Sieroce dole/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom I
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień był śliczny wiosenny, wigilia Wniebowstąpienia, bzy rozkwitały wonne w ogrodzie, słowik zanosił się od śpiewu na gniazdku, rosy świeciły na liściach, niebo różowiało na wschodzie, cisza poprzedzająca dnia narodziny, dawała usłyszeć i przenikliwy ów śpiew słowika zakochanego, i najmniejszy liścia szelest w ogrodzie... Wkradając się światło dzienne przez gęste gałęzi sploty do otwartych drzwi i okien obszernego pokoju na dole od ogrodu, walczyło z czerwonawemi blaski kilku świec woskowych, stojących do koła tapczana, pokrytego kilimkiem, na którym leżało ciało zmarłego średnich lat mężczyzny.
Znać trumna nie była jeszcze gotową, i ciało złożono ubrane, okryte już jak na owę wielką podróż; na nizkim z tarcic zbitych tapczanie, niedostatni kilimek zaledwie mógł go osłonić. Leżał ze złożonemi rękoma, z krzyżem w nich, w szarej kapocie, mężczyzna silny jeszcze, ale życiem znękany. Twarz żółta skrzepła z wyrazem bólu i jakby przerażenia. Wycierpieć musiał wiele, bo lice było okryte przedwczesnemi zmarszczkami, głowa na pół wypełzła, pół siwa, a mimo to wieku na niej podeszłego znać nie było... Zwykle do trumny oblicze człowieka schodzi jakby uspokojone; na nim widać było troskę pośmiertną, przylgłą i zastygłą na wieki, w chwili konania do chmurnego czoła i ust zaciśniętych. I ręce które ubogi mosiężny krzyżyk trzymały wychudłe były, żółte, kościste, jak u człowieka który wprzód długo chorował i męczył się życiem.
Izba w której umarły spoczywał była uboga, choć dosyć obszerna. Może w niej dawniej mieszkało wesele i dostatek, dziś niemal nędza dawała się postrzegać. Na dwóch ścianach naprzeciw siebie obrazy Chrystusa i Matki Bolesnej zczernione, pozostały może dlatego, że ich nikt zabrać nie chciał. Na kominie zamurowanym zegar nie idący oddawna z pękatemi alabastrowemi słupkami, z których jeden był strzaskany. Przy drzwiach na ćwieku kropielniczka cynowa. U jednej ściany przyparty stół prosty dębowy. W głowach nakryty serwetą wyszarzaną był krzyż między świecami. W nogach katafalku na skórzanej poduszczynie, przez litość znać tam rzuconej, klęczało przytulonych do siebie dzieci dwoje i płakały chwilami, a znużone bardzo wśród płaczu, mimowoli zasypiały i budziły się, i płakały znowu... Starszy był już chłopak podrosły, lat mogący mieć trzynaście do czternastu, dziewczynka przy nim klęcząca niezdawała się starszą nad osiem.
Rysy obojga były boleścią i łzami wyszlachetnione jeszcze — a dziwnie piękne, choć cierpienie a może i niedostatek wychudził je i zmęczył. Chłopak czoło miał wyniosłe, oczy niebieskie pełne, nos orli, usta małe i wyraz męzkiej siły a odwagi po za łzami dziecinnemi. Dziewczę o czarnych ogromnych źrenicach i długich rzęsach, z twarzyczką okrągłą, wyglądało jak na obrazach aniołki. Włosy jej rozbiegły się po ramionach i okrywały białe plecy, które prosta perkalowa sukieneczka osłaniała. Ranek wiosenny był nieco chłodny, drzwi i okna poroztwierane, a dzieci płacząc drżały i cisnęły się jedno do drugiego. Niekiedy oko chłopca padło na zmartwiałe rysy ojcowskie i zatrzymało się na nich, jakby je zapamiętać chciało, a łza rosiła mu policzki. Dziewczynka co spojrzała, to rączki wyciągała ku stopom ojcowskim i szlochała.
We drzwiach drugiego pokoju klęczała o uszak oparta kobieta niemłoda zapłakana i z żalu tracąca prawie przytomność. Chciała się ona modlić na książce i nie mogła, bo co wzięła ją do rąk, to łzy zakryły wyrazy — i padała prawie na posadzkę, usiłując strzymać głośne łkanie, znać żeby dzieciom nie dodawać żalu.
