Stara baśń/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stara baśń
Podtytuł Powieść z IX wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.


Na spustoszonym grodzie Chwostkowym zwołano wielki wiec kmieci, o następnego miesiąca pełni.
Trzema jednak dniami wprzódy, gdy księżycowéj twarzy wiele jeszcze brakowało by pełną była, starszyzna już się po dworach i zagrodach zbierać, radzić i wadzić zaczęła. Wszystko zapowiadało, że na tém zgliszczu, co tyle okropności widziało, i wiec spokojnie nie przejdzie.
Ścibor do swoich jadąc, stanął po drodze u Piastunowego dworka, chcąc go téż z sobą na radę powołać.
— Jam się tam wam do niéj nie przydał — odpowiedział mu syn Koszyczków — a wolę moje barcie podpatrzyć... Możniejsi niechaj stanowią, jam ubogi człek i przodować nie chcę, bo się na siłach nie czuję... Nie nawykłem do tego, a rozkazywać nie umiem, ino pszczołom moim, które słuchają mnie... i czeladzi, która sprzeczną nie jest. Życzę wam tylko, abyście poczynali w dobry czas, a pospieszali z wyborem wodza... niemców tylko co nie widać, gdy zwietrzą, że wodza nam braknie... Stójmyż z sobą po bratersku za jedno... Ja, co mi nakażecie, zrobię, a co robić trzeba, to wy lepiéj wiecie...
Ścibor się mu uśmiechnął, potrząsając głową.
— Waszegoby to nam bartniczego rozumu potrzeba, miły ojcze — rzekł — bo się u nas nie na pogodę, ale na straszny wicher zanosi. Leszków krwi, pomniejszego drobiazgu, zostało dużo, a naszych téż kmieci, Witeziów wiele takich, którzyby radzi na gród się dostać chcieli i kneziować... Nie pójdzie nam łatwo...
Westchnęli oba; ale stary gospodarz przy swojém stał, aby raczéj do pszczół iść niż do ludzi. Żegnali się więc u wrót, a Piastun na plecy kobiałkę wziąwszy, do lasu coprędzéj uszedł i drudzy jadący na wiec mimo zagrody, co późniéj o niego u czeladzi i niewiast pytali, dowiedzieli się tylko, iż go dawno doma już nie było.
Ciągnęli kmiecie ze wszech stron nad Gopło, jechali i Leszki ponuro patrząc, ze strachem w sercach, ale nie chcąc ustąpić. Myśleli może, iż gdy się na innych nie zgodzą ludzie, do nich powrócą. Spotykano się po drodze milcząc i nieufnie oczyma mierzono.
Miejsce na wiec pono takie wybrane było, ażeby nagłość sprawy przypominało.
Świeże gruzy, żużle ledwie ostygłe, sterczące z nich belki czarne, krwią jeszcze niewsiąkłą ociekła ziemia, opustoszała wieża, z któréj trupy pozrzucano do jeziora, pozakopywano i popalono, aby powietrza nie psuły; wszystko to napominało, ażeby wodza nowego niebawem obierać, bo pomsta za Pepełka nadciągała.
Roiło się już przybywającemi kmieciami, żupany, władykami dokoła, a coraz to nowi jeszcze przybywali. Jedni stali z końmi czekając, rychło się co pocznie, drudzy popuszczawszy je na paszę, pokładli się na ziemię, inni chodzili od kupy do kupy rozwiadując się i dostając języka.
Wszystkim było jawném, że te Myszki, które Chwostka zjadły, będą górą, ale nie wszyscy za niemi i z niemi trzymali.
— Choć to czysta kmieca krew nasza — mówili — a no za łebby nas wzięli pewnie jak tamten, któregośmy pozbyli.
W gromadzie znajdował się i uzdrowiony już Doman i Ludek Wiszów syn, i innych wielu, nawet z kończyn ziemi i z puszcz a lasów, upatrywano tylko Piastuna próżno.
— Tenby się nam tu zdał — mówiło wielu — człek prosty, a rozum ma zdrowy, bystrzéj widzi, choć mówi niewiele i nie trzyma z nikim, tylko dla gromady dobra pragnie...
Pytano o niego. Ścibor rzekł.
