Sewerka/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Sewerka
Wydawca Redakcja Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1904
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




X.
Spory.

Po wyjeździe Sanickich panna Julia i jej uczennice zajęły się sprawą, która je teraz zajmowała. Panna Julia skroiła dla Dosi rzecz najpilniejszą, koszulkę, a panienki zaraz zabrały się do szycia.
— To jednak nie będzie żadna niespodzianka dla mamy, — mówiła Sewerka nagle zafrasowana, — że pokażemy jej Dosię ubraną porządnie i do ludzi podobną. Sama to zobaczy, bo przecież dziecka przed nią ukryć nie można. Słyszałam też, jak kazała by dawano jej mleko rano i wieczór.
— Mama teraz jest tak zajęta — tłómaczyła panna Julia, — że z pewnością nie zwróci na Dosię uwagi, choćby nawet zobaczyła ją w czystej koszulce i zapasce, zresztą takich dzieci znajdzie się z pewnością więcej i nakupiłyśmy tyle materyału, że możemy niem kilkoro obdzielić.
Rzeczywiście, pani Sławska miała teraz pełno interesów, z domu wyjeżdżała ciągle, to do innych wsi gdzie trzeba było coś obejrzeć, obrachować, zadecydować, to odbywała narady z panem Krześlińskim, który już od lat wielu zarządzał Poborzem, to znów musiała być za jakimś interesem w Radomiu lub nawet w Warszawie, panienki więc miały większą możność przygotowania niespodzianki.
Nazajutrz Jagusia, która umiała się z dziećmi obchodzić, bo miała maleńką siostrzyczkę, przyprowadziła Dosię czysto wymytą, wyczesaną, w nowej koszulce i granatowej zapasce. Wydawała się ona teraz inną dziewczynką, była bardzo uradowana swoim strojem i ciągle się oglądała.
Jagusia, która wplotła jej we włosy jakieś czerwone tasiemki, wydawała się dumna rolą, jaką teraz odgrywała, opowiadała o czarnej babie, jak błogosławiła panienki, że się zmiłowały nad jej Dosią, że teraz niema już febry tylko jeszcze ledwo łazi, ale cieszy się, że już nie długo pójdzie do roboty.
Panna Julia przyniosła Dosi i jej opiekunce chleba z miodem a potem spytała maleńką, czy umie pacierz?
— A ino — odpowiedziała już teraz rezolutniej dziewczynka.
— No to go przepowiedz.
Dosia uklękła, przeżegnała się i zaczęła odmawiać: Ojcze nasz, powiedziała bez zmyłki, przy Zdrowaś Marya, zacięła się parę razy, lecz Wierzę w Boga dokończyć nie mogła.
— Matka z nią dziś rano przepowiadała cały pacierz, dawniej ponoć umiała go dobrze, ale od czasu jak włóczy się po proszonym, to ta nieraz dziecko zmęczone bez pacierza zasnęło, a że to jeszcze głupie to i zabaczyło. Czarna baba, mówi, że na Wszystkich Świętych Dosia skończy sześć lat.
— A co więcej umiesz? — pytała Dosi panna Julia — pasałaś kiedy gęsi?
— My gęsi nie mieli — odparła coraz bardziej ośmielona.
— A potrafiłabyś?
Dziewczynka pokręciła główką.
Anielka przyniosła kłębek z grubą bawełną, chciała nauczyć ją robić pończochę, bo sama w jej wieku już ją robić umiała, ale Dosi niepodobna było utrzymać w grubych, niezgrabnych paluszkach druty a mechanizm przewleczenia oczka wydał się dla niej rzeczą niemożebną, chociaż Anielka pokazywała jej i kierowała paluszkami z niezmierną cierpliwością.
Panna Julia patrzała na to czas jakiś, ale uważała widać, że usiłowania te są przedwczesne, bo powiedziała Jagusi, żeby odprowadziła Dosię do matki i nazajutrz tak samo umytą i uczesaną przyprowadziła ją znowu, a prosiła jej matki by teraz, kiedy jest zdrowsza, uczyła ją pacierza; Jagusia uszczęśliwiona ze swej roli, przyrzekła, że to uczyni.
W parę dni przy biednych dzieciach, które przyszły szukać roboty, znalazło się znowu dziecko i tak przybywało ich potrosze, a panienki krajały, szyły niezmordowanie w chwilach wolnych i starały się stosownie do wieku i zdolności rozwijać je uobyczajniać i nauczyć rzeczy najpotrzebniejszych.
