiotawszy, skarżyła się na ból głowy, na nerwy... niktby się był nie domyślił.
Gniewała się na męża za swego gościa, przynajmniéj tak jak on na nią... Mimo owéj kartki djabelskiéj jakieś dziwne uczucie ciągnęło ją ku temu nieznajomemu świadkowi. Nie serce przylgnęło do niego, ale fantazja za nim goniła. Czułą, że po pierwszém przyjęciu książę już u nich nie będzie... a pragnęła go widzieć, chciała go bronić, pomagać mu, wziąć go w swoją opiekę.
Czyż nie sam los jéj go oddał? nie byłoż w tém przeznaczenia?.. Zdawało się jéj chwilami, że mogłaby go pokochać. Znudzona tymi ludźmi jednakowymi, którymi była otoczoną, znajdowała dziwny wdzięk w dzikim wieśniaku, pełnym życia, odwagi, ognia, którego w innych nie spotykała.
— Ręczę — mówiła sobie pocichu — że ten człowiek inaczéj będzie kochał... tak jak to kochają w książkach... strasznie, strasznie... bez miary... aż do śmierci! A! jaka to być musi miłość ciekawa!!
I starościna głęboko się zadumała.
Któż wié, może oprócz téj chorobliwéj ciekawości dziecięcéj budził się też instynkt niewieści, potrzeba sercowa przywiązania się do kogoś, do czegoś, opiekowania macierzyńskiego.
W najpłochszych istotach natura na chwilę przynajmniéj odzyskuje czasem swe prawa.
Starościna czuła, jakby tęskniła już za tym nieznajomym, którego wszystko prześladowało. Właśnie dlatego, że cały świat się nań spikał, że nieznośny mąż go nie lubił, piękna Gietta wybierała się pocichu go kochać bardzo, bronić, pomagać... ale jak? nad tém łamała sobie głowę? Jak?
Pierwszy raz może trzpiot, którego widywano zawsze wesołym, roztargnionym, różowy pyszczek wtykającym gdzie tylko śmiech było słychać, zadumał się, zadumał...
Intryga tajemnicza miała dla niéj urok niewysłowiony... na nią trzeba było tylko odwagi? a na téj nie zbywało jéj wcale.
Z podziwieniem przechodzący patrzali na starościnę zamyśloną, pokazywano sobie ten fenomen osobliwszy... Siemionowicz ją mijał właśnie... postrzegła go.
Cher Comte — zawołała — proszę was... powiedzcież mi, bo nie miałam spytać czasu, gdzież wy to książątko znaleźliście? Gdzież on mieszka?
— A! pani starościno — z uśmiechem odparł hrabia — trudno to opisać... dosyć powiedzieć, że w Marywilu... żaden ze sług pani nie zgodziłby się pewnie pomieniać z nim na mieszkanie... Jedna szczupła izdebka...
— Na piętrze?
— Tak, na piętrze...
— A jest ich tam wiele?
— Jak w ulu... dobrze się namęczyłem nim ten numer szósty znalazłem.
Starościna dziwnie chwyciła uchem numer...
— Szósty! szósty! — powtórzyła po cichu — sam jeden...
— Tak, sam jeden, jak się zdaje... a ubogo! ubogo!
— Biedny chłopiec... nie ma rodziny?
— Zdaje się, że nikogo prócz ciotecznego brata, którego pani widziała w ogrodzie, a za całą opiekę starego sługę domu... Ten, słyszę trzyma tam garkuchnię i karmi go.
— Mój Boże! otóż to losy ludzkie! Korjatowicz! kniaź! Mówią, że to taż sama rodzina co Wiśniowieccy, z których był jeden na tronie...
— Niezawodnie ta sama.
Starościna znowu się zadumała.
— Szkoda mi go — rzekła — ale są przeznaczenia.
— Ja go już nie żałuję — grzecznie zawołał Siemionowicz — od czasu, jak nad tym kuzynkiem moim pani się raczysz litować... jest szczęśliwy.
Pieszczoszka uśmiechnęła się milcząco. Gdyby Siemionowicz umiał był czytać w wejrzeniu, zrozumiałby, że jéj wzrok mówi:
— Więcéj niż litość czczą mam dla niego...
Ale ten hieroglyf do wysylabizowania tém był trudniejszy, iż nikt Gietty o czułość nie śmiał posądzać...
Jeszcze stał przed nią Siemionowicz oczekując na odprawę, gdy przysunął się jeden z tych panów, co byli na obiedzie.
— Nowina — zawołał — Hipolit w téj chwili widział się z Mierzyńskim mecenasem, który trzyma interesa tego książątka Lazarona... Już gdy się komu nie wiedzie, to nie wiedzie. Padniewski go wyzwał, a oto wieczorem złodziéj wtargnął do mieszkania i papiery do procesu służące mu ukradł. Cha! cha!
Pewien jestem, że to wszystko na stu djabłów złożą.
Starościna, która i o wyzwaniu Padniewskiego nie wiedziała, a tém mniéj o drugiém nieszczęściu, pobladła i krzyknęła... rączki jéj mimowolnie się zbiegły i załamały...
Zdawało się jéj, że los wyzywał ją... że to wszystko zmuszało, aby nieszczęśliwemu pomogła i poślubiła jego sprawę.
Siemionowicz i przytomni, co nigdy nie widzieli Gietty tak poruszonéj, zdziwili się niepomału.
— Pani żywy bierzesz udział jak widzę w losach księcia Lazarona? — spytał uśmiechając się przechodzący.
— Nie mylisz się pan, bardzo żywy — odparła starościna. — Jestem kobietą, niesprawiedliwość losu mnie oburza! nieczułość ludzi gniewa. Zresztą lubię iść na przekór wszystkim.
Przechodzący ruszył ramionami. Siemionowicz i on spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się...
— Szczęściem dla pani, że nowy jakiś przedmiot jutro oderwie jéj uwagę od téj nieszczęsnéj losu ofiary! — zawołał szydersko gość.
— Pan mnie masz za tak płochą? — spytała Gietta z błyskiem oczów rozgniewanych.
— Nie, mam starościnę za nadto rozumną i dobrego smaku, aby się do takiéj powszedniéj figury i niskiéj mogła zbytnio przywiązać... Za parę dni Padniewski go zabije lub skaleczy... postarają go się wypędzić może z Warszawy i zapomniemy o tym śmiesznym epizodzie spóźnionego karnawału...
Wzrokiem żmijki, którą drażnią odpowiedziała pogardliwie starościna, i powoli, nie mówiąc słowa odeszła.
— Ja ci mówię — szepnął Siemionowicz do przyjaciela, — że te panie mają gusta osobliwe... trzeba się przebrać za niedźwiedzia aby pokochały! Starościna pierwszy raz w życiu ma nie wiem czy serce... ale głowę niezawodnie zajętą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.