— Do pszczół poszedł...
Już się miało ku południowi, a ludzie się ściągali powoli; niektórym pilno było już poczynać bardzo, zaczęli kołem siadać wszyscy i najstarszych wołano, aby zagajali.
Najsędziwszy wiekiem był Żuła, z rodu Jaksów, kmieć bogaty, daleko w lasach mieszkający, który spokój lubił, a do obrad i wieców nie był nawykły. Za srogiego i okrutnika go miano, lecz sprawiedliwym téż był, gdy sądzić przyszło. Musnął się starzec po wąsach i brodzie, a rzekł krótko brwi namarszczywszy.
— Wybierajmy, a rychło... w domu każdy ma co czynić. Chciało się wam pana odmienić, próbujcie szczęścia... Nie mam ja co rzec, krom tego, że tu już widzę kneziów siła, choć i jednego nie mamy... o posłuszną gromadę trudniéj będzie... Czemubym i ja kneziem nie miał być?..
Myszkowie, jak inne rody, siedzieli kupą przy sobie, całe téż zgromadzenie mirami i rodzinami się rozłożyło. Myszków było przecie pono najwięcéj i najgłośniéj szumieli. Na nich się téż oczów najwięcéj zwracało.
Każdy ród chciałby był ze swoich knezia dać. Najmożniejsi, równemi się Myszkom czując, cisnęli się téż naprzód.
Ze krwi Leszków zeszło się także dosyć i stali z kmieciami na równi w prawie, nie chcąc im ustąpić. Na tych koso patrzano. Przybył téż milczący stary Miłosz z oślepionym Leszkiem, którego przy sobie trzymał, na nim się opierając, jakby okazać chciał, że drogo za swą krew zapłacił. Z nim trzymali Bumiry i wielu innych.
Gromadami téż siedziały rody Jaksów, Kaniów, Porajów, Starżów, Wizimirów i innych mnogo. Patrzyli ku sobie wszyscy, oczyma mówić się zdając.
— Tacyśmy dobrzy jako i wy.
Szeptano między sobą naradzając się.
— Myszka wybrać — rzekł jeden z ich drużyny — Myszka z krwawą szyją. Przecie już dowód dał, że wodzić umie... a nam witezia trzeba i wodza...
— Hej! hej! — przerwał drugi — czemu nie jednego z Kaniów, ci téż oszczepem dobrze władną, a nam téż i możnego trzeba, abyśmy nań składać się i zsypywać nie potrzebowali...
— To i Wiszów ród zamożny — mówił trzeci — a Wisz stary pierwszy życiem za wiec zwołany opłacił.
Wszczynała się już wrzawa, zgody nie było zaczęli wołać za sobą Leszkowie, podstawując swoich jednego.
— Leszków mieliśmy już dosyć! — krzyczeć zaczęto — nie chcemy ich! mścić się będą! precz z niemi!..
Od słowa do słowa, rody się z sobą w kole ujadać zaczęły; wystąpiły nienawiści odwieczne, zemsty pozapominane, urazy stare. Powstało zamieszanie, a niektórzy już i pięści nastawiali.
Aż gdy do tego przyszło, Ścibor wołać zaczął o upamiętanie, że to wiec jest i że tu nie pięść, ale poczciwe słowo stanowi.
Ochłonęli zwaśnieni, oczyma się już tylko wyzywając i mrucząc.
Ludek, Wiszów syn, choć młody, wystąpił śmiało, po sobie mając pamięć ojca.
— Wieści już chodzą — rzekł — że o losie Chwościska stary ojciec niemkini i synowie kneziowi wiadomość mają. Ludzie prawią, że w sam dzień ognistych wici synowie jego byli na grodzie, zkąd ich wczas matka przez jezioro uprowadziła, aby z odsieczą naspieszali. Do Kaszubów i Pomorców posyłać mieli o posiłki... wtargną z niemi prędko, bo ich długo prosić nie trzeba. Ziemię nam spustoszą, zagrody popalą, nim się my na wodza zbierzemy... A nas, by kupa była największa, bez głowy nie poradziemy.