Z małemi Sanickiemi widywali się często. Panna Julia wybrała do grania bardzo zabawną komedyjkę, „Magdusia zaczarowana.” Tylko potrzeba było więcej osób, czekano więc na kuzynków Sewerki, panna Julia parę scen opuściła dla braku aktorów, a najważniejszą rolę tytułową powierzyła Emilce.
Należało jej się to, jako gościowi a przytem panna Julia chciała nagrodzić menuet, o który jej tak bardzo chodziło.
Pomimo uprzedzeń i głuchej opozycyi panny Eglantyny, Magdusia bardzo podobała się dzieciom. Nawet Fredzio śmiał się z całego serca i przyznał, że nie myślał nigdy, by komedyjka polska mogła być tak zabawna.
— Jak to znać, że tak mało czytasz po polsku — mówiła zgorszona Sewerka — inaczej nie dziwiłbyś się temu, o czem wszyscy wiedzą.
— A czy jesteś pewna, że „Magdusia zaczarowana” podoba się twoim kuzynom? — pytał Fredzio, bo miał zawsze tajemną nadzieję, że przybywający aktorzy, poprą jego pierwszy projekt.
— W takim razie znaleźliby coś lepszego, Stefek jest starszy od ciebie i wiem, że on, Lucia i Zosia występowali już nieraz w teatrach amatorskich.
— Kiedyż oni przyjadą?
— Mama pisała, że ciocia jest już w Warszawie, że przyjadą wszyscy jeszcze w tym tygodniu i zabawią do jej imienin.
— Dziś mamy już 6 lipca a imieniny 22-go trzeba będzie się śpieszyć z próbami.
— Ja tymczasem będę się uczyła roli — zawołała Emilka — bo moja najdłuższa.
Fredzio uśmiechnął się sam do siebie.
— I ty ucz się Fredziu.
— O, ja nauczę się prędko — odparł, zawsze w tej myśli, że jeszcze się coś z tą Magdusią odmieni.
Uparty z natury, chciał postawić na swojem i nie wątpił, że znajdzie w nowo przybyłych dzieciach sprzymierzeńców, którzy będą tak jak i on obstawali za wyborem jakiej wykwintnej cudzoziemskiej sztuki i zgorszą się projektem umieszczenia wiejskich dzieci pomiędzy widzami. Nie wydawał się przecież przedwcześnie z tą myślą, i zamykał w dyplomatycznem milczeniu, bo ostatecznie nie wiedział jeszcze sam, co uczynić, jeśli nie znajdzie poparcia.
— A cóż tajemnicze wiązanie dla pani Sławskiej? — pytała Emilka.
— Nasze wiązanie — odezwała się Sewerka — nikogo nie zajmie — bo cóż my mamie dać możemy?
— Jakto? tysiące ładnych rzeczy.
— Kupimy je zawsze za mamy pieniądze.
— Przeszłego roku wyhaftowałam mamie teczkę a ojciec ją kazał oprawić.
— A Fredzio?
— Fredzio nic zrobić sam nie mógł, więc kupił piękne album.
— Jakto! to wielkie album, co leży w waszym salonie? Fredzio musiał mieć bardzo dużo pieniędzy?
— On — wyrwała się Emilka — miał tylko pięć rubli, ale ojciec dwadzieścia dołożył.
— Nie wiesz sama, co mówisz — rozgniewał się Fredzio — ojciec mi tylko trochę dopożyczył.
— Tak, tak — odcięła się siostra — możeś to nazwał pożyczką, ale wiem dobrze, żeś jej nie oddał.
— Widzicie więc — przerwała, śmiejąc się Sewerka, — że w rezultacie nie wy, ale ojciec dał waszej mamie podarunki.
— A pani Sławska — odezwała się Anielka — lubi żebyśmy naszą pensyę używały na pomoc lub pożytek ludzki, gdyby jej samej było czego potrzeba, kupiłaby sobie a nie żebyśmy dla niej wydawały pieniądze.
— W takim razie mogłaby odrazu waszą pensyę oddawać biednym — wyrzekł Fredzio.
— Ach! jakże ty nie rozumiesz całej przyjemności, jaką nam sprawia używanie ich wedle naszej chęci.
