Przejdź do zawartości

Soból i panna/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział IX. Chłopskie polowanie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
CHŁOPSKIE POLOWANIE.

Nocą, przez las ogarnięty głębokim mrokiem nieregularne kroki jakichś istot żywych stukały po twardem, przepadały we mchach, czasem chrupnęły po chróście. Ktoby je posłyszał, świadomy fonetyki szmerów leśnych, poznałby odrazu, że to nie zwierz łamie się przez gąszcze, lecz pomykają ludzie, tylko o tej godzinie popółnocnej — chyba zbójcy.
— Poczekaj, Łaukinis! Stach... wlazłem w jakąś kupę chróstu...
Błysnął płomyk zapałki, przy którym ukazał się Michał Rajecki, zaplątany w wielkim jałowcu.
— A panicz ognia nie pal! — odezwał się dość surowo Łaukinis, idący pierwszy w szeregu.
— Lasu przecie nie podpalę — odburknął Michał — mokro...
— A ciecieruka przepędzisz, kiedy on śpi na gałęzi. Sam ich tu jarmark w brzezinie.
Nawet Stanisław Pucewicz nie ujął się za Rajeckim; Łaukinis miał dzisiaj komendę i posłuch. Więc Miś szedł dalej, trzymając się Stacha na dystans wyciągniętego ramienia, mruknął tylko:
— Ależ bo ciemno, jak w duszy grzesznika...
Postępowali znowu w milczeniu, nieco łatwiej, bo las niby się rozwidniał; między wysokie słupy gęstego cienia wdzierał się cień rzadszy, próżny zarysów. Czyżby już zapowiedź świtu?
— Aha — odezwał się Stanisław — łosia polana — to już i twoja budka niedaleko, Łaukinis?
— Po tamtej stronie. Nie idź tylko, panicz, przez środek polany, ato zapaść możesz. Tam, gdzie drzew niema, taka w niej błota, że skróś ziemi!
— Wiem, wiem... Miś! trzymaj się za mną, brzegiem lasu.
Kawał jeszcze drogi było dokoła polany, bo postępowano wolno i ostrożnie po lesie kępiastym. Polana świeciła jednak czemś w rodzaju światła, odgraniczała się ciemnością lżejszą; nieświadomego wędrowca zwabiłaby może na swe zdradne przepaści. Nareszcie poczuli myśliwi pod stopami grunt twardszy, trochę wzniesiony, i natknęli się na rodzaj stogu z jedliny, przygotowanego przez Łaukinisa na nocleg i zasadzkę. Domowa, kwaśna woń zaleciała od tej siedziby.
— Cóż to, Łaukinis, kożuchów tu naniosłeś? Nie bałeś się, że kto chwyci?
— Wilk nie chwyci kożucha bez żywego mięsa, a człowiek każdy wie, że moje — Niech który popróbuje chwycić! — —
Głos kłusownika szczęknął złowrogo.
— Chcesz spać, Miś? — odezwał się Stanisław — jeszcze daleko do toków — suń się w kożuch i śpij; już ja wczas rozbudzę.
— Dziękuję, nie jestem śpiący. A w kożuch nie ubrałbym się w żadnym razie; spociłem się od tej przeprawy po lesie.
— A noc taki chłodna...
Wszystkim trzem zachciało się dymu tytuniowego, zachodziła tylko wątpliwość, czy dym nie spłoszy cietrzewi. Jednak wobec nieprzepartego pragnienia znajdzie się zawsze usłużna teorya. Łaukinis dowodził:
— Jemu (cietrzewiowi) tylko ognia nie pokazuj, ani sam stawaj na widoku, ani głosu z siebie nie dawaj — — a zapach jemu wszystko równo. Nos u jego twardy, nie poczuje.
Wpełzł do otworu budki, zapalił fajkę od bladego płomienia siarczyka, a potem, zakrywając żar dłonią, podał ognia do papierosów dwom myśliwym. Usiedli na ziemi przed budką, rozpoznając się wzajemnie tylko po nikłych zarysach trzech plam gęstszego mroku, z których każda miała swój głos właściwy i przypominała postać znajomą. Stach, bardzo utalentowany do snu na zawołanie, ziewnął przeciągle i zarazby pewno chrapnął, gdyby Miś nie zagadał:
— Kiedy one grać zaczną?
