Starosta warszawski/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.


Około godziny dziesiątéj wieczorem, do Peszla pod zamkiem docisnąć się nie było podobna. Dzień był jesienny, ale ciepły i piękny. Gwar pod sklepieniami obu izb panował niesłychany, chłopcy posługujący głowy tracili. Wiwaty rozbrzmiewały hałaśliwe, wesołe, powtarzane i najczęściéj kończące się okrutném szkła tłuczeniem. Była obawa, że kieliszków i szklanek zabraknie.
— A pal was djabli! to będziemy pili z gąsiorów! — zawołał szlachcic, któremu sam Peszel pokornie ośmielił się uczynić tę uwagę.
W małéj owéj izdebce, która bywała przytułkiem naszych znajomych, tym razem ich nie było... Nicby nie zyskali na schronieniu się do niéj, bo drzwi na oścież stały otworem i ścisk w obu był równy.
— Co przeznaczone to nigdy nie minie... — mówił wąsaty szlachcic do słuchających go z rewerencyą i przejęciem, podpitych już nieco poczciwych Mazurów. — Całemu to światu wiadomo, że sławny Włoch wróżbita jeszcze mu w kolebce przepowiedział, iż koronę nosić będzie. Matka o tém jedna wiedziała, i ziściło się... Habemus regem! Wiwat!
— Byle już nie Sas, nie szołdra; a Piast, a swój — to i dobrze i zgoda... Pacyfikacya nastąpi ogolna... podamy sobie ręce. Wiwat!
— Mówią że ekonomczuk? Co mi tam!
— Łgą, — rzekł drugi. — Poniatowscy z familii włoskiéj Torricellich pochodzą... ród książęcy...
— Dosyć na niego spojrzeć, — przerwał inny, pan całą gębą... postawa królewska, czoło i rozum do korony... a ci, co go słyszeli, odchwalić się nie mogą miodopłynnéj wymowy... Chryzostomus drugi. Dziesięciu językami mówi...
Z drugiéj strony krzyczano zapalczywiéj jeszcze: Wiwat! a z pośrodka hałasu, słychać było tylko rzuconą wątpliwość:
— Kto funduje?
Zagłuszono interpellanta. Uszczęśliwienie było powszechne.
W kąciku na ucho, ostrożniejsi a świeżo nawróceni szeptali:
— Jako żywo nie poddał się książę Radziwiłł, z wojskiem i skarbami wszedł pod opiekę Austryaka. Zobaczymy co jeszcze będzie. Potoccy też nie wszyscy się akomodowali. Kto wie, co jeszcze nastąpić może! — Mokronowski powiada: łatwiéj go będzie obalić, niż było wyborowi przeszkodzić.
— Cyt! cyt! — poczęli otaczający — po co to z tém się odzywać?... dziś nie pora...
Żudra stał z rękami w kieszeniach zmęczony strasznie, z plamami czerwonemi na twarzy, niebieską chustą ocierając się co chwila, ale milczał. Coś mu nie było do smaku, spluwał.
— Przecieżeście to wy na to kazanie dzwonili, szeptał mu ktoś na ucho.
— Tak jest, — mruczał mostowniczy — ale, sic vos non vobis, co innego się myślało, a co innego zrobiło. Hm! hm! byli starsi i podobniejsi do tego zaszczytu... ale ci recesowali... Ciężar wielki! nie ma co nowemu panu winszować! Gdyby co dobrego w tém było, nie odrzuciłby książę kanclerz, i nie odciągnęliby księcia Adama.
Pokiwał głową i zamilkł nagle.
Wiwaty brzmiały ze wszech stron....
— A to mosanie, rzecz niesłychana, — mówił stary szlachcic — aby elekcya, która zawsze krwawą bywała, nawet bez guza się obeszła! Co panowie na to?... ani jednego veto! książę Prymas objechał województwo odkrytą kolaską, i jak dojrzałe owoce wota zbierał...
— Widać tak Bóg chciał... konkluduję...
Podkomorzy Laskowski siedział w kącie ze skarbnikiem, rozsłuchiwali się i milczeli, spoglądając po sobie z porozumieniem. Skarbnik o co go kto zagadnął, konfirmował — słowem i głową.
— Słowa nie masz, — mówił — dziś dzień zgody; gdyby mi kto powiedział, żem cztery litery... przyznam i to... dla świętego spokoju.
— Ale cóż acińdziéj na to mówisz? — spytał Laskowski — tak... intime, między nami?