— To prawda, że waszych przyjemności nie rozumiem, bo dla mnie oneby wcale przyjemnościami nie były.
— Fredziu, Fredziu, co też ty wygadujesz — mitygowała go siostra.
Nastąpiła chwila milczenia. Fredzio zawstydził się swego wybuchu i próbował się usprawiedliwić. A ponieważ panny Julii nie było, dodał jeszcze:
— Już to te wasze Jagusie, wiejskie dzieci i t. p. sielanki, wcale mnie nie zachwycają. Mam nadzieję, że wam się to wkrótce znudzi. Panna Eglantyna zawsze się dziwi waszej mamie, że na to pozwala.
— Sądzę, że to mojej mamie bardzo obojętne, co o niej myśli panna Eglantyna — ale ty Fredziu nie powinieneś takich rzeczy powtarzać — odparła oburzona Sewerka, która nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia tego, co myślała.
— Nie obrażaj się — zawołał Fredzio — jesteśmy między sobą i mówimy na szczere.
— Kiedy tak, to ja ci także powiem, że waszej przesadzonej francuszczyzny niecierpię a panna Eglantyna... no... już o p. Eglantynie wolę nie mówić.
Fredzio, który był w wielkich łaskach u Francuski, bardzo się zadziwił podobnemi słowami. Panna Eglantyna była dla niego wzorem, jeśli nie wszystkich doskonałości, to przynajmniej elegancyi i dystynkcyi.
— Chciałbym — wyrzekł z przybranym wyrazem godności — żebym ja, siostra i wszyscy co mnie obchodzą, byli do niej podobni... bo...
Dalszą przemowę przerwał mu wybuch śmiechu Sewerki i Anielki.
— Bardzo dziękuję! — zawołały obie jednocześnie.
— Jeśli ja cię obchodzę — dodała Sewerka — nie życz mi proszę rzeczy podobnej.
— Ale dla czego? dla czego?
— Nie chciałam tego powiedzieć, ale skoro pytasz, to powiem, że nam ta wykrygowana osoba wydaje się trochę śmieszną.
— Śmieszną! Śmieszną panna Eglantyna, która przyjechała do nas wprost z Paryża, ma rekomendacye osób z najlepszego towarzystwa a nawet z nimi koresponduje.
— Może sobie ona być wszystkiem, co chcesz w Paryżu, ale na wsi polskiej jest niekiedy śmieszną. Może wprost dla tego, że nie jest na swojem miejscu.
— Ale ani ja ani Emilka nie będziemy przecież koniecznie mieszkali zawsze na wsi.
— Czy zamierzacie przenieść się do Paryża? W takim razie...
— Zapominasz, że Paryż daje ton całemu światu... — wyrzekł z widocznem przeświadczeniem o swojej wyższości.
— Było tak może kiedyś! ale świat na tem nie osobliwie wychodził. A zresztą, mama zawsze powtarza, iż nie żyjemy dla świata, tylko dla ludzi.
— Niby to nie wszystko jedno. Świat składa się z ludzi...
Przez ten czas Emilka i Anielka, które nie brały udziału w dyspucie, jaką Sewerka prowadziła z Fredziem i poszły zobaczyć jakąś piękną różę, nadeszły wraz z panną Julią, odwołaną do jakichś gospodarskich rozporządzeń, bo zastępowała panią Sławską.
— Zawsze się swarzycie — zawołała Emilka.
— Proszę pani — zwróciła się do panny Julii Sewerka — Fredzio mówi, że świat i ludzie to wszystko jedno, bo świat składa się z ludzi.
— A tobie jak się zdaje? — odparła zapytana.
— Mnie się zdaje, że nie jedno, tylko dobrze różnicy wytłómaczyć nie umiem.
— Różnica jednak jest bardzo ważna, to, co zwykle nazywają światem, składa się wprawdzie z ludzi...
— Właśnie też to mówiłem — wtrącił Fredzio.
— Ale tylko z niektórych — ciągnęła dalej panna Julia — a kiedy mówimy ludzie, wyraz ten obejmuje wszystkich bez wyjątku.
— Dla tego to mama zawsze powtarza — iż trzeba żyć dla ludzi a nie dla świata.
— Mama twoja nietylko to powtarza, ale tak zawsze czyni, powinnaś się starać ją naśladować.
Sewerka z tryumfem spojrzała na Fredzia. Nie mógł on nic odpowiedzieć, ale mina jego świadczyła, że nie był przekonanym.