W tém wystąpił Dobek. Był on żupanem możnym, znali go wszyscy jako dzielnego, przebiegłego i wielkiego serca człowieka. Lat już na świecie przeżył ze czterdzieści, choć tego po nim znać nie było. Siłę miał taką, że niedźwiedzie dusił za szyję wziąwszy, a zamiast dzidy, często drzewko wyrwawszy z korzeniem, żgał niém jak drugi lekkim oszczepem. Konia dosiadłszy, gdy mu był nieposłuszny, nogami na śmierć sciskał. Dla ludzi téż na razie ostrym bywał, ale do bitwy, napaści i utrzymania ludu w ładzie nie było nad niego... gdyby gorącością nie psuł, co dzielnością dokazał. Znano go i z nienawiści ku niemcom, bo nad granicą połapawszy niewolnika, zwykł był ich do sochy zaprzęgać i orać niemi. W dybach téż u niego różnego stworzenia obcego, co niemiara chodziło, które on ze psy razem karmił.
Czasu pokoju wesół był, ochoczy, do słowa łatwy, gdy miłował serdeczny, nieulękniony niczém, a w potrzebie tém chytrzejszy, że się porywczym wydawał.
Ten Dobek tedy wlazłszy na kupę kamieni, mówić począł.
— Knezia nam trzeba jednego, a swata się ich czterdziestu... za każdego swoja krew bić się gotowa... ustąpić nie chce nikt... Nie nowina to... Wszakci to powiadają u nas dawno, że gdy starszyznę wybierać przychodziło, Leszki aż do słupa biegały, inaczéj zgody nie mogąc dopytać... A no nam nie tyle końskich nóg, co ludzkiéj głowy potrzeba... Więc... a no... po staremu... rzućmy na losy... prędzéj będzie... nie umieją ludzie, niech wybierają Bogowie.
Wszyscy zamilkli, nie w smak to poszło.
— Jak zgody nie będzie — zawołał Myszko krwawa-szyja — dosyć mamy czasu na losy rzucać... Nie warto od tego poczynać, kiedy wolę swą mamy.
Wstał Doman.
— Czemu nie na losy? — zapytał. — Czasuby się nie marnowało. Pokładnijmy włócznie, każdy swoją, konia białego przyprowadźmy, którą włócznię nogą pierwszą potrąci, czyja będzie, tego Bogi chcą.
— Lub na Lednicę poślijmy, na ostrów święty, sprowadźmy dziewkę od ognia, połóżmy przed nią czapki rzędem, każdy swą... czyją wybierze, ten nam kneziem będzie... — odezwał się Zgorzelec.
Tu się dopiero swar i gwar wziął okrutny; losów nie chcieli za nic ci, co się pewnego wyboru dla siebie spodziewali. Zgody nie było... a tu i noc już nadchodziła.
Poczęto się ruszać z koła. Jedni po dworach pojechali nazad z niczém, drudzy się na grodzisku porozkładali, inni po okolicy poszli obozować w gajach.
Leszka chcieli jedni, Myszka drudzy, Wisza inni, Dobka wreszcie i z dziesięciu jeszcze stawiono. Byli tacy, co już Dobka znając, okrzykiwać go chcieli, ale sam im usta zamknął.
— Nie chcę! — zawołał. — Wolę słuchać niż rozkazywać... i swobodnym być, niż mieć tysiąc panów. Uciekłbym raczéj za kraj świata, niżbym się niewoli téj miał poddać...
Myszkowie, którzy się napewno spodziewali, że ich jednym okrzykną głosem, odjechali gniewni i zasmuceni. Ale coraz więcéj było takich, którzy mówili.
— Nie gorsiśmy od nich... mienia mamy tyleż albo i więcéj, ziemi dużo, rodu mnogo... jeżeli im kniażyć, toć i my potrafiemy.
I tak porozpraszali się wszyscy nieradzi z siebie, nieradzi z drugich, gniewni, nachmurzeni, niecierpliwi.
Wieczorem, gdy Piastun od swoich barci do zagrody powrócił, właśnie Dobek zajeżdżał przed jego wrota i zsiadał przed niemi.
— Ojcze Piastunie — rzekł — woleliście wy do pszczół iść niż do ludzi, a gdybyście się byli do nas pokwapili, możebyście nam z sobą zgodę przynieśli. Pszczołyby sobie bez was radę dały...
