Stach z Konar (wyd. 1899)/Tom IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmierza Sprawiedliwego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1899
Druk J. Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Kilka lat upłynęło od opisanych wypadków.
Kraków cały wybiegł na spotkanie zwycięzkiego pana, który z wyprawy przeciw pogańskiej Jaćwie powracał.
Wojna to była, przypominająca czasy bohaterskie Krzywousta, walka z dziczą, w kraju niedostępnym, ze zdradą na każdym kroku. Dziś poddawał się Drohiczyn, jutro ci co wierność poprzysięgli zasadzali się na wracających spokojnie, aby ich wybić w lasach i moczarach.
Kaźmierzowe wojsko wśród błot, topielisk i gąszczy zgniotło dzicz i rozpędziło.
Witano Kaźmierza zwycięzcę.
Nic nie zdawało mu się braknąć do szczęścia; nikt nie śmiał się porywać na niego, rodzina siedziała cicho na udziałach, Mieszek nawet dochowywał danego słowa, pokój panował w kraju i na rubieżach. Kupcy ciągnęli z ziem dalekich, łany złociły się zbożem, kmieć oddychał, chwała Boża rosła, wznosiły się kościoły, uczeni mężowie przychodzili z zagranicy i rodzili się w domu. A na obliczu tego szczęśliwego pana poza łagodnym uśmiechem, widać było wiekuisty ów smutek dusz wybranych, których ten świat nakarmić, ani napoić nie może, a żadne szczęście nasycić.
Tęsknota zawsze biła z twarzy pięknej, spokojnej, malującej ukojony ból wewnętrzny.
Gdy przeciwko zwycięzkiemu panu wyszło duchowieństwo z biskupem na czele, witając go pieśnią dziękczynną, Pełka spojrzał nań, spodziewając ujrzeć rozpromienionym, a znalazł na obliczu to co wyniósł z Krakowa. Rycerstwo śpiewało pieśni, powiewało chorągiewkami, niewiasty stojąc szeregami klaskały w dłonie, dzwony biły, lud się weselił. Kaźmierz jechał w płaszczu białym z krzyżem, który wziął na pogan, — z głową spuszczoną, uśmiechając się ledwie tym co go witali, zadumany, chmurny, jakby nie ze zwycięztwem powracał.
Na zamku czekała z dziećmi księżna, złotowłosego Leszka trzymając za rękę, cały dwór świetnie przybrany, komornicy, czeladź, lud mnogi.
Oko pańskie błądziło po okolicy i ukradkiem biegło za Wisłę do okienka, chcąc dojrzeć, czy tam jest znak życia jaki? Nie widać było nic. Okno stało zamknięte, kraśny kobierzec nie zwieszał się na murze. I tam przecież dochodziły dzwonów dźwięki i ztamtąd widać być musiało na zamku powiewające proporce.
W kościele św. Wacława hymn sam Pełka odśpiewał, książe pomodlił się u relikwii i wstał, z dziećmi i żoną pieszo idąc do zamku.
Ale szedł milczący i uśmiechnięty tak smutnie, że ludzie go sobie pokazując, szeptali, iż go tak poleska dzicz zmęczyła wyprawą.
Rycerstwo rozkładało się obozem, szło w miasto rozpowiadać o Jaćwie dzikiej, która w powrocie omało nie wzięła im życia... Nie jeden płacz rozległ się wśród okrzyków, bo nie jedna mogiła została w lasach Polesia.
Stach, który przesiedział ten czas w Krakowie, na posługach biskupa, wywlókł się także na spotkanie znajomych, na rozpytanie o krwawą wyprawę. Tuż nadarzył mu się Jaśko Bogorja z ręką zawiązaną, ale dobrej myśli i wesół, że uniósł życie.
— Patrzajże, Zaborze — zawołał zdala do niego — nie będę mógł ręki podać do ołtarza narzeczonej, poganin mi ją siekierą ciął tak, że się dotąd zrosnąć nie może. Prawda, że on już więcej na tym świecie siekiery nie dźwignie!
Stach witał go trochę poweselawszy.
— Bóg łaskaw, że i tak nam wracacie!
— Cud prawdziwy! — mówił Jaśko. — Pogańska dzicz już się nam w Drohiczynie poddała i do nóg padała. Poili i karmili, przysięgali swym obyczajem posłuszeństwo i wiarę, dali zakładników, a w powrocie gotowali nam zasadzkę. Wysłali ludzi w gęstwiny i błota, pozarębywali drogi, mieli nas zgnieść do jednego. Spotkać nas miał los Henryka!
Aleśmy się bili! Trzeba było widzieć naszego księcia, jak dzielnie mieczem wywijał. Ludzie nań prawią, że tylko przy organie śpiewać i z księżmi rozprawiać umie — a to człek do wszystkiego, prawa Krzywousta krew...