W parę dni później, ku wielkiej radości Sewerki i Anielki i całego Poborza, pani Sławska przyjechała a wraz z nią i bratowa z dziećmi.
Jak tylko dowiedziano się o tem w Zagajach, przyjechali swym ładnym ekwipażem mali Saniccy, tem pośpieszniej, że szło im o teatr i tajemne zamysły Fredzia.
Brat pani Sławskiej mieszkał w Krakowie i tam zajmował poważne stanowisko, Fredzio coś o tem słyszał i zdawało mu się rzeczą naturalną, że jego dzieci muszą być chowane według tego szablonu, który według niego był bardzo dystyngowany. Ciekawy był szczególniej Stefka.
Gdy mali Saniccy przyjechali do Poborza, zaraz po pierwszem poznaniu wyszła na stół sprawa teatru, sprawa pilna.
— Jakżeż będzie — spytała Emilka zaraz na wstępie. — Czy mam się uczyć roli Magdusi?
— Ma się rozumieć — zapewniła ją Sewerka — już wszystkie role są rozpisane, Stefek, Lucia, Zosia pomagali nam w tem na wyścigi.
— A jaka to zabawna sztuka — zawołała Lucia — już przepisując ją, uśmieliśmy się z całego serca.
— Graliśmy już parę razy teatra, a nawet improwizowane sztuki zawsze bawiliśmy się wybornie.
— W Magdusi — wtrącił Fredzio — jedna jest tylko prawdziwie dobra rola.
— Dla czego? — zapytał Stefek. — Mnie się zdaje, że tam gdzie idzie o zabawę, każda jest równie dobra. Czyż my chcemy pokazać nasze aktorskie zdolności, czy popisywać się deklamacyą wzorową lub czemś podobnem?
Fredzio zdziwiony tem, co usłyszał, chciał protestować.
— My z siostrą graliśmy także raz śliczną sztukę w kostiumach z czasów Ludwika XV, mieliśmy nawet reżysera z teatru...
— Dajże nam pokój z tą twoją sztuką — przerwała mu zniecierpliwiona Sewerka.
Stefek widząc, że Fredzio się tem obraził, zburczał kuzynkę i prosił by mówił dalej i zachwycony Fredzio dodał z pozorną niedbałością:
— Zdawało mi się przeciwnie, iż był to rodzaj popisu dobrego akcentu, wdzięcznych ruchów, dystynkcyi,
— W takim razie — wyrzekł Stefek — nie było to wcale zabawą.
— Jedno przy drugiem — tłómaczył Fredzio.
— Wiemy, wiemy — wołały śmiejąc się Sewerka i Anielka — tańczyliście menueta.
— I właśnie chciałem zaproponować — ciągnął nie zrażony Fredzio — by obok „Magdusi zaczarowanej,” która się wam tak podoba, zagrać tę elegancką sztukę francuską.
Spodziewał się poparcia i dodał:
— Panienki ślicznie wyglądają w kostiumach i pudrze.
Ale panienki na ten dodatek nie zwróciły wcale uwagi.
— Gdybyśmy chcieli jakiej popisowej deklamacyi — podjął znowu Stefek — znaleźlibyśmy tyle pięknych rzeczy naszych poetów, że niewiadomo co wybrać.
— A któryż jest przez ciebie najwięcej ulubiony? — zapytała Sewerka, która nad wszystko zachwycała się poezyą.
— Moja droga — zawołał Stefek z zapałem — kocham się po kolei w każdym, którego poznaję począwszy od Kochanowskiego. Wiesz, twoja mama obiecała, że nas zawiezie do jego Czarnolasu. To podobno niedaleko od Poborza.
Fredzio znalazł się w trudnem położeniu, bo mówiono o rzeczach, o których nie miał żadnego pojęcia i mówiono z takim zapałem, gdy tymczasem o jego menuecie, nawet słuchać nie chciano. Słyszał wprawdzie o Mickiewiczu, no, i o Sienkiewiczu także, bo któż o nich nie słyszał. Może nawet obiły mu się kiedy o uszy nazwiska Krasińskiego i Słowackiego, ale Kochanowski! Było to coś dla niego zupełnie nowego.
— Tak jest — pochwyciła Lucia — pojedziemy do Czarnolasu.