— A cóż się tam u was stało? — zapytał stary.
— Nic... słychać tylko, że Chwostka synowie Kaszubów już na nas i Pomorzan prowadzą... my tymczasem nie im a sobie pięści pokazujemy. Wiec się zrywa. A że my sami wybierać nie umiemy, jedni nam do wyboru konia radzą, drudzy dziewkę, trzeci losy rzucane... i drewienka... wreszcie choć do słupa biegać, jak za dziadów bywało.
— Widzisz Dobek — rzekł Piastun spokojnie — żem dobrze do pszczół szedł, bo tam w lesie ja wiem, com zrobił, a na grodzie ja ubogi człek z małym głosem, nicbym nie dokazał... Jużeście się to rozjechali?..
— Jedni precz poszli gniewni, drudzy leżą i mruczą... inni, jako ja, gospody szukają... Przecie wybierać trzeba, bo nam niewybrany na kark siędzie.
Nazajutrz zrana i Doman podjechał do wrót z pokłonem, bo starego wszyscy szanowali.
— Cóżeście to wy tak pobledli? — zapytał gospodarz, który go i nie widział dawno i nie słyszał o nim nawet.
— Nóż miałem w boku, krwi mi siła upłynęło! — rzekł Doman.
— Któż was pchnął?
— Wstyd rzec... dziewka... Porwałem Wisza córkę, bo mi się srodze podobała... Na koniu będąc, w moich rękach, nóż mi mój własny wychwyciła i zadała ranę głęboką.
Drogoście kupili dziewczynę...
— Anim jéj dostał — odparł śmiejąc się Doman — wymknęła mi się i uciekła do chramu na Lednicę, a jam się długo lizać musiał...
Piastun rzekł.
— Znajdziecie drugą.
— Jużem ci i znalazł — dodał Doman — a co mi po tém, kiedy zawsze pierwszéj żal.
W tém się głos dał słyszeć z boku piskliwy.
— I gdyby nie ta stara wiedźma Jaruha, jużby was na świecie nie było... ha! ha!..
Obejrzeli się i ujrzeli staruchę, która do nóg się im kłaniając, głową i rękami, uśmiechała się.
— A ty na wiec czy z wieca? — rzekł szydersko Dobek — możebyś się nań przydała?
— Dopiero na wiec — ciągnęła daléj stara niezmięszana — czemu nie? Słyszałam ja, że tam ładu nie ma... Kto wie? przyszedłby może ze mną... bo ja różne rzeczy w worku noszę... i wiele wiem... Powiedziałabym gromadzie baśń...
— Jaką? — zapytali ciekawi.
— E! to stara babska klechda... — szepnęła Jaruha. — Raz mówią trafiło się tak, że w mrowisku nie stało króla... Mrówczy pan z dębu spadłszy zabił się, a potomstwa po sobie nie zostawił... Tymczasem łakome ptactwo naciągało, aby złupić mrowisko... Zebrała się starszyzna i radzi... Jedni chcą komara wybierać, drudzy muchę, inni pająka, byle nie mrówkę... bo one wszystkie czarne, a wszystkie sobie równe... Tak dobra jedna jak i druga. Wybierali, wybierali i wybrać nie mogli, a ptactwo jaja dziubało tymczasem i wyjadało do szczętu... wszystkich równo... Aby ono to i tu tak nie było, miłościwi panowie. Ale staréj babie co do tego?..
Rozśmieli się słuchający, a Jaruha pokłoniwszy się, poszła do Rzepicy piwa się napić.
Więc przybyli mocno nalegali na Piastuna, aby z niemi nazajutrz na wiec jechał.
— A po co mnożyć głowy, kiedy i tak nie ma zgody? — odparł stary. — Radźcie bezemnie, jam się nie zdał...
Nazajutrz dzień toż samo było. Zjechali się starsi radzić, a poczęli wadzić i zeszło na sporach co było dnia. Widać było około stołba wijące się ludzi gromady, to przypadające do siebie, to odskakujące i rozchodzące się daleko, to nabiegające na siebie znowu. Ręce się podnosiły do góry... i głosy, rzucano czapki, potém wszyscy szli precz i za chwilę się do kupy cisnęli.
