Siła serca/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Siła serca
Podtytuł Błękitne romanetto
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Przemysłowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Bezradna wbiegła za nim.
— Co ci się stało?
— Zasuń firanki — szepnął. — Prędzej! A teraz... na biurku stoi kryształowy flakonik... Po prawej ręce... Jest łyżeczka mała... Nalej... pełną łyżeczkę... i daj mi. Nie, sama, bo mnie się ręce trzęsą... Prędzej...
Kiedy podchodziła do niego z lekarstwem, był już napół omdlały; tyle miał przytomności, że otwarł usta. Jakie to krople zażywał, nie wiedziała, ale po ich zażyciu zamknął oczy i leżał przez jakiś czas bez ruchu, bez słowa.
Uklękła przy nim, pełna niepokoju wzięła go za rękę, wpatrzyła mu się w twarz.
— Bój się Boga, Marjanie!
Ścisnął jej dłoń, dając do zrozumienia, aby milczała.
Przyglądała mu się zaniepokojona, strwożona, pełna zdumienia. Mężczyzna wielki, rosły, mocny, leżał tu oto bezsilny i wyczerpany zupełnie a twarz jego, twarz męska, pełna woli i charakteru, miała teraz wyraz nieledwie dziecięcy. Takim widziała go, kiedy chorował jako młody chłopiec. I przyszło jej naraz na myśl, że, choć on dziś był już mężczyzną duszę miał po dawnemu dziecięcą.
— Jakąż on wobec tego musi mieć żelazną siłę woli! — pomyślała. — I co mu daje tę siłę?
Powoli przychodził do siebie.
Potarł ręką czoło, westchnął, a ujrzawszy ją klęczącą przy sobie, uśmiechnął się z zakłopotaniem.
— Przelękłaś się?
— Na miłość boską, co ci jest?
— Nic dziecko, to właściwie nerwowe...
— Nie skarżyłeś mi się nigdy na nerwy.
Oburzył się. Lotnik musi mieć zdrowe nerwy.
— Na nerwy ja jestem zdrów.
— Więc może serce?
— Serce mam także zdrowe. To omdlenie z powodu wyczerpania. Ja bardzo dużo wkładam w to. Mnie to kosztuje...
— Więc to są omdlenia? Musiało ci się nie pierwszy raz zdarzyć... Najlepszy dowód ten flakonik.
— Myśląc, że to chorobliwe, radziłem się naszego klubowego doktora. Powiedział mi, że jestem zdrów... a to tylko skutki wzruszenia... Przepisał te krople... na wypadek...
— Nic mi o tem nie wspominałeś. A gdyby ci się to wydarzyło w powietrzu? — mówiła, blednąc na samą myśl.
— W powietrzu? To wykluczone.
— A pamiętasz Capellego?
— Ach, Capelli! Capelli nie był lotnikiem, tylko akrobatą włoskim, ekwilibrystą. Latał dlatego, że się nauczył i latał — dla zarobku — póki nie skręcił karku, co go musiało spotkać prędzej czy później. Myślisz, że on wiedział, co to powietrze, co to latanie?
Oparł się na łokciu i patrząc przed siebie, mówił jakby w zamyśleniu:
— Mnie w powietrzu nic się stać nie może, bo to mój żywioł.
— A jednak — omdlewasz!
— To nic. Są ludzie, którzy na morzu nigdy nie chorują, a po wylądowaniu dostają szumu w uszach, zawrotu, czasem i bólu głowy. Choć to nie tosamo. Powtarzam ci — to omdlenie jest tylko skutkiem wyczerpania, kiedy ląduję... W powietrzu nic mi nie grozi... Ja powietrze znam...
Wpatrzył się w błękitny pas nieba, widniejący w oknie nad żółtą, słońcem prześwietloną zasłoną.
— Widzisz, kiedy teraz, z tej otomany, patrzę na niebo, to patrzę na nie tak, jak marynarz na morze. Ty widzisz tylko kryształowe, błękitne przeźrocze, pustkę niebieską, a dla mnie to jest — mój żywioł. W takie dni, jak dzisiejszy, widzę powietrze jako toń spokojną, a kiedyindziej pokazałbym ci, jak fale jego świetliste kłębią się, przewalają i wichrzą... Ja wiem, co znaczą jego jasne drgnienia, jego błyski, i wiem, dlaczego ptak skręca w prawo lub w lewo. Okiem rzuciwszy, wiem, jaka jest gęstość powietrza,.. Znam jego drogi, gościńce i ścieżki, znam jego uśmiechy i groźby i wiem, że ono żyje — jak las, jak woda, jak ziemia... Wiesz, jako chłopak byłem niepojętny, zły uczeń. Przechodziłem z klasy do klasy tylko dzięki stosunkom ojca, uchodziłem za mało inteligentnego. A mimo to, kiedy pierwszy raz w życiu w kinematografie zobaczyłem aeroplan, wszystkiego się domyślilem, wszystko natychmiast odgadłem i wiedziałem, jak się lata... Ja jestem stworzony dla powietrza...