Po chwili, uśmierzywszy wybuch, podnosiła się i spoglądała niespokojnie na dzieci, a widok ich nowe łzy wywoływał. W całym dworze długo, bardzo długo było tak cicho i słowik tylko śpiewał, a dzieci płakały i umarły spał snem wiekuistym, kobieta jęczała w progu. Znużeni ludzie dworscy może ostatniemi chwilami konania i choroby, popadali gdzieś po kątach dla wypoczynku. Słońce podnosiło się powoli, zwiastując dzień pogodny a gorący. Na dachach zaczęły klekotać bociany. Ucho kobiety zdala dosłyszało jakby turkot powozu, który głośniej odbił się na mostku i opodal nieco od dworu przystanął.
W chwilę potem chłopak ubrany ubogo, w siwym spencerku przyszedł coś szepnąć kobiecie, która wstała, poszła cicho do dzieci i tuląc je do siebie, a coś im mówiąc do ucha z kolei, wpół zdrętwiała, bezwładna, opierająca się wyprowadziła do drugiej izby.
— Miciu, tyś starszy, rzekła do chłopca, weź Lucię za rękę i idźcie do ciotki, ciotka czeka na folwarku.
— Moja Orchoniu — zawołała dziewczynka, ale my, ale my nie mamy cioci.
— Luciu serce, ja ci mówiłam, macie ich nawet dwie, macie stryjaszka, oni wam teraz ojca zastąpią.
— A! moja Ochroniu, rzucając się ku niej z płaczem, poczęło dziewczę, my ich ani znamy, ani wiemy, ani tu nigdy nie byli. Ojciec mówił zawsze: nie macie krewnych, nie mamy nikogo.
— Ojciec tak mówił, szepnęła Orchowska, dlatego żebyście się nauczyli na nikogo nie spuszczać, tylko na własną pracę i opiekę Bożą. A że nie bywali tu, bo... bo nie mogli, bo nie mieli czasu, bo się to tak złożyło... Chodźcie więc do cioci Łomickiej, upadnijcie do nóg i bądźcie jej posłuszne.
Micio obejrzał się ku drzwiom drugiego pokoju, jakby mu żal było ojca odstąpić. Lucia płakała, ale Orchowska zwolna je popychając, wyprowadziła ze dworu na dziedziniec. Tu między staremi topolami stał folwark stary jak one, z porosłym mchem dachem, przekrzywiony i pochyły. Przed drzwiami jego zaprzężona trzema końmi bryka zatrzymała się właśnie i furman koniom chudym siano zarzucał na ziemi, obejrzawszy się że ich tu nie będzie miał gdzie zaprowadzić i wyprządz. W istocie zabudowania były nędzne i małe a koło nich stały i tak wozy, których konie się pasły z worków na szyjach uwiązanych.
Na folwarku w małej izdebce ekonoma, na stołku siedziała kobieta niemłoda, jeszcze po podróży nie rozebrana, z twarzą czerwoną od płaczu i zmęczenia. Zamyślona z załamanemi rękami, spuszczoną głową, zdawała się dumać co począć dalej. Niekiedy oczyma rzuciła do koła, na otaczające ją ubóstwo i westchnęła.
Wtem weszły dzieci popychane raczej, niż prowadzone przez Orchowską. Kobieta zobaczywszy je, zakryła twarz i zapłakała. One stały, obawiając się do niej przystąpić. Już Orchowska miała je posunąć aby się z przybyłą przywitały, gdy na podwórzu zachuczało i powóz się zatoczył czterokonny z tłumokiem, z siedzącą w nim kobietą, przy której odsunięta nieco, obwinięta chustką, mieściła się jak najmniej chcąc miejsca zajmować — służąca. W małem podwórku ledwie się powóz i konie zawrócić mogły; nie umiano ich pomieścić. Siedząca w powozie kobieta do której po rozkazy przyszedł lokaj zsiadłszy z kozłów — wahała się co mu ma odpowiedzieć, oglądała się jak przestraszona, szukając oczyma miejscowej służby. W gmachu stał tylko zobojętniały jakiś — smutny ów chłopak w spancerku szarym. Ale na turkot powozu dzieci zostawując w izdebce, wyszła stara Orchowska i przysunęła się do siedzącej w nim pani.
— Zapewne tutejsza? — spytała spojrzawszy na nią kobieta.
— Tak jest, jaśnie wielmożna pani...
— Gdzież tu zajechać? gdzie wysiąść? proszę asani?
— A! gdzież, cichym głosem odpowiedziała wzdychając stara ochmistrzyni. — Już to prawdziwie powiedzieć nie umiem, bo tu u nas tak ciasno. We dworze proszę jaśnie pani, w największym pokoju ciało złożone, pokoje jegomości nieboszczyka popieczętowali wczoraj sądowi; obok to jaśnie pani będzie przykro, bo tuż leży nieboszczyk... Na folwarku jedna izba, tam już jaśnie pani Łomicka jest i dzieci tam zaprowadziłam, możeby jaśnie pani raczyła chyba.