Zgody nie było... Leszkowie z jednéj, Myszki z drugiéj strony przewodzili.
Wieczorem późnym Myszko krwawa-szyja podjechał pod chatę Piastuna, jak noc chmurny.
— Pozdrawiam was, ojcze.
— Z wiecu wracacie?
— Tak ci jest, z wiecu jadę... — westchnął Myszko.
— Cóż niesiecie?
— Wiadro próżne — rzekł z goryczą Krwawa-szyja — nie ma wody, nie ma zgody. Mało się już za włosy nie pobierzemy. Każdyby kneziem chciał być, a słuchaćby się nikomu nie chciało.
— A wy? — zapytał stary.
— No... ja téż... a ja prawo po sobie mam — rzekł Myszko — któż Chwosta przemierzłego zdusił, jeźli nie ja i moi? Kto szyi i zdrowia nastawiał? Juścim tak dobry jak i Leszki, jak Jaksy albo Kanie?..
— Pewnie — rzekł cicho Piastun — ale cóż będzie? Mówią, że Leszek i Pepełek ciągną?
— Nie ma co już i mówić o wyborze — dodał głosem stłumionym — kto ludzi zbierze więcéj, sam się kneziem ogłosi... i będzie na grodzie panował.
— A po cóż tamtego zrzucać było? — odezwał się stary — wszak i on takiém prawem siedział.
— Cóż, jeźli do zgody nie przyjdzie — przerwał Myszko — czy lepiéj, aby nas jedli niemcy, czy aby swój za łeb wziął?
Gospodarz umilkł trochę, w ziemię patrzył.
— Czyńcie jako wiecie, ale wiec szanujcie — rzekł po chwili. — Co się stało Pepełkowi i Leszkom, może i drugich spotkać...
— Ja nad sobą innym nie dam przewodzić! — krzyknął rękę do góry podnosząc Myszko.
I z tém jakby zagniewany odjechał.
Nazajutrz dzień na grodzisku nie było nikogo. Stado wróbli po niém latało, zbierając pruszyny po koniach i po ludziach, świergocąc jak wczoraj ludzie, kłócąc się i czubiąc o ziarna, jak wczora tamci o panowanie nad sobą.
Piastun siedział na przedsieniu, dziwiąc się w duszy swéj, że ludzie tak bardzo pragnąć mogli tego, co było straszném brzemieniem... i cieszył się téż, iż ubogim był, a nie potrzebował do sporów należeć i stać mógł na uboczu.
Wiec, powiadano, rozszedł się z niczem, lub gorzéj jeszcze, bo ci, co nań przybyli druhami, popowracali wrogami, w sercu z żalem i nienawiścią. Myszkowie zwłaszcza, nieprzyjaciół napytali i współzawodników, a Leszki pocichu cieszyli się z wszystkiego, bo niejeden już głowę ku nim obracał, mówiąc: — Lepiéj niech stary ród nam panuje, byle zakonu strzegł.
Pusto było na grodzisku dni kilka, ale wrzało i gotowało się po zagrodach.
Nadchodził dzień świąteczny żniwa. Zdało się tym co przewodzili, iż za drugim razem wiec nie darmo się zbierze i wybór stanąć musi. Poczęto więc znowu obwoływać się na zbór a sejm nowy nad Gopło. Pojechali Myszkowie po swoich, Leszki téż i inne rody, zbierając druhów dla narady i poparcia.
Wielu już zrażonych iść nie chciało. Byli i tacy, co się cieszyli, że knezia nie mieli, bo danin, osypów i służby do grodu nie było, a gdy o najazdach mówiono, głowami potrząsali, utrzymując, iż niemce doma i nad Łabą mieli roboty dosyć, a nad Wartę się tak rychło wybrać nie mogą.
Tymczasem że dzień nowy naznaczony był świąteczny, a niektórzy myśleli, iż chlebem sobie ludzi zjednają, kazali na wozy nabrać mięsiwa, kołaczów, piwa i miodu, i wieźli je z sobą dla częstowania. Tak uczynili Myszkowie, a gdy się o tém dowiedział Bumir i jego drużyna, nie chcieli się téż dać wyprzedzić, naładowali co w domu mieli na wozy i konie i słali na gród.