Stach uśmiechnął się smutnie.
W tej chwili wśród tłumu, który wysypał się na spotkanie księcia, zobaczył Dorotę strojną wybieloną, która, ażeby przejeżdżający pan widzieć ją musiał, na wozie umyślnie sprowadzonym i wysoko wysłanym stała, górując nad wszystkiemi, uśmiechając się, chustą powiewając i obwołując Kaźmierza.
Książę też, gdy nad drogą, którą przejeżdżał, miejsce obrała, widzieć ją musiał, litość go wzięła i uśmiechnął się jej, głową skinąwszy.
Z radości zarumieniła się cała, zapomniała, że na nią tyle oczu patrzało, podwajając wołanie i wiewanie chustą, aż ludzie się jej dziwili i naśmiewali. Prawda, że wśród rycerstwa wielu innych miała dobrze znajomych i przyjaciół, którzy też ku niej głowami ukłony słali i od ust posyłali pozdrowienia.
Była bo znowu piękną, kwitła drugą młodością urodziwa niewiasta, a śladu lat i tego co przeżyła nie było na niej dopatrzeć.
Gdy wojska przeciągnęły, a wóz z nią potoczył się do dworu, na drodze jeszcze miała niespodziankę Dorota. Bracia jej, Dobrogost i Sędziwój, którzy dla okazania księciu posłuszeństwa, na wyprawę przeciw Jaćwie z nim ciągnęli, w ulicy się z siostrą spotkali. Wymijać wóz jej musieli. Oba przejechali koło niego ledwie się obejrzawszy, plując z pogardą za nią. Sto oczów na to patrzało. Dorota spłonęła i nie rzekła nic. Gdyby nie ten dzień, nie miasto, kto wie na coby się bracia z Tęczyna ważyli. Lecz ludzi było za dużo, którzyby za nią ująć się mogli.
Bogorja pociągnął za wdową z innemi. Stach którego chciał wieść z sobą, oparł się; widok bezwstydnej zburzył go i napełnił obawą o Kaźmierza, tembardziej, że z Jagną źle się działo.
Gdy książę do Drohiczyna szedł, biedna Ściborzanka niezdrowa już była, niepokój dręczył ją jakiś straszny. Kilka razy Kaźmierza powoływała do siebie na pożegnanie, we łzach się rozpływając, choć przyczyny ich nie wiedziała sama. Próżno książę starał się ją uspokoić, wesołością swą rozpraszając jej smutek, który mu się dziwactwem zdawał. Jagna stała, płakała, trzymała się za serce, patrzała w ziemię, jakieś przeczucie ją dręczyło!
Po wyjeździe księcia, gdy z murowanki już ani proporczyka widać nie było, wszystko ucichło i zamilkło, Jagna okno zamknęła, włosy jak do snu związała, zdjęła suknie i pierścienie, poczuła się senną, słabą, biedną — i legła na łoże.
Spała tak jęcząc przez sen dzień cały, nie chcąc jeść, do sług nie mówiąc. Gdy na obudzoną spojrzały jej dziewki, zdała się im jakby z długiej choroby powstającą, tak była wyniszczona i wybladła.
Starsza ochmistrzyni zaczęła ją poić zielem jakiemś, którego ona pić nie chciała, leżała pół senna, z rękami pod głową, z oczyma ku górze zwróconemi, nie mówiąc nic. Czasem łkanie z piersi się dobyło i łzy widzieli tryskające z oczów, płynące po twarzy, ale się na nic nie skarżyła.
Dnie tak upływały, Jagna wstawać nie chciała czy nie mogła.
Co się jej tam przez te czasy prześniło, co przez myśli przesunęło, ona tylko wiedziała jedna; gdy dziewczęta przychodziły z pytaniami, zdawała się ich nie słyszeć.
Kaźmierz był już dawno na wyprawie, gdy Jagna coraz słabnąc gorzej, a czując w sobie ledwie resztkę życia, Stacha kazała wołać do siebie.
Przybiegł natychmiast, lecz gdy ją po długiem niewidzeniu zobaczył teraz, przeraził się, tak strasznie nagle znalazł zmienioną. Wychudła była jak kościotrup; policzki i oczy zapadły, czoło się zmarszczyło...
— Patrz, co się to ze mną stało! — poczęła z uśmiechem bolesnym, wyciągając ku niemu ręce chude i drżące. — Niema już Jagny i nie będzie! Kwitła, śmiała się i przekwitła i wyśmiała ostatek... Czas było! Dłużej nie miałaby żyć po co!
— Cóż się wam stało? — spytał Stach.