Kobieta w powozie stęknęła, podnosząc się, obejrzała, konieczność wysiądzenia na folwark znać jej była przykrą. Nie odpowiedziała nic, mruczała sama do siebie. Lokaj stał u drzwiczek, konie się kręciły, ciągnąc ku stajence. Namyśliwszy się nieco, jaśnie pani nareszcie wskazała aby jej drzwiczki otworzono, lokaj podał rękę, wysiadła. Zamyślona poczęła iść ku folwarkowi, zatrzymując się po drodze, jakby wahała jeszcze i nie wiedziała co zrobi z sobą. Orchowska szła za nią.
— Więc gdzie? tu? — zapytała, wskazując na drzwi folwarku.
Stara poszła przodem.
Gdy drzwi do izdebki się otwarły, ujrzeli pierwej przybyłą panią stojącą już, jakby oczekiwała na tę która teraz przyjechała. Zdała zmierzyły się oczyma milczące.
Izdebka w której się spotkać miały, była szczupła, część jej zajmowały sprzęty ekonoma, duży stół w środku i inne gospodarskie przybory. Dzieci, korzystając z zamieszania, odsuwały się ku szafie stojącej u drzwi i zaparły do kątka. Ekonom wyszedł. Dwie panie więc znalazły się same tylko z dziećmi i Orchowską, która zatrzymywała się, ociągając u progu. Patrzały ciągle z wyrazem zakłopotania i gniewu na siebie, jakby coś chciały począć mówić i obawiały się niepotrzebnych świadków. Wreszcie przytomność tej pani która przybyła powozem czterma końmi, wywiodła obie z kłopotliwego położenia. Więcej obyta ze światem, powitała skinieniem głowy drugą kobietę przybyłą bryczką, naprędce uściskała dzieci dając znać Orchowskiej aby je z sobą zabrała i rzuciła się na drugi próżny stołek przy stole ekonoma. Drzwi się zamknęły, dwie kobiety pozostały sam na sam, milczące. Znowu zmierzyły się oczami ciekawemi. Pani Łomicka przybyła bryczką, czekała aż druga rozpocznie rozmowę.
— No, i tak nieszczęśliwy Paweł skończył biedne życie... wzdychając, zawołała pani Babińska, która przyjechała powozem.
— A my po długich latach spotykamy się przynajmniej u jego katafalku, dosyć kwaśno odpowiedziała Łomicka.
— Moja Łomicka — przerwała chmurząc czoło i poprawiając na sobie suknie z niecierpliwością pani Babińska — nie czas to ani miejsce do wymówek.
— Ja też żadnych nie czynię, żadnych — to prosta tylko uwaga — ofuknęła się odwracając nieco Łomicka i twarzą obróciła się w drugą stronę.
Przypatrując się teraz dwom paniom, których fizyognomie na pozór różne się wydawały, można było dostrzedz w nich rysy familijne i wielkie do siebie podobieństwo. — Pani Łomicka była starszą może o lat kilka, ale wiek je zbliżył do siebie — różnica wydawała się małą. Większą uczyniło znać życie odmienne. Łomicka ubrana była ubogo. Babińska bardzo wykwintnie, ze staraniem i chęcią popisu. Pierwszej twarz była blada i żółta, drugiej rumiana i pełna; na obu zarówno czytać było można wyraz drażliwości zbytecznej i dumy, u jednej pochodzącej z ubóstwa, u drugiej z zamożności. Dwa te rodzaje uczucia które rodzi zarówno dostatek i znaczenie, jak ubóztwo i odepchnięcie — schodzą się ze sobą w jednym chłodzie i pogardzie. Oczy obu pań okazywały ku sobie wstręt i niechęć, może tylko uroczystością tej chwili tamowaną. Zmilkły na chwilę.
— Otóż skutki nieszczęsnego uporu nieboszczyka — rzekła p. Babińska. Dzieci bez sposobu do życia, spadną jak ciężar nieuchronny na familią, a kto temu winien?
— Dajmy pokój umarłym — odezwała się Łomicka, jesteśmy też ubodzy, ale gdy będzie trzeba, to dzieci brata mojego weźmiemy.
— Przecież i ja im chleba kawałka nie pożałuję, choć mam własne dziecię — zaczęła druga — ale co prawda to prawda. Paweł dobrowolnie zerwał z całą rodziną.