Wtem na lotnisku zawarczał motor.
Pilot przerwał i nadsłuchiwał przez chwilę.
— To jednopłaszczyznowiec Seytona — rzekł. — Ten Anglik dużo umie, ale zanadto sobie ufa i nie potrafi się skupić. Czucia w rękach nie ma. On kiedyś kości sobie połamie przy lądowaniu.
Warczenie motoru zaczęło się oddalać.
— Wzlatuje... Tak. Więc wracając do naszej rozmowy: Kiedy latam, jestem zupełnie innym człowiekiem. Tam, na wysokościach czuję się — u siebie. Wszystko ziemskie ze mnie spada, mam wrażenie, jak gdyby powietrze przechodziło przezemnie, przenikało mnie... Staję się lotnym, dusza moja spływa się w jedno z powietrzem, wichrem, światłem i błękitem... Rozumie się, nie można wykluczać nieszczęśliwego przypadku, zepsucia się motoru, złamania się śmigi.. To zawsze może być, bo też i na równej drodze można się potknąć... ale ja — nie zlecę... Czuję to, wiem i dlatego — ufam.
— Komuż ty ufasz tam, na wysokościach?
— A widzisz — powiem ci! Jest jakiś uśmiech w tem czystem i jasnem przeźroczu, jest blask dobroci i powaga mądrości, jest — dusza. Wierzaj mi, powietrze jest żywe. Ma ono swoje tajemnice, ale gdyby kiedykolwiek z otchłani błękitnej wypłynęła do mnie istota biała z białemi u ramion piórami — nie zdziwiłbym się. I nie zdziwiłbym się, gdybym pod łukiem różnofarbnej tęczy ujrzał zawieszone w błękitach kwitnące ogrody, lub miasta, ciche i bezpieczne w załomach chmur a wędrujące szczęśliwie przez nieskończoną przestrzeń...
Roześmiał się.
— Ale to już są fantazje zgoła niedorzeczne i na które lotnik pozwalać sobie nie powinien... Sądzę, że to te krople tak na mnie działają... Musi w nich być coś podniecającego. Ach, mój Boże! Zmęczony jestem. To morze powietrzne duszę ze mnie wyciąga. Ale co to za roszkosz! Każdy ruch, każdy rzut oka — wszystko tam żyje, jest potrzebne, uzupełnia się, a tu, na ziemi, tyle widzę rzeczy zbytecznych, umarłych, a które mimo to wciąż rodzą się i powtarzają — do znudzenia. A tam, wszystko jest takie, jak tego właściwie chciałem. Tam jestem szczęśliwy, zupełnie szczęśliwy.
— Wierzę ci bardzo — odpowiedziała półgłosem.
I jeszcze chwilę coś mówiła, coraz ciszej i ciszej, uśmiechając się dobrym, macierzyńskim uśmiechem, bo wiedziała, że brata usypia.
Istotnie zasnął. Świadczył o tem jego miarowy oddech.
Wówczas umilkła, i odwróciwszy głowę, aby brata spojrzeniem nie budzić — znała jego nadmierną wrażliwość, — usiadła na stojącem niedaleko krześle trzcinowem i tak siedziała, milcząc, w małej, cichej, nieco dusznej izdebce, skleconej z desek, ledwo zheblowanych, złotawo-białych.
Nie pierwszy raz była w tym pokoiku i znała dobrze jego ściany, na których, jak czarne plamy w białem obramowaniu, wisiały fotografje różnych aparatów i ich części składowych — bo Zaruta był niemniej zdolnym i pilnym konstruktorem jak lotnikiem. Z nad biurka uśmiechała się poczciwie z powiększonej fotografji matka, ładna, pełna kobieta w staromodnej sukni, na biurku stała jej własna podobizna. Na jednej ścianie wisiała złamana śmiga, która omal że nie przyprawiła lotnika o utratę życia. A zresztą, oprócz kilku krzesełek, skórzanych kurtek i hełmów, rozwieszonych w kącie, nie było w tym pokoju nic.
