Sprawa Dołęgi/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XL
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XL.

Przez dziesięć dni walczył Dołęga ze śmiercią, odzyskując czasem zaledwie pół przytomności, nie poznając osób otaczających go; a gdy je poznawał, miał do nich długie przemowy, wiążące się logicznie tylko z tym innym światem, którego nikt, oprócz niego nie był w stanie zrozumieć.
Znajomy i przyjazny lekarz, wezwany przez służącego zaraz po pierwszej nocy szalonej gorączki, sprowadził paru innych medyków i siostrę miłosierdzia do dozoru. Tę wyręczała znowu żona służącego, Józefowa. Materyalna więc opieka nad chorym została dobrze urządzona. Ale Dołęgę zdawała się dręczyć moralna zmora, której niepodobna było ulżyć, zaledwie bowiem czasem zdołano nawpół go ocucić i zmusić do przyjęcia lekarstwa, albo chłodzącego napoju. Ile więc razy lekarz wchodził cichym swym krokiem do mieszkania Jana, jedna z kobiet, wpatrzonych frasobliwie w znękaną twarz chorego, szła od łoża na spotkanie lekarza i zdawała krótką relacyę:
— Ciągle tak samo, panie doktorze; gada z kimś, modli się i woła ojca.
I kobiety modliły się ze współczucia, czasami zaś w nocy ze strachu, w tym półcieniu tajemniczym, gdzie ciszę przerywały tylko jęki i niewyraźne rozmowy z ojcem, o którym wiedziano, że oddawna nie żyje.
Dziesiątego dopiero dnia Jan odezwał się do lekarza, patrząc mu w oczy bez obłędu:
— Czy długo już leżę?
— Dziesięć dni. Nie bój się, jesteśmy poza Rubikonem.
— Ja się nie boję.
Lekarz mówił prawdę: nastąpiło przesilenie i gorączka spadła w ciągu dnia znacznie. Noc była jeszcze niespokojna, lecz znowu dzień nadszedł lepszy. Jan był już odtąd przytomny, tylko tak osłabiony, że ciągle spał, jak nowo narodzone dziecko. Trzeba było teraz z nadzwyczajnemi ostrożnościami odżywiać wycieńczony organizm.
Ponieważ Dołęga miał wielu przyjaciół i trochę dalszych krewnych, zjawił się często ktoś u drzwi jego mieszkania, na których napisano: »proszę nie dzwonić«, i zapytał o zdrowie. Nikogo nie wpuszczano.
Po pewnym znowu przeciągu czasu nastąpiły pomyślniejsze objawy: chory odczuwał głód tak gwałtowny, że trzeba go było wstrzymywać od jedzenia. Zaczynał też troszczyć się o sprawry swoje bieżące, o życie, do którego powracał. Raz zażądał, aby mu podano listy, które przyszły podczas jego choroby.
— Pan doktor zakazał podawać listy — odpowiedział służący nieśmiało, bo nawykł do bezwarunkowego posłuszeństwa.
Ale Dołęga nie zmarszczył się, rzekł tylko:
— Dobrze. — Był tu kto u mnie od czasu, jak leżę?
— Bardzo wiele osób.
Służący poszedł do przedpokoju i przyniósł stamtąd tacę napełnioną biletami wizytowymi. Tych doktor nie zabronił pokazywać.
Dołęga przeglądał. Nad niektóremi zatrzymał się dłużej, czytając: »Arnold Helle« — »Janusz książę Zbarazki«.
— A młody książę Zbarazki nie był?
— Był już kilka razy.
Jan skinął głową z pewnem zadowoleniem. Przezierał dalej nazwiska i nagle zadziwił się: wziął do ręki bilet Adama Szafrańca... Potrzymał go przez chwilę i kazał służącemu zabrać tacę.
Ze stopniowem powrotem sił nie powracało jednak ożywienie na twarz Dołęgi; owszem, osiadła na niej pewna powaga nowa, rzec można, filozoficzna. Mówił wolniej, mniej zapalczywie i, skazany na nieczynność, leżał przez długie godziny z otwartemi oczyma i zamyślonem czołem.
Świeże nieszczęścia nie były już stałym przedmiotem jego rozpamiętywali. Ból, którego doznał, straty moralne, które poniósł, osunęły się gdzieś na dno jego pamięci. Żal do niektórych osób, oburzenie na całe grupy ludzi odpychał od siebie, jako uczucia zdrożne i niezgodne z wyższem rozumowaniem. Zdawało mu się, że w tem ciężkiem spotkaniu ze śmiercią przemyślał i przekochał długie lata, w których zyskał dojrzałość, choć nie przytłumił, owszem podsycił i rozjaśnił ognisko swego serca.
Bardziej niż kiedykolwiek sprawy swoje osobiste miał za podrzędne szczegóły w szeregu zjawisk, niby przykłady tylko w życiu i doli ogółu. Wziął do serca tak ogromną część publicznego losu i troski o publiczne dobro, że zyski społeczeństwa stawały się jego dobytkiem, a straty — jego boleścią.