— Dajmy pokój umarłym, powtórzyła pani Łomicka, nie potośmy tu spodziewam się przybyły.
Rozmowa jakoś idąca coraz ostrzej, byłaby może doszła do niepotrzebnych z obu stron przymówek, gdyby trzeci już powóz nie zachuczał na moście. Na ciasnym dziedzińczyku nie mógł się on już pomieścić, woźnica więc zatrzymał się u mostu zaraz, a z powozu wychylił głowę mężczyzna jeszcze nie stary i obejrzawszy się do koła, lokajowi w liberyi kazał powóz otworzyć i wysiadł.
Rozglądał się po domu i po wozach, które go poprzedziły, gdy Orchowska z dziećmi do niego podeszła. Na widok ich, mężczyzna zbliżył się do Micia i prędko pocałowawszy go w głowę, potem Lucię tak samo, zapytał chłodno.
— No, gdzież się tu podziać? hę? a to widzę Łomicka i Babińska już są? gdzież? gdzież?
— Na folwarku, proszę jaśnie pana, w izbie ekonoma, bo we dworze nieboszczyk leży.
Mężczyzna słusznej postawy, pięknie zbudowany, ubrany starannie, którego powóz i służba oznajmywały człowieka zamożnego, zawahał się, mruknął coś i poszedł na folwark. Wstępował właśnie na próg, gdy obie panie zamilkły były, otworzywszy drzwi popatrzył i począł od — otóż i ja jestem, dzień dobry.
Pani Łomicka i Babińska podały mu ręce w milczeniu.
— Mój Boże, cóż to za bieda była u tego Pawła — rzekł mężczyzna, rzucając czapkę na stół. — Ja tu nie byłem ani razu. Wiedziałem że wiosczyna nędzna, ale tak jak jest, tom sobie nie wyobrażał! — Okrutna bieda być musiała. Jakże tu mógł nawet wyżyć na takiej dzierżawie. Ale nieboraczysko musiał się zamęczyć... i dzieci pogubił...
Ruszył ramionami.
— Właśnie i ja to mówię, wtrąciła Babińska, spoglądając na sąsiadkę — ale z nieboszczykiem nie było sposobu.
— Tak, nie było sposobu — to prawda — rzekła Łomicka, nie my jego ale on się przecie nas wyrzekł — tak — to wszystko prawda — a jednak dodam raz jeszcze że o tem już mówić nie pora.
— To nie gadajmy — przerwała, ku oknu się zwracając, Babińska.
— No — dobrze, ale pocóżeśmy się tu zjechali? — zawołał mężczyzna — pogrzeb musiemy sprawić i coś o dzieciach pomyśleć, to darmo. Jak było to było, a nieboszczyk Paweł był bratem naszym. Ludzieby nas zahukali, gdybyśmy się go tak teraz zaparli, jak on nas się zapierał. Trzeba coś obmyśleć.
— Ja z rodzeństwa jestem najuboższa, poczęła pani Łomicka żywo — i moich mam pięcioro dzieci, ale jeśli trzeba to i tych dwoje sierot przytulę, o tem mowy nie ma.
— Za pozwoleniem, ja też nie odmawiam, nie odmawiam — rzekła Babińska — nikt pani tego ciężaru nie narzuca, ale mi się zdaje, że sprawiedliwiejby było abyśmy się dziećmi podzielili.
— Jabym nie odmówił wcale spełnienia obowiązku — odezwał się mężczyzna, mniejsza tam o koszt, lecz żona moja chorowita, my w domu nie siedziemy, ona nie lubi dzieci, co ja z niemi będę robił. Wiadomo wam że swojego majątku nie mam, a choć ona mi nic nie odmawia, muszę się na to oglądać — tak! muszę się oglądać.
— Ale zmiłujcież się państwo — z przekąsem pewnym przerwała Łomicka — najprzód trzeba myśleć o nieboszczyku i spełnić względem niego obowiązek. Przecież ciało oczekuje pogrzebu.
— Ja się tem już zająłem — rzekł przybyły, zajeżdżałem do księdza na probostwo i zamówiłem go. Trudno znowu na przepychy się zdobywać, ale przystojny pogrzeb będzie dziś. — Cóż ja będę mu stypy wyprawiał za to że z nami żyć nie chciał? Z sąsiedztwa kto łaskaw przyjedzie, przecież wiedzą że nie żyje. Ot i po wszystkiem. Ale tu — dodał — nawet widzę kawy nie dostać? hę?
Zasztukał w okno na Orchowską. Staruszka weszła.
— Powiedzże mi asani, czy choć kawy nam dać nie możesz? hę?