Kasia często jeździła z bratem na lotnisko, zwłaszcza przy wszystkich świątecznych okazjach, kiedy można było zobaczyć najsławniejszych nieraz lotników. Bywało wtenczas szumnie i wesoło, wszędzie trzepotają różnobarwne flagi, wszystko przybrane było zielenią, po szerokiem błoniu przechadzali się panowie z pięknie ubranemi damami, piloci, „ludzie napowietrzni“, ze śmiechem pozdrawiali się swem „tip-top“, a nieraz i muzyka przygrywała na złotych, powyginanych trąbach. Na lotnisku odbywał się festyn, lotnicy latali jakby na żart, a monterzy i robotnicy wyglądali, jak ludzie, którzy przyszli pomagać z własnej ochoty i dla własnej przyjemności.
To było wesołe.
Ale nieraz nudziła się serdecznie, kiedy brat, przywiózłszy ją do hangaru „na chwilkę“, odbywał długie konferencje z zasmolonymi monterami, prowadząc — zdawałoby się — beznadziejne spory i narady co do najrozmaitszych szczegółów. Odbywało się to tak: Pilot przyjeżdżał na lotnisko, szedł do hangaru, oglądał swoje aparaty — miał trzy różnych typów — krzywił się, kręcił nosem i udawał się do swej izdebki. Tam zapalał krótką, angielską fajeczkę, otwierał okno i wychylał się z niego, patrząc sobie na lotnisko. Wiedziała, że lubił ten widok i to otoczenie i że czuł się w niem najlepiej. Tak wyglądał z okna, póki nie zobaczył kogoś, kto mu był potrzebny. Wówczas wołał: — Tip-top, jak się macie! — i po chwili w oknie zjawił się ktoś w niebieskiej bluzie, z zasmarowaną twarzą i z czarnemi rękami. Wówczas pilot rozpoczynał rozmowę. Nigdy na nic nie narzekał a zawsze miał coś nowego na myśli, jakiś szczegół drobny, jakąś śrubkę, jakieś czegoś sprawdzanie czy skontrolowanie. Pokazywało się oczywiście, że ten ktoś usmolony w danej sprawie nie był kompetentny. Mówiono narazie o czem innem, póki dziwnym zbiegiem okoliczności nie zjawił się niespodziewanie — a zjawiał się zawsze — ktoś drugi, również usmolony ale kompetentny; niekompetentny nie odchodził, choć niby dana rzecz nie należała do niego. Wówczas pilot wyłuszczał swe żądanie czy też swą wątpliwość i Kasi zdawało się, że każde takie pytanie, którem zaczepiał monterów, było nieprzyzwoitością. I w rzeczy samej monterzy odpowiadali zwykle w pierwszej chwili niechętnym wyrazem zdziwienia i jakby zniecierpliwienia. Kompetentny potrząsał przecząco głową, niekompetentny, starając się niby przekonać go i obronić zamysł pilota, dawał takie dowody, iż jak na dłoni wynikało z nich, że lotnik nie wie, o czem mówi. Tuż zjawiał się trzeci usmolony człowiek w niebieskiej bluzie i z wysoko zakasanemi rękawami. Jemu to kompetentny przedstawiał sprawę; lotnik milczał i czasami tylko objaśniał. Trzej usmoleni specjaliści przesłaniali okno tak, że się robiło duszno. Patrząc na nich Kasia czasem aż się rumieniła za brata. Marszczące się czoła i nieledwie wzgardliwe spojrzenia monterów zdawały się mówić: — Czego ten wydziwia? Wszystko jest już oddawna wypróbowane, znane i wiadomo, że się tu już nic zrobić nie da. Jednogłośnie trzej mędrcy nowy wymysł potępiali.
— Chyba żeby może zrobić tak — zaczynał trzeci i rozwijał jakąś szaloną teorję.
Drugi, kompetentny, słuchał i przyglądał się mu lekceważąco. Jednem ironicznem pytaniem w puch rozbijał hypotezę i wzruszał ramionami. Wtedy pierwszy, nie kompetentny, zabierał głos i ględził. Poprostu — bredził. Wówczas zabierał znów głos pilot, i w miarę, jak rozwijał i uzasadniał swą myśl, czoła marszczyły się, w oczach widać było skupienie i naraz monterzy zaczynali się zgadzać z lotnikiem. Sypały się propozycje: — Takby można zrobić, i tak i jeszcze inaczej, ale tu już zabierał głos ten kompetentny, który tak gruntownie umiał uzasadnić niedorzeczność i niewykonalność pomysłu.
— Jakby już koniecznie chciał zrobić, toby mógł zrobić tylko tak:
I tu następował jasny i prosty wykład, z którego wynikało, że usmolony specjalista kompetentny nie tylko wierzył w wykonalność pomysłu, ale już sam nad nim pracował.