— Nic... ot, tak... siły do szczęścia brakło, bo i na to sił potrzeba. Alboż zdrowe życie takie?.. Czekać dzień, a mieć godzinę, płakać rok, a śmiać się chwilę.
I usiadła na łożu, okrywając się włosami rozpuszczonemi, piękne oczy swe świecące obracając na Stacha, który stał z rękami załamanemi przed nią.
— Wołać ciebie kazałam — mówiła dysząc zmęczona — boś ty mi przecie bratem, jednym w świecie. Mojego pana, sokoła mego nie chcę już męczyć dłużej, już miał ze mną dość tej niewoli. Księża go męczyli, że żonę porzucał dla mnie, Pełka mu groził ciągle. Synaczka stracił i męczył się tem, jak karą Bożą — za mnie. Wszystko dla mnie cierpiał, przezemnie. Więc mnie już czas było! To i pójdę. Ciebie chciałam pożegnać, no, i coś zrobić trzeba, aby mienia ojcowskiego obcy ludzie nie zabrali. Sprowadzicie mi takiego, co pisać umie, zapiszę moją wolę i zapieczętuje... Was opowiem za męża. Ściborzyce wam zostawię, wieś jedną dam za grzechy mnichom do klasztoru, do Pokrzywnicy, aby się modlili za mnie...
Zamilkła.
— Przecież z wami nie tak źle — odezwał się Stach — ludzie ludziom radzą. Są lekarki i lekarze, wyście młodzi.
— Nie, nie! stara jestem — przerwała, patrząc na ręce wyschłe — po co życie wlec? nosić jak łachmany dziurawe?... Na mnie już całego nie ma nic, ani nitki! Bóg miłosierny, tam gdzieś, pewno lepiej będzie!
Uśmiechnęła się.
— Co taka jak ja niewiasta warta? — mówiła spokojnie — niewiasta, której Bóg nie dał dziecka? a sromać się kazał, oczów pokazać nie może? Trudno żyć? Gdzie? Bez niego? Nie! nie! A z nim, to jemu życie truć! Nie godzi się, nie godzi! Lekarz i lekarka nie pomogą, gdy człowiek chce umierać! Tylko mi takiego dobrego sprowadź księdza, aby mi się sromać nie kazał i dyabłu mnie nie dawał... Dam im wioskę do klasztoru... Reszta wasza!
— A mnie to na co? — zapytał Stach.
— O! na co? Weźmiesz sobie babę i będziecie żyć spokojnie, jak drudzy... Na zdrowie wam!
Stach głową trząsł.
— Albo to wy mnie nie znacie? — rzekł. — Ja też żyję z powinności, nie z ochoty. Mnie na co wioski? Baby żadnej nie wezmę i ziemi nie potrzebuje. Wioski rozdajcie na kościoły.
Jagna się sprzeciwiała.
— A no, nie! Wy je sobie dacie komu chcecie. Wam je przekażę, bo się za to choć mężem moim nazwiecie, choć nie byliście.
— Boś nie chciała.[1] — dodał Stach.
— Bom nie mogła — zawołała Jagna. — Dwóch mężów się mieć nie godzi, tamtego się zrzec dla was nie mogłam... Gdy się go wyrzeknę, to chyba dla niego samego, aby spokojny był, do murowanki nie jeździł, a biskup się na niego nie gniewał.
Stach starał się te myśli rozpędzić, obiecując blizki powrót Kaźmierza, z którym zdrowie wrócić miało.
— Wróci? nie? ja tam nie wiem — rzekła. — Już choćby on wrócił, mnie trzeba umierać... Tak się stało tak być musiało!
Milczała chwilę i spuściwszy oczy, jakby zawstydzona, palcem kręcąc we włosach, szepnęła:
— Jam się czegoś napiła! Stara Czechna mi dała na powolną śmierć, bom tak chciała.
Stach krzyknął posłyszawszy, uśmiechnęła się.
— Nie bolało! — rzekła — anim czuła! Tylko mnie wypaliło, wysuszyło, wyjadło... Przyprowadź księdza, a nie z dyabłami, takiego co anioły z sobą wodzi.
Nie mógł się jej Stach dłużej opierać, musiał być posłusznym. Z płaczem niemal odjechał do miasta, a że przy biskupie wielu miał znajomych księży, jednego z nich powiózł do niej.
Jagna się gości spodziewając, sługom kazała przyodziać się pięknie, choć, suknie dawne wisiały na niej, jak cudze, bo z niej kości tylko i skóra zostały. Śliczne włosy bujne nawpół okrywały wychudłą twarzyczkę, w której oczy jasne świeciły blaskiem przedśmiertnym, ale usta miała spalone i sine, a ręce jak z białej kości... Stać nie mogła, chodzić nie mogła, więc ją posadzili na stołku, podparłszy poduszkami, i tak sparta o stół — czekała.