Stara westchnęła, ręce łamiąc.
— A gdzieżby u nas kawa być mogła? szepnęła, dawnośmy jej nie kosztowali. Dobrze gdyby dla dzieci był klejek i dostać można jajko jakie, lub mleka trochę.
Mężczyzna głową pokiwał, patrząc na rodzeństwo.
— Tu nie ma innej rady — zawołał — tylko pójść się pomodlić u katafalku, a potem jechać do miasteczka i tam czekać pogrzebu. Gdy wszystko będzie gotowe, ksiądz nam da znać. — Moja asani — jakże się nazywasz?
— Orchowska — do usług...
— A tak, p. Orchowska — rozumie pani, po pogrzebie z dziećmi proszę do nas do miasteczka, tam się coś postanowi.
To mówiąc, mężczyzna pośpiesznym krokiem, jakby się co prędzej chciał zbyć przykrego obowiązku, posunął się ku dworowi. Za nim milcząc poszły obie panie. Wszyscy uklękli na chwilę u tapczana, rzucili okiem na twarz zmarłego, pozakrywali czoła jakby łzy tuląc, których podobno nie było, i powstawali, pośpieszając wyjść z zaduszonej sali na świeższe powietrze. Wkrótce i bryczka i dwa powozy znowu się toczyły napowrót odedworu ku miasteczku, a dzieci z Orchowską stały w ganku, patrząc na nie, i chłopiec w szarym spencerku sparty o płot, obumarłem wejrzeniem ścigał oddalające się szybko zaprzęgi. We dworze słychać było śpiew żałosny i zabijanie trumny... Stolarz właśnie wieko jej przytwierdzał....
Tegoż dnia wieczorem było już po pogrzebie. W obszernej izbie zajezdnego domu zgromadziła się rodzina nieboszczyka, którąśmy widzieli rano rozmawiającą na folwarku.
Oprócz niej za stołem w krześle z poręczami zasiadał staruszek z siwemi włosy gładko zaczesanemi, w sukni duchownej, z twarzą wielce spokojną acz smutnego wyrazu, w odzieży ubogiej bardzo i wyszarzanej. Pomimo iż na pierwszy rzut oka dobrowolne ubóstwo widać na nim było, okrywała go pełna wspaniałości powaga, która się szanować kazała. Wykwintne stroje mężczyzny i kobiety bynajmniej na nim nie czyniły wrażenia, a przytomni widocznie z jakąś obawą spoglądali na niego.
— Darmo to mówić po ludzku o tem, w bawełnę obwijając, ozwał się starzec po chwili, mówmy o tych rzeczach tak jak mnie o nich miłość prawdy i obowiązek chrześciański mówić nakazują. — Nieboszczyk winien nie był... człek zacny, uczciwy, prawy, pracowity, padł ofiarą obowiązku... W kilku słowach daje się opowiedzieć życie jego całe. — Pokochał dziewczynę ubogą, ale poczciwą i pracowitą — wyście jej nie chcieli uznać za bratowę i siostrę, bo nie była szlachcianką. Nawet według tych waszych idei bałamutnych, o szlachectwie o którem Ewangelia Chrystusa Pana nic nie wie — nie mieliście słuszności — boć — wedle waszych tam praw tych, kobieta idzie za mężem i stając się jego żoną, w stan jego wchodzi, prawa podziela. Wam poczciwa jej siermięga śmierdziała — no...
— Za pozwoleniem księdza kanonika — cóżeśmy my mogli przeciwko całemu światu?... Tu nie o nas chodziło, ale o rodzinę... Świata przekonać ani naprawić nie mogliśmy...
— Więc nie ma mowy o tem, rachujcie się sami z sumieniem waszem, dodał kanonik. — Coście zrobili to zrobili — dość że ten człowiek którego napoiliście goryczą, pełniąc obowiązek i stając w obronie żony, zerwać musiał z wami, aby jej przykrości oszczędzić. Żył, bił się z ubóstwem, sam, bez pomocy. Utracił żonę, pracował dla dzieci, doznał przeciwieństwa losu i... dokończył żywota. Zostały sieroty, hm? no cóż myślicie? co myślicie z sierotami? Czy nie czasby na skruchę i umiarkowanie?
— Mówiłam raz — ozwała się żywo pani Łomicka, mam pięcioro moich, jestem uboga, ale gdy potrzeba; to dzieci zabiorę.
— A ja mówiłem raz — rzekł mężczyzna p. Piotr Ordęski — że dzieci nie wezmę. Żona moja nie znosi dzieci, my nie siedziemy w domu, słowem nie mogę. Ale na dzieci coś dam — chętnie dam... co mogę uczynię.