Zbór nie był tak gromadnym jak pierwszym razem, ale wyglądał uroczyściéj.
Ludzie téż baczniejsi, bo doświadczeńsi, więcéj się przysłuchiwali niż mówili i serca sobie jednać usiłowali.
Już koło zasiąść miało, gdy z dzidą w ręku nadciągnął Wizun stary, który przybywać się zdawał znużony z drogi dalekiéj.
Starzec poważanie miał u ludzi nietylko dla doświadczenia i rozumu, bo w ciągu życia dalekie zwiedzał kraje, i znał prawie wszystkie gdzie sięgało „słowo“, ich obyczaje, ład, zakony, prawa wszystkich gromad i plemion siedzących po za Wisłą i Dnieprem, i po Tatry, i nad Dunajem, nad Łabą i Odrą, i nad morzem Białém — ale wróżbitem téż był wielkim i proroczo widział a wiedział, co się dziać miało... Chadzano doń nieraz po radę, acz jéj szczodrym nie był. Wszyscy mu więc okazali radość wielką, iż na wiec przychodził, a spodziewali się, iż przemówiwszy, do zgody nakłoni.
Więc gdy się zdala ukazał, i Myszkowie i Leszki witać go szli, a nim do mówienia o sprawie przystąpili, wystawiono niecki z mięsiwem i chlebami i napój, prosząc wszystkich — na strawę.
Posiadano na ziemi około wozów. Wizunowi poczestne miejsce zrobiono i częstować się poczęli z dobrą myślą. Dzień téż był dziwnie pogodny i piękny; napoju wszelkiego stało siła, a gdy się raz ugaszczać zaczęto, ani się postrzeżono, jak dobra część dnia na ucztowaniu zeszła. Wizun milczał. Myszkom się zdało, że go mieli za sobą, a Leszkowie prawie byli pewni, iż przeciwko nim nie stanie. Więc nim do koła szli, prosili go, aby im radę dał, co czynić mieli, dla rychlejszego sprawy końca.
Stary obejrzał się dokoła i namyśliwszy począł.
— Potom ci ja tu się przywlókł, ażebym wam prawdę przyniósł, nie z siebie ale z tego źródła, zkąd ona płynie. Umyślniem odbył pielgrzymkę do miejsc świętych, pytając co czynić, abyśmy się od biedy uratowali. Wracam z niéj właśnie. Byłem daleko, byłem po kontynach Światowida, Radegasta, Porewita... byłem na Kołobrzegu, Szczecinie, w Retrze i na ostrowiu świętym Ranów, u Czarnego-Stawu... Bogowie tam królują, którzy całemu plemieniu naszemu rozkazują, Obodrytom i Wilkom równie jak Ludkom i Polanom...
Nie ma u nas takich chramów i takich bóstw, jak te, co są u Redarów i Ranów... czcimy i my przecie Rugiewida o siedmiu twarzach i mieczach siedmiu, Trygłowa o trzech głowach, Porewita o czterech obliczach z piątą na piersi, Światowida, który czterma głowy patrzy na cztery świata strony...
Tam ja do nich chodziłem po wróżbę i wieszczbę dla nas, ztamtąd wam przynoszę co mi rzeczono...
Obejrzał się, słuchano w milczeniu, a Myszko spytał.
— Jakżeście się do Retry dostali?
— Któż co starcowi bezbronnemu miał uczynić? — odezwał się Wizun. — Zatrzymywali mnie Wilcy po gościńcach nie jeden raz, ale puścili wolno... Do Radegasta téż niełatwo się dobić... Leży kontyna na wyspie zewsząd wodą otoczonéj jak Lednica nasza, długa hać i mosty prowadzą do niéj, a gdyś już na ląd wszedł, dziewięć bram przebywać musisz, a do każdéj z nich pukać i prosić się, bo u każdéj stróż stoi czujny dniem i nocą, a pyta cię i opatruje. Nie puszczają zaś więcéj jak trzech na raz do chramu. Kontyna stoi na podwyższeniu, z trojgiem wrót w tynach co ją otaczają, z których dwoje się tylko otwiera, a trzecie tajemne do wody prowadzą... Bóstwo stoi całe złocone w koronie na głowie, na rogach jeleni i kozłów, misternie wywyższone pod dachem purpurowym, ze słupy malowanemi, a obok niego łoże jego królewskie purpurą zasłane... I wkoło Bogowie drudzy we zbrojach, z mieczami... Tamem ja naprzód szedł o wyrocznię pytać...