Z okna znowu patrzała na zamek pusty i płakała...
Ksiądz Wit, człek dobry, powolny, nawykły w tym kraju przebaczać wiele (tym, co nie wiedzieli co czynili), przybył pocieszać, nie zasmucać. Jagna mu w krótkich powiedziała słowach, że Stach mężem jej miał być, więc go za męża liczy, a choćby nie chciał ich pobłogosławić — byle jej go mężem zapisał, bo mu mienie po sobie chce zostawić. Dodała, że wieś do Pokrzywnicy zapisze do klasztoru, kilką kop groszy do kościoła św. Floryana, przy którym ks. Wit zostawał. Wszystko to spisać prosiła.
Ostatnią tę wolę opowiedziała spokojnie, przytomnie, stanowczo, prosząc, aby ks. Wit poczestnych do listu znalazł świadków i spisał go tak, by pod klątwą, nikt nie śmiał naruszyć.
Ks. Wit sądząc, że pocieszać był winien, odezwał się, iż przecie żyć może.
— A choćbym i pożyła, mój ojcze, możecie spisać, toć nie grzech, woli nie zmienię.
Wręczyła mu jeszcze ofiarę dla niego i kościoła i rzecz była skończona. Wielkich naówczas formalności nie wymagano, a gdy duchowny spisał i świadków postawił i pieczęć przyłożono — starczyło tego.
Ks. Wita odesłano do miasta, Stach pozostał, nie miała już siły do rozmowy, słabym głosem prosiła go tylko, by się dowiadywał do niej póki żyła.
Stało się wszystko po jej woli.
Po tym dniu nie zasłabła gorzej, owszem uspokoiła się i położywszy, leżała pół senna, jak wprzódy, polewki trochą żyjąc lub chleba kruszyną.
Gdy Stach do niej przybywał, zwracała się do niego zawsze z jednem pytaniem:
— Niema pana?
O panu przychodziły wieści. Stach rozpowiadał: jak wojował zwycięzko, jak nieprzyjaciół krzyża pokonał, zdradę ich zwalczył i że już na drodze był do Krakowa.. Droga z powrotem ciężka była i długa, a Jagna codzień pytała:
— Nie ma pana?
Nareszcie jednego dnia Stach nie przybył o zwykłej godzinie, dzwony się odezwały inaczej, weselej, wszystkie razem, okrzyki z miasta aż tu dochodziły; chora zrozumiała, że pan powraca, zarumieniły się zapadłe policzki, usta zadrgały, oczy skierowały ku oknu chciwie, ale ani go otwierać, ani kobierca wywieszać nie pozwoliła. Popatrzała na Wawel, gdzie las proporczyków widać było, jak się zwijały, a nad niemi macierz wielka, chorągiew czerwona.
Tam on był. Patrzała, patrzała i zesłabłszy, do łóżka się położyć kazała.
Aż do mroku marzyła spokojnie; gdy wieczór zbliżać się zaczął, Jagna się ubierać kazała. Wdziała najpiękniejszą sukienkę, utrefiła włosy, posadziła ją na stołku znowu. Co zatętniało w podwórzu, podnosiła ku drzwiom oczy. — Pana nie było!
Noc zapadła[2] — Pan przybyć nie mógł!
Co za dziw? Otoczyli go tam swoi, rodzina, duchowni, ziemianie, starszyzna — mógłże ich wszystkich dla niej porzucić?
Już księżyc w ostatniej ćwierci wszedł późno na niebo, gdy zaskrzypiały wrota. Jagna siedząc drzemała, poruszyła się, chciała wstać — nie mogła, padła na stół, zakrywając twarz rękami.
Kaźmierz wszedł powoli — ujrzawszy ją przy świetle lampki, osłupiał. Ręce wyciągała ku niemu... Krzyknął boleśnie.
— Jagno! co się tobie stało?
Witała go uśmiechem.
— Nic, nic, sokole mój złoty! ot, tak, zajadła tęsknota! ot, tak, życia zabrakło... bo ciebie nie było. Alem się doczekała! nie trzeba mi już nic!
Kaźmierz patrzał, sługi obwiniając, chcąc słać po lekarzy, szukać ratunku, wstrzymała go łagodnie.
— Siądź przy mnie, crle[3] mój biały, panie mój drogi! siądź! a jeżeli ci twarz moja straszna, nie patrz na nią, jeżeli głos niemiły, nie słuchaj, a mnie patrzeć daj na siebie i słuchać.
Kaźmierz napróżno chciał dopytać, co się tu przydarzyć mogło, zkąd choroba powstała, nie przyznała mu się do niczego.