Fredzio, który chciał koniecznie wmieszać się do rozmowy, zły, że na niego nie zważano, uczynił to w sposób bardzo niefortunny.
— Ależ — przerwał — w Czarnolesie nie mieszka żaden Kochanowski.
Sewerka, Anielka, Lucia i Zosia, Stefek, słysząc to, spojrzeli na siebie, zdumieni tą niepojętą niewiadomością i wydała im się ona tak komiczną, iż daremnie usiłowali stłumić śmiech, chociaż czuli, że należało raczej objaśnić.
A Fredzio nie pojmując tych spojrzeń powtarzał z pewnością siebie, nie opuszczającą go nigdy.
— Zaręczam wam, że tam niema Kochanowskiego.
Tu już wybuchy wesołości stały się tak głośne, że chłopiec zmieszał się, sam nie wiedząc czem i wodził po zgromadzonych pytającym wzrokiem.
— Ależ bo Fredziu... — próbowała wytłómaczyć mu Sewerka...
Nie mogła skończyć, bo głos tamowały jej wybuchy śmiechu.
Emilka niemniej od brata zdumiona śmiechem, którego nie rozumiała powodu spytała z wielkiem zgorszeniem:
— I czegoż wy się tak śmiejecie? Fredzio ma racyę...
Długi czas upłynął zanim mogli przyjść do słowa. Co które zaczynało coś mówić, przerywał mu znów wybuch śmiechu i nie było temu końca.
— Bo to takie komiczne — wyrzekła w końcu Sewerka. — Nie gniewaj się Fredziu... ale nie... to nie do uwierzenia. Przecież Jan Kochanowski umarł w XVI wieku. Obchodzono uroczyście w r. 1884 trzechsetną rocznicę jego śmierci.
Fredzio zaperzony, czerwony jak burak, zamiast uznać swą grubą nieświadomość, znalazł się bardzo niezręcznie, bo wybuchnął:
— Skądże ja to mogę wiedzieć.
— Skąd — odparła złośliwie Lucia — przecież wiedzą o tem wszyscy. Jakżeż można zapomnieć o największym naszym poecie z epoki Odrodzenia.
— Ja nie zapomniałem. Nas tego nie uczyli, prawda Emilko? — zawołał zrozpaczony Fredzio.
— Panna Eglantyna nie może przecież wiedzieć o Kochanowskim — próbowała bronić go siostra.
— Tak, oni mają tylko francuzką nauczycielkę — wyrzekła Anielka — nie ich wina, że o Kochanowskim nie słyszeli.
Reszta towarzystwa spojrzała po sobie wcale nie przekonana tym argumentem, bo przecież polskie dzieci i to w wieku Sanickich, które pierwszy raz teraz usłyszały o Janie z Czarnolasu, o jego Orszulce, musiały chyba nic nigdy nie czytać.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia, towarzystwo było zawstydzone tym śmiechem, któremu oprzeć się nie mogło i który jeszcze ciągle powracał im na usta, Fredzio i Emilka usiłowali udawać spokojność, ale mieli łzy w oczach. Sewerka mówiła po cichu do Luci, że gdyby mali Saniccy czytywali przynajmniej „Wieczory Rodzinne”, nie byliby pogrążeni w tak grubej nieświadomości a najmłodsza Zosia, która też najmniej zapanować nad sobą umiała, aż uciekła w głąb ogrodu skąd dochodził jeszcze jej śmiech serdeczny. Wreszcie Stefek usiłował zatrzeć całe zajście, wracając do „Magdusi zaczarowanej”, a Fredzio uczepił się tej rozmowy jak deski zbawienia. Naturalnie już nie wspomniał więcej o swej nieszczęsnej francuskiej sztuce, strojach Ludwika XV w których wszyscy tak ładnie wyglądają, ani o menuecie, gdzie znów można całą swą gracyę wykazać, ani o dystynkcyi na francuzczyźnie jedynie opartej. Czuł, że się strasznie skompromitował i mimo dobrego wychowania swoich współtowarzyszy, którzy unikali rozmowy niedostępnej dla niego i Emilki, raz wraz wspominali o rzeczach i książkach nieznanych mu zupełnie.
Fredzio i jego siostra doświadczali przytem bardzo przykrego uczucia, jak gdyby tutaj byli obcymi. Na szczęście nadeszła panna Julia i zaczęła się pierwsza czytana próba komedyjki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.