— Ja, mówię że co się stało, to musiało być; zatém... zgoda — odparł Zagłoba i ramiona podźwignął, a głowę spuścił.
— I masz acińdziéj racyę, tylko na sejmikach sześciu czy siedmiu rozsiekano... bywało gorzéj. Procent wcale nieznaczny, a skutek wielki: raz się kaptury skończą, a pokój nastanie... Tandem mając dwóch takich wujów, choćby mosanie człek był lekki... rady sobie da... Boć to nie on, ale oni rządzić będą.
Skarbnik się uśmiechnął. Jakkolwiek zaręczał, że był w humorze potakiwania... ironicznie mu się usta skrzywiły...
— Bodajeś acińdziéj zdrów był! — począł. — Dopóki się władzy nie ma, człekby się gotów dzielić, ale gdy się otrzyma, człowiek o nią zazdrośny! Tandem, nie łapmy ryb przed niewodem...
Tak rozprawiano u Peszla, po ulicach stawały kupki i uszczęśliwione wykrzykiwały: Wiwat!
Szesnaście tylko tysięcy szlachty zjechało się było na elekcyę, a było między nimi różnych wielu, większa cześć gospodarzy, którym pilno korciało do domu, bo się siejba zbliżała... wiwatowali więc, że ich z ciężkiego obowiązku nareszcie zwolniono...
Znużyło téż wielu bezkrólewie, wśród którego fermentowała wojna domowa, a teraz wszystko się zdało ukończone i pacyfikacya sama się składała, bo większa część oppozycyi sama dobrowolnie przejednania pragnęła.
Tegoż wieczoru, dowiedziano się u Brühlów o wypadku na Woli... ale od kilku dni przewidywano go, nie uczyniło to więc nadzwyczajnego wrażenia.
Razem prawie z wiadomością o elekcyi, w pałacu zjawił się posłaniec z Krystynopola z listami od wojewodziny do córki i od wojewody do zięcia... W ostatnim pan wojewoda kijowski żądał od hrabiego Brühla, aby, jeśli to było możliwém, nie wydając się z podróżą i nie opowiadając nikomu, przybył tajemnie do Krystynopola.
Hrabia nie miał wielkiéj ochoty do wycieczki, oczy bowiem zwrócone były na niego, a podróż do zaledwie przejednanego teścia mogła go podać w podejrzenie; miał jednak w obyczaju poszanowanie dla wojewody i samo żądanie ciekawość w nim obudzało. Szczęściem dnia tego wszyscy tak byli sobą i elektem zajęci, iż w pałacu Saskim nikogo nie było. Hrabia natychmiast udał się do żony i zastał ją nad listem matki, dosyć poruszoną i przejętą.
— Bardzo hrabinę przepraszam, — rzekł — iż tak jestem natrętny... ale... zmusza mnie do tego rozkaz wojewody, który chce, abym sekretnie przybył do Krystynopola. Radbym spełnić jego żądanie, a bez pani uczynić tego nie mogę. Wedle wszelkiego podobieństwa, wyruszę dziś jeszcze w nocy lecz nie trzeba, aby ktokolwiekbądź o moim wyjeździe był uwiadomiony. Rozkażę ludziom mówić, żem chory i że nikogo nie przyjmuję, pani zaś będziesz łaskawą.
Hrabina, która właśnie list matki trzymała w ręku, pośpieszyła dodać głosem cichym, że i wojewodzina téj podróży sobie życzy.
— Proszę więc pani — dodał Brühl — nie wydawać mojéj tajemnicy... a gości moich przyjmować...
To mówiąc, pocałował ją w rękę grzeczny zawsze małżonek, spytał czy nie będzie miała co do przesłania do Krystynopola i otrzymawszy odpowiedź, iż za godzinę list wyspieszy i odeszle mu... wyszedł myśleć o podróży. Godziemba był we wszystkich razach podobnych jego powiernikiem i teraz więc posłał po niego.
— Mój panie Tadeuszu — rzekł do wchodzącego — dla ciebie nie mam tajemnic. Wojewoda kijowski wzywa mnie do Krystynopola. Chociaż podróż do teścia nic nie ma w sobie nadzwyczajnego, chce ażeby o niéj nie wiedziano. Jadę więc dziś, zaraz... potajemnie... Ruch jest w Warszawie wielki, szlachta tłumami ją opuszcza — wymknę się niespostrzeżony. Ty naturalnie zostajesz tu i będziesz mówił, żem chory.
Godziemba głową potrząsł.
— Mów, rzekł spoglądając na niego Brühl — widzę, że ci się myśl moja nie podoba.
