Przejdź do zawartości

Sprawy bieżące 1874, 1875/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Sprawy bieżące 1874, 1875
Pochodzenie Niwa (1875) t. VIII, str. 149-152
Publicystyka Tom IV
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 1875
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl felietonów
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV
Antokol. — Pochód cywilizacyjny. — Teatra ogródkowe. — Boginki. — Skwary warszawskiego żywota i dorożki. — Instytucja miejska. — Klepsydry. — Sławetne miasto. — Ochronki wiejskie i felietonista.

Tak więc przybył nam czwarty ludowy teatrzyk na Pradze, przezwany „Antokolem“. Zapewne nie wiecie, co to jest Antokol? Ale obcym wam nie jest przynajmniej ze słyszenia ogródek, zwany na świecie „Nadwiślańskim“. Otóż na czole owego nad Wisłą zawieszonego ogrodu umieszczono napis „Antokol“. Nie godziło się bowiem w ogrodzie, zamieszkałym przez kuchenne Hesperydy, wznosić klasycznego budynku sztuki. I tu, gdzie niegdyś zajadano czerwone raki o białej osnowie, gdzie, niby ze starożytnych wodotrysków Uśmiechu, markier wypuszczał strumienie piwa, tu zawitał boski Orfeusz w towarzystwie panów Jaworowskiego i Cybulskiego! Tak więc cywilizacja, a z nią i sztuki piękne rozbijają namioty swoje letnie na pustkowiach odległych, aby oświecić ciemne aleje naszych myśli światłem naftowem. Oby muzy, tu zamieszkałe, więcej miały powodzenia od w pobliżu będących faszyn Daniszewskiego, oby nie były tyle płytkie, ile obecne koryto Wisły, a przynajmniej tak ciepłe, jak w ogródku antokolskim piwo bawarskie.
Pierwsze przedstawienie składało się z dwu oryginalnych sztuk (Posażna jedynaczka i Okrężne). Miejmy więc nadzieję, że Antokol nie pójdzie śladem swych południowo-namiętnych sióstr i braci, maurytańskiej Alhambry, złotodajnego Eldorada i rzymskiego Tivoli. Miejmy nadzieję, że kapłanki muz na Antokolu nie będą grywały sztuk, polegających na ażurowych kostiumach i na obnażaniu wdzięków (a nawet radziłbym, aby je jak najstaranniej okrywały...). W każdym razie panowie Jaworowski i Cybulski złożyli dowody istotnej teatralnej odwagi, urządzając teatr swój w pobliżu drapieżnych bestyj, blisko przyszłego zwierzyńca i kilku sąsiednich ogródków, które jednocześnie z przedstawieniem na Antokolu dźwięczały grą na fletni, przypominającej beczenie kozy, i fortepianem, mającym głos bardziej przerażający od wycia wilków. To też konkurencyjno-zwierzęce te głosy chybiły celu, siłą bowiem kontrastu podnosiły wartość roli sepleniejącego Błażeja w osobie pana Krzyżanowskiego i litewski akcent Gomojły w osobie pana Freya. Mimo to bawiono się ochoczo, a bawiła się nie tylko publiczność dorosła, ale także i niedorosła, którą najwięcej słychać było, rozzuchwaliła się bowiem przedrzeźnianiem osób dorosłych na scenie. Ale to zawsze budująco wpływa. Po skończeniu przedstawienia, po nakarmieniu się rozkoszami sztuki, wzruszonych widzów czekał rozkoszny widok natury, albowiem księżyc jaśniał na górze i zsyłał promienie świateł swoich na dół i złociście oświecał obnażone łono rzeki naszej, pokryte kobiercem białego piasku; gondolierzy zapraszali widzów do swych gondoli weneckich, a w pobliżu rozlegały się tragiczne klątwy ludowych niewiast, upojonych poezją natury, — i gorzały nienawiścią przeciw stróżom porządku.
Dobrze jednak, że przybył nam jeszcze jeden teatrzyk. Albowiem teatr jest szkołą obyczajów, a teatrzyki są szkółkami, w których się ćwiczą młode talenta, w których młodzież, kończąca gimnazja, ma ułatwiony przystęp za kulisy życia, gdzie kształci i szlifuje miłosne swe zapały w gronie chóralnych boginek. Przy tem teatrzyki dla samychże boginek są rodzajem podniosłego czyśćca. Dyrektorowie bowiem tych teatrzyków odznaczają się niezwykłą chrześcijańską pobłażliwością i miłosierdziem, i gdy zjawi się u nich jakaś przystojna dziewica, wzdychająca do sztuki, dyrektorowie przypatrują się jej, aby zobaczyć, czy ma „talent“; postępowy dyrektor o świadectwa przeszłości nie pyta, sceniczna ewangelia nie zezwala być tak surowym, zresztą czemużby dyrektor teatrzyku miał być mniej pobłażliwym od przełożonych Zakładu Magdalenek... Toteż boginki te często bywają „tolerowanemi“ przez dyrektorów, stanowiąc w olimpijskich widowiskach żywą, śpiewającą i podskakującą dekoracją, zwaną inaczej chórami. Boginki te kształcą się i postępują, to nie ma kwestii; a przede wszystkiem uzacniają się, a nawzajem stanowią szkołę dla skończonych gimnazistów, pragnących zaokrąglić swoje wykształcenie. Z chwilą, gdy „boginka“ wleciała po raz pierwszy na scenę, pierze jej szybko rosnąć zaczyna, tak, że po krótkim czasie, mimo onegdajszego minusu socjalnego, okrywa się puchem społecznym i tuli do siebie dzióbki żółte piskląt nieletnich. Jest to zresztą dziecię natury, pozbawione zupełnie wychowania i wykształcenia, a natomiast pełne wrodzonej intuicji, przy pomocy której umiejętnie zapoznaje nieletnie pisklęta z ekonomicznemi teoriami wzajemnej wymiany, potępiając system merkantylny domowego rygoru jako niepostępowy, a wynosząc zasady wolnej komercji.