Roztrząsając wypadki, w których brał sam przeważny udział, sąd swój opierał też bardziej na społecznych, niż na egoistycznych zasadach. Żal mu było własnej pracy zmarnowanej, ale bardziej jeszcze wstyd na Zbarazkich, Zbązkich i im podobnych. Bolał, i ciężko, nad straconą nadzieją otrzymania Halszki, ale bolały go srożej ujemne cechy otoczenia i wychowania, które okuły szlachetne serce dziewczyny w więzy prawie nierozerwalne. Cierpiał tak podniosłą boleścią, że wynikiem jej była nie gorycz, nie oburzenie, nie pogarda, lecz tylko wielka litość dla osób, biorąca swe źródło w ogromnej miłości dla kraju. Czując w sobie ten skarb, tę siłę najdzielniejszą, z której urodziło się wszystko, co błogosławią ludy, nie potępiał ani klas, ani stronnictw, ani indywiduów, owszem, znając ich trudności, pokusy i błędy, widząc nawet dawne i nowe winy, miał dla nich tę dobroczynną rosę serc wielkich — litość.
— Muszą być marni ci, których dola marna. Każdy z nas powinienby być olbrzymem, aby sprostać tylko normalnym swoim zadaniom.
I chory jeszcze, osłabiony tak, że nie mógł wstać z łóżka o własnej mocy, Dołęga odnajdywał już w sobie nowy zapas energii i wytrwałości.
Zdrowie powracało z każdym dniem i lekarz pozwolił Dołędze przejrzeć korespondencyę, w której nie było nic nadzwyczajnego, a także widzieć się z przybywającymi gośćmi, byle nie dłużej niż kilka minut. Z tego pozwolenia skorzystał Jan, aby przyjąć Andrzeja, gdy ten znowu się zjawił.
Andrzej zbliżył się ostrożnie do łóżka i, ująwszy lekko, prawie po kobiecemu, rękę Jana, zatrzymał ją długo w swojej dłoni:
— Już dobrze? prawda? Mieliśmy codzień o tobie wiadomości. Aleś się wymizerował, biedaku. — I ta broda! Mam nadzieję, że ją zgolisz.
— Dziękuję wam — odpowiedział Dołęga tylko na część mowy przyjaciela.
— Podobnyś do ascetów Quatrocento — ciągnął Zbarazki. — Czy cały tak schudłeś? No pokaż piszczele.
Dołęga uśmiechnął się.
Choć Andrzej udawał swobodę, po oczach i po ruchach jego poznać było można zakłopotanie. Chciał jednak mówić dalej, więc rozejrzał się po pokoju i rzekł:
— Nie wygląda tu, jak u chorego: otwarte okna, pachną kwiaty. Od kogoż to, jeżeli wolno spytać?
— Naprawdę nie wiem; jakaś dobra dusza przysyła mi już drugi raz kwiaty.
Nastała chwila milczenia, podczas której Jan namyślał się, czy ma postawić zapytanie, które wreszcie wypowiedział.
— Podobno siostra twoja wychodzi za Adama Szafrańca? Spojrzeli sobie w oczy, starając się obaj nie drgnąć powiekami.
— A już ci powiedzieli?
— Tak, powiedzieli — widuję już trochę ludzi.
Andrzejowi spadł niby ciężar z ramion; odrazu przemówił swobodniej:
— Znowu myśl genialna Karola Wielkiego.. no i Adama naturalnie. Cóż chcesz, mój drogi — u nas tak się wszystko dzieje. Naszą siłą jest tylko ciężar, a i tak wiatr nas pcha zawsze w jednym kierunku. Jesteśmy samodzielni w drobiazgach, w ogóle jednak poddajemy się naszej szlachetnej inercyi.
— Szafraniec był u mnie — rzekł Dołęga — podziękuj mu, gdy go spotkasz, a przedewszystkiem twemu ojcu.
— Nie omieszkam — ale za wizytę, nie za sprawę szos — rzekł Zbarazki głosem szyderczym i mocniejszym. — Razem ze swym sławnym dowódcą Zbązkim i adjutantem Hektorem, urządzili ci sprawę, niema co mówić.
— Zaczniemy inną — odrzekł spokojnie Dołęga.
Andrzej spojrzał z podziwem na wynędzniałą twarz Jana, pełną już wewnętrznego ognia.
— Ty jednak jesteś nadzwyczajny!
— Nie powiodło się raz, powiedzie się drugi. Wszyscyśmy winni.
— Cóż ty winien, mój drogi? — mówił Zbarazki gorąco — tyś zawsze zapominał o sobie, a pracował dla innych, tyś wmawiał w ludzi swoją własną siłę i zapał — i ciągnąłeś podwójne ciężary, ażeś się rozchorował. To my do niczego, to namby trzeba jakiejś elektrycznej kuracyi, nie mówiąc już o zamianie mózgów na inne. Marni jesteśmy, marni, mój Janku.
Dołęga posłyszał niby echo swych wizyi i rozmyślań.
— Będziecie jeszcze inni, nasze pokolenie będzie inne. I ty sam... już ja cię zaprzęgnę, zobaczysz.
— Więc jeszcze wierzysz w nas?!
— Wierzę w przyszłość... no, i w Boga.
Słowa te wielkie nie zabrzmiały fałszywie w ustach dzielnego człowieka.
Andrzej wpatrzył się w Jana poważnie, starając się zgłębić szczerość, podziwiając odwagę tej duszy; aż uścisnął serdecznie przyjaciela i wyszedł, silnie wzruszony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.