— Bo, chyba gdybyś hrabia był śmiertelnie chory, przystęp do niego mógłby być wzbronionym. Inaczéj naprze się ktoś widzieć go i fałsz się wyda.
— Więc? — zapytał Brühl.
— Więc mogłeś hrabia wyjechać do Drezna, dokąd go sprawy majątkowe powołały.
— Tak, to może być lepiéj — idźże o téj zmianie oznajmić mojéj żonie, aby parol wiedziała, a sam wracaj i pomóż mi do podróży.
Godziemba wyszedł posłuszny rozkazowi i udał się do hrabiny.
Jak zawsze ilekroć się z nim spotykała pani Brühlowa czerwieniła się jak młodziuchna dzieweczka ogarniał ją strach, mięszała się, szczególniéj gdy ją pan sekretarz samą zastawał. Przyjęła go strwożona, i odbiegłszy od poczętego listu, wysłuchała co jéj miał do powiedzenia. Hrabia polecił mu przestrzedz żonę, aby o celu podróży nie zwierzała się łatwo paplającéj Francuzce.
Spełniwszy rozkaz Godziemba, któremu wzrok hrabiny towarzyszył do progu, wybiegł nie śmiejąc nawet spojrzeć na nią. Brühl tymczasem pilno już do drogi się sposobił... umówiwszy się z Godziembą, że wyjedzie gościńcem do Drezna, a z niego rzuciwszy pocztę, zwróci się ku Krystynopolowi.
Doskonały jeździec Brühl miał część drogi odbyć konno, a daléj wziąć konie pocztowe aż do majętności teścia, w których mu rządcy mogli dostarczyć przeprzęgów.
W chwili gdy Warszawa brzmiała jeszcze odgłosami elekcyi, w piękną noc majową, Brühl opuszczał pałac Saski i rozpoczynał podróż, któréj celu nie rozumiał.
Wiadomo mu było tylko, iż Franciszek Salezy wojewoda kijowski i Eustachy Potoccy, Michał Radziwiłł ordynat kłecki, Antoni Lubomirski wojewoda lubelski, Twardowski wojewoda kaliski, już się byli wespół z hetmanem Branickim poddali wypadkom silniejszym nad nich. Zagadką więc dlań była ta podróż tajemnicza.
Spiesząc do jéj celu, Brühl dzień i noc pędził ku Krystynopolowi... Dzięki pośpiechowi, z jakim podróż odbywał, porze roku i koniom panów rządców, czwartego dnia rano dobiegł do rezydencyi, która wyglądała jakoś dziwnie cicho i posępnie... Wszystko tu znalazł na swych miejscach, ale dawna buta i duma wojska nadwornego, jego szumne miny i pewność siebie znacznie zbladły. Cicho było na obwachcie, żołnierze chodzili jak senni, około pałacu mało się ludzi kręciło.
Na wszystkich znać było przybicie jakieś i znękanie. Starosta Zawidecki, który wyszedł na spotkanie hrabiego, unikającego oczu ciekawego dworu, oznajmił mu, że wojewoda tylko co odprawiwszy pacierze, w kancellaryi się znajduje i wprowadził go zaraz do niéj.
Potocki znać się zięcia spodziewał i odgadł jego przybycie po ruchu od bramy, znalazł go bowiem u progu, z otwartemi rękami — ale z twarzą, na któréj wypadki ostatnie wypiętnowały się gniewem jakimś tłumionym i znękaniem.
Starosta wpuściwszy Brühla, sam się cofnął natychmiast, zostali z sobą tylko we dwóch. Od kilku miesięcy nie widzieli się i od tego czasu zmieniły się wielce okoliczności. Wojewoda rozmyślił się poddał. Niemal wstyd mu było tego i jakiś czas po wnijściu zięcia... uścisnąwszy go, stary królik Rusi do słowa przyjść nie mógł.
Padł na krzesło, dłonią jedną oczy zakrył i potrzebował przetrawić w sobie odżywioną boleść.
— No — cóż waćpan mówisz na to? hrabio — odezwał się wreszcie — co mówisz? Mieliżeśmy im wydać wojnę? Nie było podobieństwa. Miałżem bez nadziei pomocy znikąd, uchodzić z kraju zostawując im na łup majątki?
Musiałem przyjąć plagę, jaką Bóg zesłał na mnie... ale — wierz mi (tu go ścisnął mocno za rękę), wierz mi, na tém nie koniec. Nigdy im tak tryumfować nad sobą nie damy! Znajdziemy środki, aby gagacika tego zrzucić z uzurpowanego tronu.