— Przyszło? z powietrza? z niczego? Nie bolało, senne było... smutno! Przeciem pana doczekała, czegóż więcej pragnąć?
Kaźmierz miał lekarza Benedyktyna w Tyńcu, rodem z okolic Salerno, który i w Montpellier leczyć się uczył, chciał go jej przysłać, zaklęła, aby tego nie czynił.
— Choroba teraz minie sama!
Smutkiem tym struty, Kaźmierz na zamek wrócił z nim. Przed nikim nawet poskarżyć się nie mógł. Nazajutrz do swoich wyszedł wybladły, milczący; Wichfried poznał z twarzy, że coś złego stać się musiało.
Odważył się zapytać — Kaźmierz przed nim nie przyznał się do niczego. Na duszy mu było ciężko, na piersi leżał kamień, chodził zadumany, nie słysząc co mówią do niego. Stawał i patrzał w okno ku murowance, stał tak wkuty, nie wiedząc co się w około działo.
A Jagna — odżyła nieco, obudziło się w niej życia pragnienie. Nazajutrz poruszać się mogła, kazała się w oknie posadzić i kobierczyk wywiesić znowu... Próbowała do krosien, ale siedzieć nie mogła, ręce opadały znużone. Patrzała na nie i sama z siebie się śmiała...
Wieczorem Kaźmierz przybył znowu. Następnych dni przybiegał na krótko. Jagna żyła, bo żyć zapragnęła.
Walczyła z tem, co ją do grobu ciągnęło. Stach, który przychodził zrana oszukiwał się i pocieszał, widział, że jej lepiej było, że na ustach uśmiech się zjawił — mówił, że będzie żyła.
I tak się ciągnęło dalej. Dnia jednego Jagna po starą Czechnę tajemnie posłała. Lekarka, która jej na śmierć powolną ziele dała, zdziwiła się usłyszawszy od sługi, że jeszcze żyje. Pokiwała głową, ruszyła ramionami, zamruczała coś do siebie.
Tegoż dnia pod wieczór przyszła do murowanki. Patrzała na wychudłą, wyschłą ofiarę swą z trwogą zabobonną.
— Widzicie — rzekła Jagna — ot, ciągnę! Jużby to się było skończyło, gdy przybył ten co życie moje w swojej dłoni trzyma, umierać nie puszcza. Ja jeszcze żyć będę!
Czechna nie odpowiadała, zdumienie zamykało jej usta.
— Widzisz stara — mówiła Jagna — ziele zabija, a kochanie żywi, co tamto uśmierci, to wskrzesi... i — życie się trzyma!
Spytała stara, czegoby chciała od niej.
— Nic, tylko cię spytać, czy tak długo ciągnąć się może?
— Czy ja wiem? — odparła schrypłym głosem lekarka. — Dawno się powinno było skończyć; jak się nie skończyło, wina nie moja, i rozum mój nie starczy... Ktoś tu lepiej odemnie czarował!
— Kto? On! — rozśmiała się Jagna. — Nie mogę bo umrzeć, trzyma mnie, a dopóki on będzie miłować, ja schnąć będę, kochać muszę i żyć muszę!
Uśmiechnęła się do starej, pierścień jej rzucając na podołek.
— Weź to — rzekła — już mi cię nie trzeba. Stanie się, co Bóg da!
Czechna jak pijana do domu wróciła, nie mieściło się jej w głowie, aby po jej zielu tak długo żyć można; silniejszych ono w kilka, kilkanaście dni ze świata brało.
Nie długo jednak troskała się tem stara, wiele zawsze mając na głowie. Czasu jej marnie trawić nie dawały, szczególniej panie mieszczki krakowskie, które zawsze od niej tysiąca różnych rzeczy potrzebowały.
Po przybycia Kaźmierza do Krakowa, upłynęła jesień cała i zima. Jagna ciągle słaba, umrzeć nie mogła. Książę dręczył się tem widowiskiem, a oderwać od niego nie mógł. Stach także przybywał do niej często i nawykł był już tak patrzeć na swą chorą, iż uwierzył, że życie jej powrócić może.
Miało się już ku wiośnie znowu, gdy jednego rana, do biskupa idąc, u którego codzień się stawić musiał, Stach w ulicy spotkał człowieka opończą osłonionego, okrytego kapturem, choć dzień bardzo chłodny nie był, przekradającego się pośpiesznie pod płotami i oglądającego bojaźliwie.
Zdało mu się, że na widok jego, nieznajomy przechodzień przyśpieszywszy kroku, rzucił się na boczną ścieżynę i znikł pomiędzy domami, jakby od niego uciekał. Chociaż nie widział jego twarzy, postawa i chód mocno go uderzyły. W tym nieznanym człeku coś mu przypominało Kietlicza.