— Ja się od obowiązku nie uchylam — zawołała z powagą p. Babińska. Mam syna, ale Bóg nam dał dosyć majątku, by i na wychowanie sierot stało. Pan brat możesz i nic nie dać, a pani siostra powinnaś o swoich pięciorgu myśleć — ja się o sieroty postaram. Więc nie ma mówić o czem. Co ja postanowię, to mój mąż przyjmie, tegom pewna. Powtarzam, niema mówić o czem, rzecz jest skończona.
Zamilkli. — Proboszcz chustkę szeroko rozwinął, popatrzał na nią, potem na panią Babińską i począł:
— Bardzo to pięknie — ani słowa — bardzo pięknie. Waćpani dobrodziejka tylko sama czyniąc dobrze, drugim zasługi nie odbieraj. Każdy wedle sił.
— Ale ja dam, ileż tam mam dać? no, to dam! — zawołał mężczyzna.
— Nic dawać nie potrzebujesz — odezwała się siostra — stanie nas na to.
— Za pozwoleniem, niechże ja słowo powiem — cierpko poczęła Łomicka. — Nie ujmując pani siostrze mnie się zdaje że to nie dosyć powiedzieć ja ich biorę i potem rzucić na folwark bez dozoru, żeby się jejmości chłopaczek przy nich nie psuł. Ja dzieci jeśli wezmę, będę je chować ze swojemi. I tak się należy.
— A pani myślisz, że u mnie się zmarnują? ofuknęła się p. Babińska. — Ale zkądże data? zkąd data? Czy może pani w myśli mojej siedzisz? Przecież nie powiedziałam jak chować będę? Na panicza i pieszczoszka syna ani córki nie wychowam, ale ich na folwark nie wyrzucę. Cóż to znowu za domysły i warunki?
Siostry spojrzały sobie w oczy, Łomicka uśmiechnęła się, ruszając ramionami.
— A pfe! a pfe! — przerwał kanonik — czy to się godzi...? hę? Siostry?
— Tu chodzi o los sierot — krzyknęła Łomicka?
— Już waćpani chowając je ze swojemi pięciorgiem, lepszego im byś nie dała losu, przerwała Babińska.
— Przymówka do mojego ubóstwa — zawołała Łomińska, ale mnie ono milsze niż miliony, zarobione, z pozwoleniem na trzodzie chlewnej!
Pani Babińska zerwała się krzesła; mężczyzna się zżymał, ksiądz wstał.
— A wstydźcież się — zawołał głosem powagi pełnym — dałyżbyście pokój — jak wam nie wstyd, przyjechałyście na pogrzeb, ze łzami, i jeszcze się tu kłócicie — o co? o co? Alboż to zarobek uczciwy na świni gorszy od zarobku pszenicy? Bóg z wami! Co to za gadanie! pfe! Trzebaż wam przypominać żeście siostrami.
— W istocie nie zawadziłoby to, proszę księdza kanonika, dodała, śmiejąc się, Łomicka, bo ja moich obowiązków siostry nie zaniedbywałam; ale ze strony państwa Babińskich pono było inaczej. Żeśmy my ubodzy, że bryczką zajeżdżamy przed pałacyk, więc nie radzi nam tam byli... i my też zrozumieliśmy to łatwo. A tak! tak! Nie lepiej i pan brat.
— Ale dajże Łomicka pokój — zagrzmiał mężczyzna — ja ożeniłem się z osobą znacznej familii, więc nie bardzo mi to miło, gdy ubodzy krewni przyjadą świadczyć, że ja tam na fartuszku siedzę. Są pewne wymagania towarzyskie, do których się należy zastosować.
— Tem bardziej — dorzucił ksiądz żartobliwie, iż pani Łomicka właśnie tak pono postępowała z nieboszczką bratową, jak wy z nią.
— Mój ojcze, toć była chłopka...
— A Adam był kmieciem Bożym, i my wszyscy równie bodajbyśmy Bożymi byli chłopami, moja dobrodziejko! Tak! tak — ozwał się ksiądz — porzućcie to gadanie, porzućcie! Zgroza i zgorszenie!
Łomicka siadła, zwracając się ku oknu, p. Piotr Ordęski począł się przechadzać po izbie żywo, kanonik siadł, Babińska rzekła:
— No, więc ja dzieci biorę.
— A Pan Bóg ci to nagrodzi — rzekł ksiądz.