W ten sposób „chwilka“ mogła trwać nieraz i pięć godzin i pilot opuszczał lotnisko już w nocy. Zawsze siostrę przepraszał, ale ona, choć nieraz bardzo się nudziła, jako że się na tem wszystkiem nic nie rozumiała, nigdy mu nie przeszkadzała i nigdy nie okazywała zniecierpliwienia. Przyszło jej raz na mysi, aby na tych „pięć minut“, na tę „chwilkę“, brać ze sobą książkę do czytania, po namyśle jednak porzuciła tę myśl. Prawda, na technicznych sprawach nie znała się zupełnie, w tych rozmowach nie mogła brać żadnego udziału, jednakże mimo to sądziła, że obowiązkiem jej jest cierpliwie i pilnie słuchać i starać się odgadnąć. Nie ulegało dla niej żadnej wątpliwości, że ten najdroższy jej brat w sposób bardzo systematyczny i gruntowny przygotowywał jakieś — oderwanie się od ziemi. W tem była cała jego dusza, wszystkie myśli — zaś ona czuła, że tu właśnie jest największe niebezpieczeństwo i że dlatego należy jej czuwać. Marjan, zdawało się, myślał tylko o jakichś poprawkach i ulepszeniach i sprawy nawet nie zdawał sobie z tego, do jakiego stopnia otchłań błękitna wciąga go w siebie. Siostra, kochając go i rozumiejąc, spostrzegła, że on, nieświadomie nawet, gotuje się gorączkowo do ostatecznej wyprawy w Nieodgadnione.
Cicha, wierna, kochająca i gotowa do czynu — czuwała.
I dlatego nietylko, że łagodnem, pieszczotliwem słowem uśpiła teraz brata, ale rada była, że siedzi tak w tym jego pokoju, wżywając się w atmosferę, która niewątpliwie pełna była jego zamiarów, marzeń i myśli. Sądziła, że te myśli podsłucha, że one się jej, być może, objawią. Wodziła oczami po ścianach, myśląc o najmniejszym przedmiocie, na którym wzrok jej spoczął — a potem ukradkiem przyglądała się bratu, jak gdyby porównając swoje wrażenia z jego wyrazem twarzy. I na czystem czole panny zarysowała się pionowa zmarszczka poważnego zamyślenia.
Wtem pilot ruszył się. Machnął raz i drugi ręką, skrzywił się i mruknął:
— Źle! Mówiłem, że on nie ma czucia w rękach!
— Kto taki, kochanie!
— Seyton! Nie słyszysz? Źle wyląduje!
Dopiero teraz zauważyła, że huk motoru zbliża się.
— Leci lewem skrzydłem! Równowagi nie ma! Ach, cóż to za zarozumialec!
Wstała.
— Trzeba coś zrobić! — wykrzyknęła nerwowo. — Zabije się!
— Nie, nie zabije się! A przedewszystkiem ty nie wychodź!
Usiadła i jakby zastygła w oczekiwaniu.
Słychać było metaliczny chrzęst nadlatującego aeroplanu, brutalne warczenie motoru, rosnące z każdą minutą, a potem nagle trzask głośny i krzyki.
— Nic mu się nie stało! — rzekł pilot.
Wrzawa nie ustawała. Marjan dźwignął się, usiadł, wstał i powoli podszedł ku oknu.
— No więc? — zawołał do kogoś, odsunąwszy firanki.
— Złamał lewe skrzydło! — odpowiedział czyjś głos. — Za gwałtownie lądował. Ale nic mu się nie stało.
Kiedy opuszczali lotnisko, była już noc a księżyc wielki, okrągły, świecił na niebie. Lotnisko i hangary były srebrne — a w środku lotniska leżał przechylony, smutny, jakby chory, nadłamany jednopłaszczyznowiec — wielki ptak ze złamanem skrzydłem. W kotlinie widać było miasto, iskrzące światłami, przed aerodromem huczał motor oczekującego samochodu, niebo ciemnoszafirowe lśniło tysiącami wielkich gwiazd.

— Z nietoperzem i jaskółką
Nad jeziorem latam w kółko —

zacytowała Kasia Szekspira.
— Z nietoperzem, powiadasz? — odezwał się brat. — On ma dobry lot, szaloną łatwość zwrotów. Fiu, fiu, to jest aeroplan. Nietoperz? „Cwaniak“, moje dziecko, ten ci lata... Dobry wieczór, Michale, wynudziliście się.
Z czapką w ręce szofer otwierał im drzwi samochodu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.