Wstał cały wzburzony wojewoda, gdy w tém małe drzwiczki skryte kancellaryi otwarły się ostrożnie, i surowa, ostrych rysów twarz wojewodziny Anny w nich się okazała. Zobaczywszy Brühla — weszła żywo postępując ku niemu. Hrabia rękę jéj całując, list od żony oddawał. Schowała go, nie czytając za gors, pilno się wpatrując przybyłemu zięciowi i zmienionéj przypomnieniem doznanego upokorzenia męża twarzy.
— Jak się Marynia ma? — spytała.
— Zdrowa, dzięki Bogu — jak list jéj dowodzi.
— Kaszle zawsze?
— Trochę, ale wiosenne powietrze.
Nie słuchając odpowiedzi, wojewodzina odwróciła się do męża, który posępnie w okno poglądał.
— Patrz mój hrabio — zawołała głosem w którym się gniew przebijał — patrz co mi z mojego pana Fryderyka jego sprzymierzeńcy zrobili. W tych kilku miesiącach zestarzał mi nie do poznania! — Wszyscy zdrajcy, ludzie bez charakteru — bez męstwa, bez decyzyi! Jestem kobieta, alebym nigdy tu takiéj ignominii nie dopuściła na imię Potockich.
Wojewoda, który był siadł na chwilę, zerwał się znowu.
— Nie mów asindźka o ignominii, nie mów! nie mów! począł głos coraz podnosząc. Jeszcze rzeczy nieskończone — jeszcze ostatnie słowo niedośpiewane... Niech się cieszą i radują, my spać nie będziemy. Tego ekonomczuka zrzucimy ze złoconego stołka, albo sami żyć nie będziemy!
— A pocoście mu na nim siąść dali! — zawołała wojewodzina.
Milczenie trwało chwilę.
— Nie moja wina — odezwał się ciągle w gniewie wojewoda — stary hetman niedołęga, sybaryta, dla wygódek białostockich poświęcił wszystko. Mokronowski tchórz, choć junaka udaje. Prymas ciemięga zdał się na mnicha, nie na książęcia kościoła, inni wszyscy dobrzy na języki, ale do roboty niezdatni — cóżem ja mógł jeden, a Radziwiłł drugi?
Wojewodzina poszła zwolna do kanapki, siadła na niéj i głowę na rękach podparła, patrząc na Brühla, zrezygnowana słuchać żalów męża, który się własną mową rozpalał.
W tém wojewoda wstał, mrucząc coś niewyraźnie pod koniec; — począł chodzić po pokoju żywo...
— Dla jejmości — rzekł, stając nagle — ja nie mam tajemnic, możemy więc mówić otwarcie... Waćpana, panie hrabio, tak dobrze odarto i z zaszczytów i z majętności, że nic nie masz do stracenia. Gorzéj już być nie może. Ja — choć mi niby przebaczono, nic się dobrego spodziewać nie mogę po nich. Jeśli komu, należy mi się buława, lecz kat ich bierz, jeśli inaczéj do celu dojść potrafimy. Nic straciłem nadziei. Patientia! książę wojewoda wileński schronił się na Węgry, o pardon prosić nie myśli. Zabrał z sobą dwór, skarby, rodzinę... nie darmo, musi wiedzieć na co czeka, gdy go tymczasem grabią.
Tu wojewoda zatrzymał się nieco i ku żonie spojrzał, która uparcie milczała.
— Otóż i mybyśmy téż wiedzieć radzi co on myśli i zamierza? — kończył Potocki — ale słać lada kogo na zwiady nie godzi się, aby sprawy nie popsuł.
Spojrzał na Brühla badająco.
— Co tu długo się rozwodzić? — porywczo się odezwała wojewodzina, któréj oczy zabłysły nagle — mów asindziéj prosto o co idzie. Oto trzeba, abyś ty panie hrabio, do Preszowa jechał, abyś na oczy swe księcia Karola widział, mówił z nim i przywiózł nam od niego wiadomość.
Wojewoda wlepił oczy w Brühla, który stał nie okazując po sobie ani zgody, ani przeciwieństwa. Myślał właśnie o tém żądaniu, a sama podróż uśmiechała mu się. Nawykł był też możnego teścia spełniać żądania.
— Co wy na to? — zapytał wojewoda.
— Spełnię rozkaz — rzekł Brühl z ukłonem.