— Tak o trzeciej — a o czwartej już po szabasie.
— Czy obaj będziemy strzelali z budki?
— Nie; ja pójdę do dnia na drugą stronę polany, w ten brzeźniak, przez który szliśmy. Albo idź ty — —
— A jaby paniczu radził w brzeźniak — wmieszał się Łaukinis, zwracając się do Pucewicza.
Zawodowy kłusownik i nocny myśliwy musiał wiedzieć, gdzie lepiej. Więc Stanisław zapytał:
— To czemu tutaj budkę postawiłeś, nie w brzezinie?
— Budka dla miastowych myśliwych. Kto czuje las, bez budki lepiej utrafi.
Nie pierwszy raz zauważył Michał niechęć ku sobie Łaukinisa. Korciło go to z paru względów: Łaukinis był powagą w zakresie dzikiego myśliwstwa i — stryjem Warszulki. Już parę razy próbował Michał przejednać go datkiem. Wolny strzelec przyjmował wprawdzie ruble niby należną daninę, ale nie pozbywał się wobec Rajeckiego wyniosłej oziębłości. Zauważył to i Pucewicz, psycholog chytry, choć nie popisujący się głośno swemi spostrzeżeniami.
— Idź sam, Łaukinis, do brzeźniaku, póki jeszcze las śpi. Prochu i śrutu masz dosyć?
— Jest na dwa, trzy strzały.
— Mało — — Masz tu sześć nabojów — mnie wystarczy.
Milcząc wyciągnął kłusownik rękę po najmilszy z podarków: proch angielski i śrut twardy, których wyższość strzelniczą już znał, ale trudno mu było zaopatrywać się w te przybory z powodu, że w miastach rzadko bywał i nie posiadał pozwolenia na broń. Wziął naboje i powędrował cicho, jak lis, na wspomniane stanowisko w brzeźniaku.
Stanisław teraz się rozgadał.
— Uważaj ty, Miś, z Łaukiniem. On chłop dobry, póki dobry; ale kiedy rozezłuje się, on na każdą sztukę gotów.
Rajecki tak się zdziwił, że odpowiedział dopiero po chwili:
— Jakto, »uważaj«? Cóż ja jemu złego zrobiłem?
— A ja już nie wiem... podobno łajałeś go?... i strzelbą pogroziłeś? — —
— Ja jemu? — nigdy.
— Może tak tylko gadali — — A wiesz? on stryj Warszulki.
— Wiem. Cóż z tego?
— Tak widzisz, on z tej przyczyny niebezpieczny.
— Nie dobrze rozumiem.
— Trzeba ich znać. Ojciec Warszulki teraz choruje, bo się przerwał przy dźwiganiu. Matka dobra baba, tyle ma roboty w chacie, że i nie myśli. A ten brat ojca, który tu z nami, choć on kłusownik, po twojemu złodziej, ale swój honor ma i za siebie i za rodzinę.

— Niech go sobie schowa do torby razem z kradzioną zwierzyną — odparł Michał.
Chciałby teraz przyjrzeć się twarzy przyjaciela, aby łatwiej zgadnąć, dokąd zmierza w tej rozmowie, lecz noc była jeszcze nierozdarta. Tylko wietrzyk chłodny, poprzednik świtu, budził w liściach obiecujące szmery.
Stanisław, po krótkim namyśle, rozpoczął znowu:
— Łaukinie te nie z kątników; stara gospodarska rodzina, kowieńska.
— Ach, stara! — odrzekł Rajecki trochę niecierpliwie — I twój kamień na polu pod Gaczańskim gajem jest stary... i kowieński.
Ale Pucewicz był wyjątkowo poważnie nastrojony; pomijając żarty, ciągnął uparcie swą naukę moralną:
— A taki między nimi są różnice; jedni noszą się z honorem i dbają o niego, drudzy nie dbają. Łaukinie wszystkie chłopy harde.
— Jak Trembele naprzykład? — zagadnął Michał celowo.
— Trembele najpierwszy u nas gatunek — odpowiedział Stach z pewną dumą, jakby solidaryzował się zupełnie ze swymi sąsiadami z chat.
Obaj przyjaciele zgadywali już mniej więcej wzajemne swe zamiary w rozmowie, ale nie docierali do wyrażenia ich zupełnie jasnego. Litwini są przedewszystkiem wrażliwi i delikatni; stąd wypływa ich nieśmiałość i osławiona »chytrość« w stosunkach nawet przyjaznych; jest to w istocie oględność na wrażliwość cudzą, wielka zaleta towarzyska.