Tak więc teatrzyki ludowe są niezawodną szkołą obyczajów i ekonomicznego postępu. Zresztą, jeżeli i tu wkrada się po trosze żywot swawolnej licencji, to tylko dlatego, że każda rzecz ma dwie strony, dodatnią i ujemną. A trudno znów nie osładzać sobie jednostajnych chwil żywota!
Bo cóż począć na tym smutnym świecie? W dzień życie pali gorącem, dochodzącem do 25 stopni na termometrze. Toteż przechodzisz przez owo życie, jak Dante przez piekło. A chociażbyś chciał wsiąść w dorożkę, aby żmudną po bruku życiowym pielgrzymkę skrócić, to przekonywasz się, że poduszki w siedzeniach i po bokach tak są rozgrzane od Bożego słońca, że ani sposobu... wypocząć... Że też lud nasz, tyle pomysłowy w ogólności, nie wpadnie na myśl, iż dachy dorożek podczas skwarów powinny być podnoszone z równą skwapliwością, jak podczas deszczów ulewnych!
Nie wszyscy jednak mamy prawo narzekać na ten świat i życie. Są bowiem ludzie, których natura obdarzyła własną chałupą jak skorupą żółwią. Nie dosyć wreszcie, że są właścicielami nieruchomości, ale jeszcze dla dobra ich żółwiowych skorup organizują się towarzystwa celem udzielania im pożyczek na sybaryckich warunkach. Suum cuique. Należy przyznać, że właściciele nieruchomości w każdym razie zasługują na podobne poparcie ze strony miejskiej instytucji. Już sam fakt, że pozwalają nam mieszkać u siebie, przemawia bezwarunkowo na ich korzyść, przy tem tyle są delikatni, że nigdy do mieszkań naszych, które są przecież ich własnością, nie wtrącają się, choćby piece pękały, choćby się posadzka zagłębiała i rysowały się ściany, przypominając nam ułomności wszechrzeczy ludzkich i niestałość ziemskiego życia. A jednak, instytucjo miejska, ty, która sądzisz wartość moralną i niemoralną naszych nieruchomych dobroczyńców, ty, która, nie zważając na drobne ich ułomności, udzielasz im pożyczki (ach!...), równające się pięć razy pomnożonemu ich dochodowi, ty, instytucjo, wyższa od dwupiętrowych naszych domów, wbrew postępowi wprowadzasz hierarchie między ludzkość hipoteczną! Czemu właścicielom domów podrzędniejszych ulic pragniesz udzielać pożyczki w ilości tylko dwa razy większej od przychodów! Powinnaś znać ułomności ludzkie i wiedzieć, że to zbyt mało, aby biedny właściciel domu mógł powiększyć ilość oficyn swoich. A chodzi tu o dobro nasze, boć, im więcej będzie oficyn w Warszawie, tem więcej po świętych Janach i Michałach będzie żałosnych klepsydr nad bramami naszego żywota, a klepsydry te, jakkolwiek z jednej strony smutnemi mogą być świadectwami przychodów właścicieli i ortografii miejskiej, to z drugiej natomiast strony zbawiennie wpłyną na płytkie kieszenie a głęboką boleść strapionych mieszkańców stołecznego miasta Warszawy. Nie smućcie się jednak, właściciele porządniejszych ulic, oby wam Bóg dał dużo zdrowia i listów Towarzystwa Kredytowego Miejskiego. Pamiętajcie jednak, że drewnianych gmachów budować nie należy, jeżeli chcecie być w łaskach u instytucji miejskiej, która bardzo słusznie czyni, nie protegując domów drewnianych, które w razie pożarów giną z kretesem.
Najdotkliwiej płomienne losy drewnianych domów uczuwać się dają prowincji, która w ostatnich czasach myśli serio o strażach ogniowych. Za przykład niechaj wam posłuży jedno z miast, położonych nad granicą pruską. Tu mieszka naród dzielny i waleczny, który w ostatnich czasach zorganizował sobie straż, podobno wzorową. Powiadają tylko, że do organizacji przystąpił miejscowy naród, — wybrany i niemiecki, żywioł czysto polski bardzo skąpo się udzieli tym razem (i innym razem). Żywioł ten podobnem, bardzo chwalebnem postępowaniem dowodzi, że, jakkolwiek obawia się ognia, ma jednakże zarazem wstręt do wody...
Zanim skończymy, zwrócić winniśmy uwagę czytelników na odcinek naszego felietonowego kolegi w Gazecie Polskiej. W jednym z zeszłotygodniowych numerów Gazety podał felietonista ów projekt założenia po wsiach ochronek wiejskich, które by umoralniały i oświecały główki nieszczęśliwej dziatwy sielskiej. Felietonista skreślił nam obraz istotnej nędzy i rozpaczy, która ową dziatwę upodobnia najzupełniej do pasących się dokoła nich bydląt i kwękającej czule trzody chlewnej. Zwracamy więc na sprawę tę filantropijną uwagę zamożniejszych właścicieli ziemskich, którym owa dziatwa wiejska nie jest zupełnie obcą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.