— Cóż ci powiedziała? — zaczęli szemrać otaczający.
Wizun spuścił oczy.
— Musiałem na wyrocznię czekać... póki mi nie przyszła w jedném słowie: Wybierzcie pokornego... Nie dość mi na tém było i szedłem na ostrów święty, nad Czarny-Staw, na Jasmund, do Rekony... pytałem u Trygłowa i Światowida... Światowid mi rzekł: Wybierzcie małego. Trygłow kazał powiedzieć: Wybierajcie ubogiego... Pytałem Rogu Światowida przez miód, który w nim stoi i rzeczono mi, że niepokój i wojna czeka nas, dopóki mały nie będzie uczyniony wielkim...
Słuchając Wizuna wszyscy się po sobie oglądali, i widać było na twarzach frasunek, a stary mówił daléj.
— Com przyniósł od wyroczni Bogów, to i w sobie nosiłem wprzódy... Zgody nam prędko potrzeba i jedności... Zwędrowałem wszystkie plemiona i narody nasze, jakie na ziemiach siedzą od Dniepru do Łaby, od jednego do drugiego, od sinego do białego morza, i liczyłem w myśli, wiele nas jest, a jak my mało możemy... Jedni z nas już się niemcom poddali i trzymają z niemi; drudzy z sąsiady braćmi wojują, inni się po lasach chowają, a swoich o miedzę znać nie chcą... Każdy żyje jako woli, a do kupy się zebrać i w kupie zgodzić najtrudniejsza rzecz... Chodzili jak ja nieraz Polanie nasi do Ranów, do świątyni, spotykali się tam z Serbami i Ludkami i Dulebami i Wilki, i wszelkiemi plemionami jednéj mowy, pili z niemi z czary razem, chleb łamali, a nazajutrz znać się nie chcieli...
Niemcy mają jednego wodza, a gdy się pokłócą, ten ich jedna jak matka dzieci przy misce, obojgu po głowach dając naukę; u nas swoboda panuje, a kto chce szarpie... Dla onéj swobody, pana nie znając, zwierzom dzikim dostajemy się na pastwę...
Gdy inaczéj nie może być, choć nasze ziemie i miry niech zgodne będą, a niech wybiorą jako rzekły wyrocznie, pokornego, małego, ubogiego...
Gdy Wizun skończył, panowało długie milczenie, a co wprzódy każdy się wielkim czynił, terazby był rad mniejszym się stać lub okazać. I nie w smak szły te wróżby znaczniejszym, a na starego szemrali.
W tém z tyłu poczęły niecierpliwe gromady wołać.
— Do rady! do koła!
Wszystkie rody poczęły się kupić i ustawiać, a każdy swoich zalecać. Wnet i o przepowiedni zapomniano. Myszkowie się krwią przelaną i pracą chlubili, Leszkowie stali przy jakiémś prawie, inni bogactwem się zalecali.
A że gromada Krwawéj-szyi najliczniejsza była, śmielsi poczęli już go obwoływać, ale zaledwie to posłyszano z przeciwnego końca, zerwała się burza i odskoczyła połowa, ani znać go nie chcąc za wodza.
Tuż najpokorniejszego z Leszków wywoływać zaczęto, lecz zagłuszyła wrzawa ze strony przeciwnéj luźne głosy.
Ci co w kole siedzieli, powstawali, rozpierzchli się, rozbiegli.
Zgody nie było... Część znaczna precz szła na okopy, pokładła się na trawie i pijąc, narzekała na drugich. Wizun stał z boku na swéj dzidzie oparty i uśmiechał się. Słońce zapadało.
W tém na zdyszanym i potem oblanym koniu przypadł człowiek w koszuli, zdala już ręką coś ukazując a krzycząc.
Porwali się wszyscy biegnąc ku niemu. Zsunął się w tém z konia, wołając głosem wielkim.