— To nie dosyć — dodał wojewoda — mów waćpan zdanie swe a otwarcie. Ja na księcia Karola wielce rachuję, bo żaden z nich tu takiego męztwa nie okazał jak on i takiéj wspaniałości duszy.
— O męztwie księcia wojewody nie wątpię bynajmniéj — rzekł Brühl — widziałem go zawsze nieustraszonym, — ani o szlachetności charakteru; lękam się tylko porywczości i zapamiętałości, dla których nie zawsze mógł książę Karol obrachować skutek przedsięwziętych kroków.
— A ja waćpanu mówię, — panie hrabio — przerwał wojewoda — iż to co uczynił, cofając się na Węgry, bez rozmysłu nie mogło być uczynione, ani mi kto potrafi wmówić, ażeby matkę, brata i pięć sióstr uprowadził na tułactwo, nie mając nadziei odwetu i powrotu w tryumfie. Gdyby poddać się miał, czas było to uczynić teraz... Cesarzowa przyjmuje go z wielką dystynkcyą; spenetrowaćby więc należało i tajne myśli dworu austryackiego, które różne być mogą — dla tego — postanowiłem was wyprawić do Preszowa.
Brühl skłonił się.
— Z przyjemnością podejmę się téj podróży — rzekł — rad będę zobaczyć księcia Karola, którymi zawsze wiele okazywał życzliwości; — pozwolę tylko uczynić uwagę, iż wycieczkę tę radbym odbyć incognito, jeśli być może z jak najmniejszym pocztem, bez rozgłosu. W Preszowie pewnie na szpiegach nie zbywa.
Wojewodzina pogardliwie skrzywiła usta.
— Juściż — rzekła — proskrybowanemu, jak waćpan jesteś, przyjaciela odwiedzić, za grzech poczytaném być nie może.
— Ale ma słuszność — przerwał wojewoda — niech jedzie jako chce... Tak lepiéj, ludzi mu do towarzystwa dobiorę pewnych, a podróż niech urządzi jak mu się podoba.
— Tak jednak — dodała wojewodzina — aby się godnie zięciem jegomości okazał... i aby przy Radziwille, który tam po królewsku słyszę występuje, nie zmarniał.
Brühl się rozśmiał.
— Juściż z Radziwiłłem się mierzyć — rzekł — ani mam ochoty, ani widzę podobieństwa.
— Jemu to zostawmy — przerwał wojewoda — aby sobie sam sposób obmyślał. Staroście Zawideckiemu dam rozkaz, aby poczet uformował z ludzi pewnych taki, jakiego sobie życzyć będziesz waszmość i na tém dosyć — moja tylko rada, aby i sam Sierakowski wam towarzyszył, bo i kraj, i drogi i trochę języka — bassa te remtete zna, i męztwa niepośledniego człowiek.
Tak w krótkich, a niewielu słowach sprawa, dla któréj hrabia Brühl został powołany, rozstrzygnięta była i reszta dnia spłynęła na nieskończonych utyskiwaniach nad wypadkami, które familii i jéj wybranemu dały tak niespodziane zwycięztwo.
Wieczorem dopiero, z dawna zdająca się czatować na Brühla, wojewodzina, któréj zły humor wielce niepokoił męża, zięciowi dała znak, aby z nią szedł do jéj gabinetu. Był to ten sam właśnie, w którym ze starą i młodą Terlesią i innemi faworytami, i teraz jeszcze wieczorne odbywały się konferencye... Wojewodzina opatrzyła drzwi, aby ich nie podsłuchiwano, i po długich tych przygotowaniach, stękaniu i zagadkowych zaczepkach, stanąwszy przed Brühlem w postaci sędziego, zapytała go znienacka.
— Powiedzże mi acińdziéj, panie hrabio, czy jesteś szczęśliwy?
— Ja? — spytał — ale zdaje mi się, że nie dałem najmniejszego powodu wątpić o tém....
Wojewodzina zaczęła głową potrząsać...
— Zapewne, zapewne, — rzekła — ale ja o moją Marynię troskliwa, mam raporta moje... Waćpan panie hrabio, zbyt się zajmujesz książkami i muzyką, a żoną za mało; jak to może być... ażebyście... dotąd nie mieli...? — Tu wojewodzinie trochę głosu zabrakło — i cicho dodała: — A tak, żebyście nie mieli potomstwa? — Badawczo spojrzała w oczy hrabiemu. — Już na tę intencyę odprawiało się nabożeństwo w Krystynopolu: ale to darmo, bo się waćpaństwo jak należy nie kochacie, i waćpan, panie hrabio — bałamut jesteś...