Też same miał ruchy, kark gruby, głowę dużą, wzrost do niego podobny. Na samą myśl tę, że nie godziwy człek musiał się wyrwać z niewoli na Rusi i zbiedz tu dla jakiegoś nowego knowania, krew w nim zawrzała. Poskoczył za nim co siły.
Biegł nie mogąc go dognać, to z oczów tracąc, to biorąc na oko, a choć w ostatku znikł mu znowu, prawie był pewien, że się schronił do dworku Juchima. To mu więcej jeszcze do myślenia dało.
Juchim był zawsze menniczym, działo mu się dobrze, udawał wielką miłość dla pana, pod niebiosa go wynosił, a mimo to, pewnem było, iż z Poznaniem miał stosunki. Sam on nie krył się z tem, że bił pieniądze i dla Mieszka.
Podejrzenie to powziąwszy, Stach natychmiast do drzwi zastukał, choć od powrotu Kaźmierza, noga tu jego nie postała. Otworzono mu czekać nie dając, a gdy pośpiesznym krokiem dobiegł do izby gościnnej, zastał w niej Juchima nad zwitkiem pargaminowym siedzącego spokojnie.
Na widok jego, żyd powstał z twarzą rozradowaną, najmniejszej nie okazawszy obawy. Stach nie chcąc mu się zwierzać z podejrzeń, udał, iż szło o małą pieniężną pożyczkę.
Juchim oświadczył się z gotowością największą usłużenia bez zastawu nawet i był tak uprzejmym, jakby w istocie Stacha kochał i szanował. Zmusiwszy go napić się grzanego wina, po rozmowie przeciągniętej dość długo, odprowadził go aż do wrót.
Poszlaku człeka w kapturze żadnego tu nie było; Juchim jednak nadto mu się wydał swobodnym, zbyt wesołym i uprzejmym, aby się z czemś ukrywać nie potrzebował.
Stach wyszedł czując to.
Natychmiast wróciwszy do domu, z Żegciem umówił się o pilny nadzór nad dworkiem Juchima.
Przez cały dzień zwykle tłumy różnych ludzi uczęszczały do bogatego żyda, urzędnicy dworu, ziemianie, rycerstwo, duchowni nawet, bo Juchim pieniądze pożyczał, mieniał, przesyłał, kupował kruszce, dostarczał ich...
Dozór nad dworkiem potrzebował bystrego oka, by w ciżbie tej ropoznać[4] podejrzanego człowieka.
Stach sam naglądał zdaleka, nie ukazując się. Nie udało mu się dopatrzeć zakapturzonego człowieka, ale Żegieć mówił, iż go widział i w ślad chodził za nim niepostrzeżony. To co opowiadał zwiększało podejrzenie, iż w kapturze Kietlicz się mógł ukrywać. Żegieć szedł za nim do dworku starosty Warsza, a potem do Czechny, którą znali wszyscy jako lekarkę i wróżbiarkę.
Drugiego dnia Stach sam zdala stanął na czatach. Kaptur, obejrzawszy się dokoła, wysunął się z dworku Juchima i wolnym krokiem, pod ścianami się tuląc, przez mniej uczęszczane zaułki, przekradł się do domu Czechny. Stach zdala go śledził, nie płosząc. Świadkiem był, gdy po naradzie Czechna go na próg wyprowadzała. Twarzy i teraz dojrzeć nie mógł, ale głos stłumiony dźwięczał mu jakby Kietliczowy.
Słyszał, gdy stara mówiła mu:
— Przyjdźcie jutro... dziś u mnie bab pełno w sieni, mówić o tem nie pora. Święto u nas, będę sama...
Długie życie na czatach spędzone, uczyniło Stacha wprawnym i przebiegłym, potrzebował koniecznie człowieka widzieć, podsłuchać rozmowę i zaraz o tem myśleć począł.
W izbie, w której stara przyjmowała, był z Bogorją, znał ją, potrzebował skryć się gdzieś tak w pobliżu by mógł jutrzejszą schwycić rozmowę. Począł błądzić około dworku, czatując, czy stara nie wyjdzie na miasto, aby się dostać do wnętrza.
Nad wieczór Czechna wyszła na nieszpór przedświętny, i drzwi zaparła. Została sługa jedna, która po ziele na ogród wybiegłszy, za sobą dworku nie zamknęła. Skoczył Stach do sieni żywo i po drabinie na wyżki puste. Tu musiał noc przesiedzieć całą, czasu do powrotu starej z nieszporu używszy na przeskrobanie w pułapie otworu do izby, przez któryby coś widzieć i lepiej mógł słyszeć.