— Synowie kneziowi z Pomorcami i Kaszubami a Niemcy, już idą na nas... już puszczę na granicy przestąpili...
Ledwie to usłyszawszy, wszyscy do koni swych biegli; popłoch i wrzawa się stała niezmierna.
— Tegośmy się doczekali spierając i krzycząc! — krzyknął Dobek gniewnie. — Rozbiegniemy się li teraz, potraciwszy głowy, to zginiemy wszyscy, bo nas po jednemu wybiorą... jak wróble ze strzechy powykręcają...
Leszkowie milczeli stanąwszy na stronie, im się z synami Chwostka łatwiéj było porozumieć. Myszkom o głowy szło... zwołali się do kupy osobno.
— Na koń, kto żyw, niech każdy swoich ludzi zbiera... — poczęli zaklinać — nie ma czasu na długie rady... Gromadą iść i ławą im zastąpić drogę... Nie staniemy im do oczów, późniéj już nie czas będzie...
Dobek przerwał gwałtownie.
— Do domów, po ludzi! — zakrzyknął nakazująco — czeladź idźcie zbierać... nazajutrz wszyscy z czém kto ma, tu nad Gopło... a ztąd razem ruszym na wroga... Wieczora i nocy starczy! na koń! na koń!
Dosiadali téż już koni, chwytając je z paszy i od wozów, kto co napadł, rozsyłano gońców i nim mrok nadszedł, grodzisko znowu stało pustém i milczącém.
Gdy noc zapadła, w stronie, z któréj się spodziewano najazdu, dalekie łuny już widać było na niebie.
Nazajutrz nie przybył nikt jeszcze na zborne miejsce, wszyscy się gotować musieli, niejednym i dzid i oszczepów brakło... Trzeciego dnia dopiero zaczęły się gromady powoli spływać nad brzeg jeziora. Wieść o napaści wroga ruszyła wszystkich, z odleglejszych téż osad szły gromadki.
Nie pytając wyboru, Dobek, który się pierwszy znalazł na placu, sam sobie dowództwo nadał, a posłuszeństwa mu nie odmawiano. Silnym był dość, aby je wymódz, gdyby mu się kto sprzeciwił.
Ledwie ówczesny lud zbrojny, mógł się nim nazywać. Nie byli jeszcze Polanie narodem wojennym i łupiezkim, ale rolniczym i spokojnym. Konieczność obrony uzbrajać się im kazała, a uzbrojenie lichém było.
Żelaznego oręża mieli mało, miedziana stara broń u niewielu się znajdowała; szła czeladź uzbrojona w młoty kamienne i obuchy, pałki nasiekiwane, łuki, proce i pociski. Kawał łubu lipowego stał za zbroję, a ozdobną zwała się tarcz, gdy ją kto skórą jedną lub dwiema obciągnął. Siekiery i noże, na jakie kogo stało, wiązano do pasa i do konia.
Czeladź i parobkowie pieszo szli, co przedniejsza drużyna i kmiecie jechali konno na głowach, dla osłony mając albo kruszcowy kabłąk, lub czapkę tylko, na ramionach kręgi mosiężne, które od uderzenia mieczem obraniały.
Każdy ród wiódł swą gromadę, niebardzo sworną, grozą i strachem trzymając ją w posłuszeństwie.
Dobek latał opatrując gromady i szykując jedne przy drugich, a tu mu czeladź zaraz się waśnić poczynała, że ją uspokajać kijem musiał. Myszków sługi z Leszkami stać obok nie chcieli. Lecz Dobek gdy się rozpalił, ani spał, ani jadł, ani spoczął, póki do potyczki nie doprowadził. Wojnę lubił i dopiero żył, gdy dzidę w rękę wziąwszy, na konia siadł. Śmiały mu się oczy i drgały usta. Ku wieczorowi powysyłał najprzebieglejszych ludzi na zwiady, aby dopytali, gdzie się nieprzyjaciel obracał. Dopiero języka dostawszy, miał przeciwko niemu wyruszyć. Tymczasem odstąpiwszy nieco u jeziora, położył się z ludźmi w gaju, aby nocą nie zdradziły ogniska i dymy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.