— Bierze aby ludzie mówili: — ot, widzicie jaka ta Babińska uczciwa, jacy to ludzie szlachetni. Brat z nimi nie żył, a oni po śmierci sieroty jego przytulili. I dodadzą jeszcze: — Brat majętny nie pomyślał o tem, siostra druga ręce umyła, Babińscy wspaniałomyślni... państwo Babińscy!
— Antosiu — wybuchnęła Babińska nagle, nie zmuszaj mnie do powiedzenia ci gorzkiej prawdy, bo — jak Boga kocham, powiem.
— A no — proszę, proszę, mów! rozśmiała się Łomicka, wstała z krzesła i dygnęła. Ale w chwili gdy Babińska się już z czemś gorzkiem miała odezwać, kanonik położył — veto.
— Dosyć tego! dosyć! o kobiety niepomiarkowane i zgryźliwe. Co to jest! Powagą moją wzbraniam wszelakich wymówek.
Obie siostry usiadły; brat zapalił cygaro.
— Obstaję przy tem, odezwał się — bym w pewnej części przyłożył się do utrzymania sierot. — Dam coś.
— Tymczasem weź na siebie zlikwidowanie interesów brata, to lepiej zrobisz, rzekł ksiądz — później, gdy będzie potrzeba, zajmiesz się losem syna, pomożesz córce, teraz to nawet lepiej iż razem idą dzieci, bo przywiązane bardzo do siebie biedne sierotki.
Kanonik wstał z krzesła, uśmiechnięty łagodnie.
— Moje panie, odezwał się — uczyńcie to dla pamięci nieboszczyka i dla miłości Bożej, abyście sobie jak siostry szczerze, zapomniawszy uraz, ręce podały. Rodzeństwem jesteście. Więcej nad troje was na świecie niema. Bóg kochać się przykazał... spełnijcie przykazanie. Godziż się to ażeby ludzie, dlatego że ich położenie przypadkowe na różnych stawi stopniach, waśnili się o takie dzieciństwa? Chowaliście się razem, krew jedna w was płynie. Pax vobis! pas! pax! pax! Babińska spojrzała na Łomicką, Łomicka na Babińską, która wprzódy krok uczyni — pan Piotr stał zimny ale gotowy do zgody. W ostatku Łomicka rękę wyciągnęła. Dwie zimne dłonie uścisnęły się lekko. Brat przystąpił, ale słowa jakoś wyrzec nie mogli. Znać było że ulegli woli i rozkazowi duchownego, ale w sercach ich zostały dawne uczucia, które się tylko schowały, jak ślimacze rogi — na chwilę.
Kanonik popatrzał i nie czekał dłużej, wziął za kapelusz i ukłoniwszy się wysunął zwolna z izby, zostawiając ich sam na sam z sobą.
Zaledwie odszedł kilka kroków od zajezdnego domu idąc powoli ku plebanii, gdy na drodze od bliskiej wioseczki postrzegł idącą Orchowską, która za ręce dzieci prowadziła z sobą — zatrzymał się więc póki nie nadeszły i milczący począł je całować, aż łza z oczów pociekła... Micio miał spuszczoną głowę i twarz smutną. Kanonik zlekka ją podnosił i popatrzył mu w oczy.
— Zacząłeś już czternasty rok? nieprawdaż — począł z cicha — w tym wieku przychodzi rozeznanie, powinieneś rozumieć i czuć położenie swoje i siostry... Jest was dwoje na świecie... tyś jej opiekun... o tem nigdy nie masz zapomnieć... masz obowiązki. Rozumiesz.
— Rozumiem, księże kanoniku — odezwał się chłopak zwolna i zastanawiając nad każdym wyrazem. — Rozumiem, ojciec nieboszczyk kilka razy mi to powtórzył w chorobie. Już ja Lusi nie opuszczę.. a jak wyrosnę to ją wezmę do siebie do domu i będziemy razem mieszkali i żyli.
— Tak, ale do tego czasu trzeba, żebyś się uczył pilnie, aby na własny kawałek chleba umieć zarobić — mówił staruszek. — Ciotka Babińska bierze was oboje do siebie.
Dzieci popatrzyły się nie odpowiadając...
— Trzeba być wdzięcznym za to, powolnym, łagodnym... i zasłużyć na tę jej łaskę — dodał kanonik. — W cudzym domu choćby krewnym, gdzie was przez miłosierdzie przytulą... trzeba się zachować pamiętając na to...
Chłopak słuchał nic nie odpowiadając... Orchowska płakała... i niemogła się wstrzymać, by nie przerwać kanonikowi.