Urwała się rozmowa a tymczasem dzień wiekuiście mocny poczynał wracać do porzuconej w ciemności ziemi i ziemia jęła się stroić w swe wdzięki. Dostrzegli myśliwi, że siedzą na małem wzniesieniu, zasłonięci od polany cieniem drzew, rozpadającym się powoli na wysmukłe kolumny pni, obwisłe palmy jodeł i kapryśne bukiety liścia; że nad oparzeliskiem polany mgła coraz srebrniejsza podnosi się leniwie z leża i ciągnie pochyło ku lasowi, jak stróżycha przepaści, przed dniem uciekająca. Wysoko, nad czubami jodeł, niebo nasiąkało jasnością równą, wyraźnie już odciętą od kirów lasu. Będzie radosna pogoda. — — Spojrzeli po sobie i zobaczyli nawzajem twarze powleczone bladością niewywczasu, lecz błyskające z oczu namiętną ochotą wiosenną. Uśmiechnęli się do siebie — i popłynęły dalsze zwierzenia. Zaczął Michał niecierpliwszy, bo młodszy:
— Więc mówisz, że nasz Łaukinis strzeże Warszulki? Cóż gadałeś dawniej, że ona niby... łatwa?
— Nie mówiłem, że łatwa. Piękna dziewczyna, podobaliście się sobie — wasza rzecz i wolny wybór. Tylko ja teraz lepiej ją poznałem od czasu, jak służy u mnie w Potyłcie. Dziewczyna pracowita i dobra. Ona nie z tych, co to ją tylko chwyć, już twoja.
— Próbowałeś? — zapytał Miś bez namysłu.
— Uchowaj Bože! Ale ja patrzę i widzę. Ona robotę robi, za chłopcami nie patrzy, uczyć się chce, a już kiedy kto o tobie wspomni, cała w płomieniach. Tak i jest: kocha się w tobie.
— Cóż mi z tego przyjdzie? — odrzekł Miś z nadąsaniem.
— Twoja rzecz, mówię. Tylko ja tobie dam przyjacielską radę: nie bałamuć ty jej tak poprostu.
— Doprawdy, Stachu, nie poznaję cię. Dwa lata temu zupełnie inaczej gadałeś.
— Póki żyjesz, zmieniasz się — rzekł Stanisław sentencyonalnie.
— Nawet ojciec twój zauważył, żeś zdziczał, że unikasz towarzystwa.
— Mówiłeś z ojcem o mnie?
— Mówiłem; zresztą on sam zaczął o projektach małżeńskich dla ciebie.
— O jakich? — zapytał Stach ostrożnie.
— Wogóle — odpowiedział także przezornie Michał. — Właśnie twój przyjazd przerwał naszą rozmowę.
Stanisław podniósł oczy na niebo rozrzedzone świtem i w swym szarym stroju myśliwskim, pokrytym kurzem wielu wędrówek, wsparty łokciem na kolanie, młody a poważny, wyglądał romantycznie. Mówił, patrząc w dal:
— Ot, kiedy wziąć żonkę, to już według swojego gustu, żeby to z nią i kochać się i żyć tam, gdzie urodziłeś się i, pomoc mieć w pracy... Mnie jeden ksiądz, przyjaciel i myśliwy, tak powiedział: rośnij i rozmnażaj się według rodzaju swego.
— To z Pisma Świętego — wtrącił Michał.
— A już musi być, bo mądre. — — Ojciec mnie posyła do Wilna wybierać między kuzynkami; jedna ładna i druga niczego — grają na fortepianie i czytają romanse — ale zgadnij ty, co w nich piszczy. Jedna może kaprysić, że dom w Gaczanach nie taki, a druga może mnie i nie zechce... Ja swoją żonkę znać chcę, kiedy już na życie...
— Poznałbyś — rzekł Michał, pamiętny prośby starego Pucewicza — gdybyś trochę więcej żył ze swojem towarzystwem. A ty ciągle w domu, w lesie... Nawet mało bywasz w sąsiedztwie i niema w niem panien.