Nie rychło powróciła lekarka i nie sama. Przywiodła z sobą mieszczanina jakiegoś, za którego się podobno wydać myślała, pomimo, że zębów nie miała. Był świadkiem Stach, jak go poiła i namawiała prawiąc o swych dostatkach i o szczęśliwem życiu, jakie mógł z nią pędzić.
Zapalono drzazgę. Czechna postrzegła na stole glinę, która się z pułapu posypała, gdy Stach otwór sobie wiercił. Zobaczywszy to, stara, oczy zwróciła w górę, głową potrzęsła i zaczęła szczury przeklinać. Szczęściem, że się to na nie złożyć mogło. Stach jako tako umieścił się na strychu, choć na nim wiązki słomy nawet nie było. Nawykły spać na ławie, na dylach się położył, słuchając do późna jak mieszczanin miód popijając o przyszłości ze starą rozprawiał. Nastąpiła cisza głucha i noc nie przespana.
Gdy dzień się robić zaczął, niecierpliwy Stach oka już nie zmrużył. Dokuczył mu trochę głód, a więcej niepokój. Nie rychło dały się słyszeć kroki i Stach oko przyłożywszy do otworu zobaczył wchodzącego w kapturze; nic oprócz kaptura dojrzeć nie mogąc, i ramion szerokich.
Rozmowę słychać było wyraźnie, głos zdał mu się Kietliczowy, ale zniżony, cichy i jakby umyślnie zmieniony.
— No, starucho — rzekł — nie drożże ty mi się, nie dasz ty, znajdzie się druga.
— Mów dla kogo tego chcesz? — spytała Czechna.
— Co ja ci mam się spowiadać dla kogo — odpowiedział mężczyzna — to moja rzecz — na moje sumienie biorę, nikomu nic do tego.
— Nie powiesz to nie dam — odezwała się Czechna — szukaj drugiej.
Nastało milczenie.
— Ty się żony chcesz zbyć? — spytała.
— Nie — mówił mężczyzna.
— Brata?
— Nie.
— Wroga?
— A no — wyrwało się zapytanemu — wroga takiego co nie jednemu mnie a tysiącom już dojadł i dokuczył, i należy mu śmierć.
— Mów jaki? Kto? co? — poczęła stara. — Muszę wiedzieć. Nie glupiam! Gdy możnego człeka zgładzicie, powloką was, wydacie mnie, kołem będą tłukli, albo końmi szarpali.
— A jaż to mam być głupszy od ciebie i dawać tak, aby mnie za rękę chwycili — rzekł mężczyzna. — Czy mnie się chce też być szarpanym i bitym? Będę wiedział jak i przez kogo dawać?
— Komu? komu? — pytała Czechna uparcie.
Mężczyzna się uniósł.
— A! ty wiedźmo stara — krzyknął — dawaj albo nie, a wnętrzności ze mnie nie ciągnij! Nie twoja to rzecz. Mów co zapłacić, a powinno być takie by jak piorun ubiło — rozumiesz?
— I takie u mnie jest — odparła Czechna — co gdybym ci tylko powąchać dała przewróciłbyś się i nie wstał, i takie co kropla konia ubije.
— Takiego mi potrzeba — odparł kapturowy — dawaj mi go i mów co chcesz za nie?
Czechna po cichu wymieniła coś sporo grzywien srebra, a mężczyzna krzyknął:
— Oszalała!
Wszczął się targ. Czechna wołała:
— Ani życie, ani śmierć darmo nie przychodzi! Za mało oddać takiego ziela nie mogę, bo mnie ono samą kosztuje wiele zdrowia... Trzeba wiedzieć gdzie szukać, jak zbierać, z czem warzyć. Darmo mnie tego nie uczyli. Życiem ważyła gotując... — Rozgniewana dokończyła. — Idź sobie do szatana! niech ci on darmo służy.
Znowu się targowali sprzeczając, kaptur dawał mniej. Czechna przy swojem stała, łajali się wzajem, potem milczenie trwało chwilę, mężczyzna się poruszył, dobywał powoli coś z pod opończy, stara poszła drzwi zaryglować, okno zasunąć tak, że w izbie mroczno się zrobiło[5] Szeptali po cichu, zaczął przybyły pieniądze liczyć na stole, a stara siadła nad niemi[6]
Brała niektóre do rąk i do ust probując czy dobre są; szeptano cicho, brzęczały srebrniki zgarniane do garnka. Lik ich trwał dosyć długo, a gdy się skończył Czechna poszła jedną okiennicę na pół odsunąć i z wysokiej półki, a z za garnków dobyła maleńką banieczkę glinianą, tak drobną, że się w garści mieściła.
Kaptur spostrzegłszy ją począł wołać. — A to co? za tyle grzywien taka odrobina?