— A! ojcze drogi — poczęła, płacząc ciągle — pani Babińska! Babińska... o! mój Boże, jak to tam dzieciom będzie... wątpię żeby ona mnie z niemi zabrać chciała, a one tak do mnie przywykły i ja do nich... Rozstać się trudno! pomyśleć nawet o tem to się serce kraje. Gdyby ojciec dobrodziej za mną się wstawił... niechby mi tam jakiego kątka pozwolili... ja jeść nie wiele potrzebuję — odzieży mi jeszcze starczy na długo... przynajmniejbym na dzieci najrzeć mogła. Boć to wiadomo, księże kanoniku, tam obcy nigdy nad niemi tego dozoru mieć nie będą...
— Już tego niewiem czy waćpanią wziąść zechcą — odezwał się ksiądz — z góry im ten warunek narzucać nie podobna, boć dobrze jeszcze że dzieci biorą... Wracać mi z tem niewypada... Proś jejmość sama, a ja przy zręczności poprę jej żądanie...
To mówiąc, kanonik zamyślony się oddalił a dzieci, tuląc się do staruszki, poszły do zajezdnego domu. Tu zawarta za pośrednictwem duchownego zgoda trwała jeszcze, ale nie zbliżyła wiele rodzeństwa do siebie. Po długiem zobojętnieniu trudno było odrazu przystąpić i do serdeczności powrócić. Pan Piotr Ordęski chodził po pokoju z cygarem, a dwie panie, cedząc słówka, spoglądały na siebie z ufnością i odrazą źle pokrywaną. Drzwi się otworzyły — weszła Orchowska z dziećmi, które strwożone, poglądając na panie ciotki, pozostały u proga. Babińska skinęła aby się zbliżyły...
— Idź że Miciu. Ciotce do nóg upadnij — szepnęła Orchowska — podziękuj...
Popychane niebożątka poszły w istocie... Babińska nie miała złego serca, łzy jej na powieki wytrysnęły i wzięła dzieci, obejmując rękami a przytuliła do siebie.
— Jedziecie ze mną — rzekła — ale bądźcie grzeczne, a będzie wam dobrze.
Micio w rękę ciotkę pocałował.
— Jeśli już ciocia tak łaskawa na nas biedne sieroty, niechże nam jeszcze jednę wyświadczy łaskę.
— Cóż takiego? — zapytała ciotka.
— Orchowska bardzo płacze żeby mogła z nami jechać, Lusia do niej przywykła, my ją tak kochamy.
— Ale moje dziecko — zimno odparła Babińska — to trudno żebym ja wszystkie sługi wasze zabierała dla was. Jest ich dość u mnie, na troskliwym dozorze wam nie zabraknie... zresztą...
Orchowska, nie śmiejąc mówić, płakała.
— To trudno — mówiła Babińska — to niepodobna... mamy sług dosyć...
— Pani dobrodziejko — przebąknęła staruszka.
— Ale nie mogę, nie mogę... nie trzeba dzieci do takich pieszczot przyzwyczajać... to darmo. Waćpani tylko zbierz rzeczy dziecinne i odeślij mi je tutaj.
— Ja je sama przyniosę — odezwała się stara — i pośpieszyła za drzwi, ażeby ukryć płacz coraz się zwiększający. Dzieci chciały iść za nią, ale ciocia Babińska zatrzymała je silną dłonią.
— Proszę zostać na miejscu... Siadajcie tam na łóżku... pożegnacie Orchowską, gdy przyjedzie z rzeczami.
To mówiąc, pani Babińska odwróciła się do siostry — jakby chciała tłumaczyć się przed nią.
Nie możemy sobie znowu zaplugawiać dworu takiem ubóstwem — rzekła — ta stara niechlujna i wygląda jak żebraczka. Jabym jej przy sobie nie zniosła. Zresztą i niepotrzebna... będzie komu na nie patrzeć. Nasz Martynianek to rówiennik prawie Micia... jednolatki... a co do Lusi ja sama koło niej chodzić będę.
— Ale nim nawykną... rzekł brat.
— Nie trzeba pieścić, to najgorsza rzecz, przerwała Babińska — odrazu niech się uczą życia... Czeka ich w niem więcej przejść bolesnych... To darmo... to darmo.
Pani Łomicka westchnęła. Dzieci posiadały na łóżku i pobrawszy się za ręce, to spoglądały ze strachem po nieznanych krewnych, to popłakiwały.
Tymczasem konie kazano zaprzęgać, bo pani Babińska zwłaszcza śpieszyła się bardzo do domu... i gdy Orchowska z chłopakiem przyszła, niosąc rzeczy, już wszystko do odjazdu było gotowem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.