— Dom mój — odrzekł Stach gorąco — to już jak dla żółwia skorupa: żywego od niej nie oderwiesz. Wolej tobie w mieście leźć po drabinie do najętego gołębnika i, przez okno nos wysunąwszy, wąchać, jak pachnie rynsztok i chałat żydowski? — A las nie piękne tobie mieszkanie? Ot masz Dusiacką puszczę, gdzie siedzimy; lubię ja ją, bo nie tak wielka, żeby głuszą ogarnąć człowieka i wpędzić jego w ponurość, ale i nie mała i wszystko w niej jest: łoś przechodni, sarny lęgowe, toki najpierwsze. I patrzeć na nią miło. Obacz, gdzie te jodły het w niebo lezą, jakie brzozy szykowne i krzewiny przy ziemi osobliwe. Malują ludzie lasy na płótnie — i podobieństwa niema. A pociągnij w piersi powietrza cóż? nie pachnie? Są tu takie roślinki i jagody, że ich ksiądz Jundziłł, sławny wileński profesor, szukał i nie znalazł. Ojciec mi opowiadał... — — Na polankach są oka otwarte, skąd patrzy czarna woda piekielnie głęboka, albo i pokryta rzęsą, jak tutaj. To o tych okach różne rzeczy powiadają, wiadomo baby i ludzie ciemni a słabi. Bądź tylko zdrów i chytry, jak zwierz — ani ty w bagno nie zapadniesz, ani tobie nic złego w lesie drogi nie zastąpi. Las myśliwemu przyjaciel...

Zaczęli byli rozmowę praktyczną o swych sprawach sercowych, ale chwila życia w lesie rozświtającym ogarnęła ich swą młodą mocą i przykuła do wrażeń bezpośrednich. Las się rysował i oblekał już w barwy, a w sercach młodych strzelców budziło się pragnienie ogromne — nie tego już cietrzewia roztokowanego, nawet nie tych ust pięknej, znajomej dziewczyny, — pragnienie uścisku wszechświata. Wyssać z niego całą słodycz, być spółczującą monadą rozkoszy w tym błogosławionym pędzie wiosennym do wiekuistego życia!

Obaj naraz myśliwi drgnęli i przypadli do ziemi, nieruchomi, jak szare kamienie na zieleniejącym trawniku. Zadzwoniło po lesie głuchym dzwonkiem, niby zdławionym śmiechem, potem wybuchnął szum, jak wystrzelony gdzieś daleko szmermel. Czarny kogut podjeżdżał, chrzęszcząc w pióra, do romansowo gruchającej cieciorki. Zagrało powtórnie bliżej w brzezinie, ale zanim pyszny szmermel zakończył miłosnego kuranta, wybuch strzału potrząsnął lasem, odbił się parę razy o niewidzialne zręby pagórków i rozpłynął. Lekkie szmery w konarach drzew dały poznać, że niejeden skrzydlaty mieszkaniec, mający zwyczaj budzić się pod promieniem jutrzni, wyrwany został ze snu przez grzmot broni palnej. W harmonii powstającego dnia, pośród miłosnej uczty wielkich ptaków, śmiertelny przemysł ludzki zazgrzytał fałszem. Ale myśliwy, gdy proch poczuje, myśli już tylko o zdobyczy.
— Szelma Łaukinis! jednego już zdusił napewno — szepnął Stanisław.
Siedzieli jak trusie kilka minut, przytuleni do jodłowej budki.
— Gra znowu! — porozumieli się przyjaciele oczyma, bez głosu.
Jakoż niepomny gromowych ostrzeżeń, zacietrzewiony w swej miłosnej imprezie, zatokował kogut nieopodal od budki. Urwał, podleciał bliżej i spoczął na kępie o kilka kroków od myśliwych.
Michał, mając umówiony pierwszy strzał, powstał szybko i wycelował na śpiewaka niemiłosierną flintę.

∗             ∗

Strzałów padło kilkanaście, ośm pięknych kogutów mieli myśliwi na pokocie, z których cztery zabił Łaukinis, ale mu je odkupiono, na co chętnie się zgodził, bo mięso cietrzewia-samca w porze tokowiska zaledwie jest jadalne, on zaś ustrzelił sobie »przypadkiem« dwie cieciorki; więc z rublem i zwierzyną w kieszeniach wesół odszedł do domu.