— Coś ty chciał, abym ci wiadro dała? żebyś studnie pozatruwał? — odparła stara. — Będzie z ciebie i tego, bo kropli dość na człowieka.
— A jak nie poskutkuje? — zapytał.
— Poprobój! — rozśmiała się stara.
Zawahawszy się, sięgnął po bańkę.
— A patrz, ostrożnie z tem — dodała Czechna — abyś nie rozlał. Padnie ci na ciało, wyżre je do kości, pryśnie w oko, wypali, jedna kropla w napój, olbrzyma zwali.
— W czem dać? — spytał cicho kaptur.
— W czem chcesz — szepnęła Czechna z powagą nauczyciela — albo w winie, w miodzie, w piwie, a choćby i w jadle.
— Dużo?
— Kropli dosyć...
Uwinięto bańkę w kawał płótna starannie, i człek włożył ją za pazuchę z ostrożnością! Już miał wychodzić, gdy stara ze śmiechem poczęła mówić.
— Myślisz, żem ja ciebie pytać potrzebowała ktoś ty taki i na co ci trutka? Próbowałam tylko. A no cię znam i wszystko wiem!
Zbliżyła się szepcząc mu coś na ucho, mężczyzna klnąc odskoczył od niej ku drzwiom, pogoniła śmiechem za nim. Słychać było jak drzwi, nagle odsunąwszy rygle, otworzył i wybiegł prędko.
Stach chciał się wnet puścić za nim, ale czekać musiał, aż baba wyjdzie, aby nie płoszyć, i nie rychło dopiero, widząc, że za długo siedzieć przyjdzie, z dachu drabinę wydarłszy, skoczył w ogród uchodząc.
Słyszał jak za nim wrzawę wielką baby podniosły, bo posłyszano łoskot. Powybiegały na ogród, gdy on już przez płot do drugiego sadu się dostał i uszedł[7]
Do domu powróciwszy ledz musiał odpocząć, tak go koścł[8] bolały, po nocy na strychu spędzonej. Nie wiele się to na co przydało — podejrzenie jednak wielkie miał, iż kupującym truciznę Kietlicz być musiał, a jeżeli on był — straszna myśl przechodziła dla kogo on ją mógł przeznaczać?
Stach chciał kapturowego, bądź co bądź pochwycić i zatrzymać. Żegieć i on zasiedli znowu około dworku Juchima śledząc i pilnując, lecz dla mnóstwa ludzi porwać się w ulicy nie śmiał Żegieć, chodząc tylko za nim, i strzegąc, aby im nie umknął.
Drugiego dnia wieczorem dopiero gdy ulica pustą była, udało się im podejrzanego zachwycić tak, iż się nań rzucić mogli. Ostrożnie rozpatrując się przesuwał uliczkę małą i Stach czatując nań, właśnie gdy miał nań rzucić, poznał odsłonioną nieco twarz Kietlicza.
W chwili jednej, z obu stron padli nań z Żegciem, lecz sługa w pośpiechu biegnąc o kół na drodze zawadziwszy, wywrócił się. Spłoszył się Kietlicz i uchodząc sam w ręce Stacha się rzucił, który za kark go chwyciwszy na ziemię obalić usiłował. Napadnięty nie tracąc przytomności dobył nóż z za pasa i żgnął nim Stacha, nie mającego na sobie nic oprócz łosiowego kaftana w same piersi. Nóż wbił się głęboko, Stach zachwiał i padł na wznak, a nim Żegieć dobiegł począł kaptur uciekać, korzystając z mroku, w krzaki się rzucił i zniknął.
Na drodze leżał przebity Stach jęcząc z nożem, który mu jeszcze tkwił w piersi. Kląkł nad nim Żegieć, aby naprzód żelazo dobyć z rany, po które sam Stach bezsilną już sięgał ręką. Krew strumieniem buchnęła. Krzyknął przebity i omdlał, zdawało się, że dlań ostatnia wybiła godzina.
Nie mogąc odstąpić rannego, Żegieć wielkim głosem krzyczeć zaczął nawołując o ratunek... Cisza nocna dozwoliła głosowi jego rozledz się szeroko i ludzie z uliczek bocznych i domostw wybiegać zaczęli.
Wypadkiem znalazł się i Jaśko Bogorja w poblizkim stojący dworze... Wzięto Stacha i zaniesiono do dworku Jagny. Krew chustami trochę zatamować się dała, a Żegieć po lekarza pobiegł na dwór biskupi.
Rana była ciężka i głęboka, ale się nie zdawała być śmiertelną, bo nóż w serce wymierzony, po żebrach się ośliznąwszy, niżej był zatopiony.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka kończąca zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – orle.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozpoznać.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.