Brühl się zmieszał, odpowiedź była nader trudna... znał też wojewodzinę, iż nie znosiła sprzeciwieństwa i wpadała natychmiast w spazmatyczne attaki... Wzrok jéj już zdawał się wróżyć wybuch jakiś...
— Ja, doprawdy, — odrzekł Brühl z pokorą — nie poczuwam się do żadnéj winy...
— Ale, ale! mów to komu innemu, — dodała wojewodzina — mam ja moje informacje pewne...
— Wątpię, żeby żona moja uskarżać się na mnie mogła.
Wojewodzina plasnąwszy w ręce, coraz mocniéj zagniewana, załamała je.
— Cóż to waćpanu w głowie! Ona!... ona się skarżyć! Ona!... to dopieroby dostała odemnie! Skarżyć się ani będzie śmiała, ani może. Ja wiem, że na oko nic waćpanu do wyrzucenia nie ma... Nie o to idzie. Ale waćpan się o jéj miłość nie starasz, opuszczasz ją, zaniedbujesz, a z innemi romansujesz...
Jakkolwiek cierpliwy, Brühl się uczuł obrażonym.
— Ale, kochana mamo! — zawołał — to są potwarze i plotki.
Wojewodzina zbliżyła się szybko do zięcia i z tryumfem szepnęła mu do ucha:
— A Sołłohubowa?...
Zarumienił się Brühl.
— Jesteśmy w przyjaźni z nimi, równie ja, jak żona moja, ale w tym kuzynowskim stosunku...
— Romansowym, romansowym! — z naciskiem powtórzyła wojewodzina w boki się biorąc — ja co wiem to wiem... to grzech i obraza boska... Rózgamibym kazała dać jéjmościance... jak mi Bóg miły, gdyby mi w ręce wpadła...
Brühl się obruszył.
— Nie będę bronił siebie, — rzekł — ale mi matka dobrodziejka pozwoli ująć się za kobietą spotwarzoną i niewinną. Daję słowo honoru, pani — dodał silnie — iż między mną a panią Sołłohubową, nie ma innego stosunku nad taki, jaki między krewnymi i przyjaciołmi jest godziwy... Zresztą — rzekł z dumą pewną cofając się ku drzwiom, jakby chciał odchodzić — jakkolwiek szanuję władzę rodzicielską, czego dałem niejednokrotnie dowody, jeśli słowom moim wiara nie będzie daną... nie powiem nic więcéj... ale słuchać więcéj nie mogę... Proszę mnie uwolnić...
Wojewodzina z góry patrzała na zagniewanego z razu, sądząc, że go zastraszy; widząc jednak, że się zabiera odejść, kazała mu zostać.
— Proszę nie odchodzić! ani kroku.
Brühl otarł chustką czoło i zatrzymał się.
— Hrabia mnie nie rozumiesz, — rzekła — ja... jestem matką... matce wiele darować potrzeba... Marynia nie jest szczęśliwą...
— W takim razie szczęście jéj już odemnie nie zależy — odparł Brühl — i ja nic na to poradzić nie mogę...
Jak zwykle, gdy na swojém postawić nie mogła, wojewodzina rzuciła się osłabła na kanapkę, zakryła oczy i — dostała spazmów. Siadając ręką poruszyła dzwonek gwałtownie, a na dźwięk jego przerażona wpadła panna Terlecka. Dość jéj było wejrzeć na panią, aby stan odgadnąć; przytomność Brühla, który nie wiedział co począć z sobą, tłómaczyła poniekąd spazmy...
Nie podnosząc chustki z twarzy, wojewodzina zięciowi dawała znaki jakieś i niedosłyszanym głosem wołała:
— Proszę wychodzić! proszę iść!
Terlecka téż wreszcie powtórzyła głośniéj wolę pani, i Brühl zmieszany, smutny, upokorzony niemal... nierychło odzyskawszy zwykły spokój ducha, oddalił się wracając na pokoje...
W godzinę dopiero za nim przybyła wojewodzina uspokojona, ale podejrzliwém okiem mierząca zięcia, i zbliżywszy się doń szepnęła:
— Proszę, żeby już o tém mowy nie było...
Podała mu rękę do pocałowania, i scena dziwna skończyła się na tém, a Brühl nazajutrz w towarzystwie starosty Zawideckiego, dragonów wojewody, sześciu dworzan i odpowiedniéj liczby furgonów, konno na Węgry wyruszył, szukać księcia Radziwiłła...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.