Michałowi i Stanisławowi nie pilno było powracać. Rozłożyli na mchu ośm kogutów w najpiękniejszych szatach weselnych, czarnych jak polerowany heban, z bogatymi bez szczerb wachlarzami — i cieszyli się pokotem.
Tymczasem las rozbudzony był już pełen ciepłej słodyczy. Nie straszyły już gąszcze, teraz koronkowo przejrzyste, nie groziły przepastne miejsca polany, łatwe w dzień do obejścia, znaczone rdzawym kożuchem, okolone jaskrawym chłopskim haftem, żółto-biało-różowym na zielonej osnowie. Nie wybuchały już po lesie nagłe, namiętne wołania i trzepoty; po ukojonej liściastej i szpilkowej powodzi płynął koncert surdyną, niby melodyjny wiatr, złożony z weseleń drobnych ptasząt, nieponętnych dla myśliwego, więc bezpiecznych; do starych pni przywarte prostopadle, bębniły takt dzięcioły. I rumieniły się już czuby drzew, nad nimi błękit srebrzysty wołał w nieskończenie świeżą i radosną przestrzeń.
— Daj mnie jeszcze ze swoich fabrycznych papierosów — rzekł Stanisław do Michała — kręcić mnie nie chce się, tak ręce w prochu i farbie całe, a i tytuń zamókł od rosy.
Zakurzył się wonny dymek, w połączeniu z silnymi zapachami lasu i z podnieceniem nieprzespanej nocy — haszyszowo odurzający.
— Wytłómacz mi, Stachu — rzekł nareszcie Michał — cóż ten stryj Łaukinis taki zazdrosny o Warszulkę? Może on szedł za nami, kiedy polowaliśmy na słonki?
— Bóg jego wie, kędy on się włóczy... może i on? — — Opiekun jej, widzisz, i bardzo ją lubi.
— Chce się z nią żenić, czy co? Zdaje się, że sam nieżonaty?
— Ot nalazłeś! on żadnej żony nie weźmie, żeby jemu włóczyć się nie przeszkadzała, a jeszczeby córkę brata! Nie to. On ją chce porządnie za mąż wydać, nie tak, co to wiesz — sto rubli, krowa i rodzina gotowa.

Miś, nieco zaambarasowany, odpowiedział niewyraźnie. A Stanisław błysnął ku niemu spojrzeniem niby wesołem, lecz rzewnem i badawczem:
— Bo wszak ty z nią nie ożenisz się?...
— Ja?! — zawołał Rajecki ze szczerem zdziwieniem.
— Tak widzisz — ciągnął Stanisław z pewnem rozczarowaniem w głosie — a ona może zaraz wyjść za mąż i dobrze: ma kawalera.
— Kogo? — żywo zapytał Michał — to skryta bestyjka! Nic mi nie powiedziała!
— Ona jego; póki co, może i nie chce, ale chłopiec tęgi i z najpierwszych tutaj: Józef Trembel.
— Brat Janielki?... nie — przecie ona nie ma brata.
— Stryjeczny — objaśnił Stanisław.
Szybko powiązały się w głowie Michałowi różne spostrzeżenia z ostatnich dni, a zarazem uczuł, że napotkał w życiu sytuacyę poważną, wymagającą namysłu i męskiej decyzyi. I ktoby przypuszczał? z powodu tej małej, folwarcznej Warszulki! — — Ładna jednak, a kusząca, a tajemnicza, jak ten las...
Aby uniknąć na razie trudnego postanowienia, zwrócił obcesowo rozmowę:
— No, a ty, Stachu, co poczniesz z Janielką?
— To ja tobie powiem, kiedy pora będzie. Mnie ona nie zabawka...
Zamilkli. Bez podstępu, ostrożnie tylko odsłaniając skryte swe uczucia, wygadali się dostatecznie. Lekkomyślni przyjaciele mogliby się skusić do żartów i dowcipnych podrwiwań, z których często ktoś chce okazać wyższość swych poglądów na życie. Ci Litwini, dotknąwszy lekko nawzajem serc swych, rozedrganych głębokiem wzruszeniem, odjęli od nich ręce.
— Słońce tak głaszcze, prawie jak w lecie — odezwał się sennie Stanisław.
— Żeby to ciągle tu mieszkać! — westchnął, idąc za swem rojeniem, Michał. — Ale moje życie zaczepiło się już o tyle miejsc, osób, więzów...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.