Słoń Birara/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
PROMIENNY DZIEŃ.

Birara od dwuch dni nie nocował w chlewie i nie kładł się.
Stał na łące zwrócony głową ku pałacowi i patrzał przed siebie smutnym, nieruchomym wzrokiem.
Chwiał się na zgiętych w kolanach nogach, wzdrygał się chwilami, jakgdyby przeszywał go nagły dreszcz, i wzdychał. Czuł coraz większą, prawie przerażającą słabość i pustkę w sercu. Gdyby mógł rozumować, nie potrafiłby określić, czy czuwał, czy też drzemał przez te długie dnie i noce.
Wiedział, że stanął przed czemś nieuniknionem, co się zbliża równym, stanowczym krokiem.
Nie zamierzał kryć się i bronić przed nadchodzącem... Nie wiedział jeszcze, coby to miało być i czem mu ono groziło?
Czuł ową groźbę w odgłosie kroków czegoś nieznanego i czekał cierpliwie, bez oporu i trwogi.
Birara spełni rozkaz tej tajemniczej istoty również pokornie, jak wykonywał ciche rozkazy Amry...
Minęła jeszcze jedna noc...
Umilkły i ukryły się cykające nietoperze; przebrzmiały dalekie głosy małp, witających świt; rozległy się senne głosy budzących się ptaków.
Słońce ozłociło dżunglę, rosnącą na szczytach skał, a wkrótce trysnęło promieniami na łąkę, ze stojącym na niej słoniem.
Birara nie słyszał trąbki samochodowej, zgrzytu jego kół na żwirze i chrzęstu karabinów żołnierzy, prezentujących broń.
Uszy miał nastawione, trąbę podwiniętą, oczy otwarte, lecz pozostawał głuchy i ślepy, znużony śmiertelnie, słaby bezmiernie, niemal bezwładny.
Nie poruszył się nawet na odgłos otwieranej bramy i tupotu nóg biegnących ku niemu chłopaków.
Drgnął i potrząsnął głową dopiero wtedy, gdy ciepłe, delikatne dłonie dotknęły trąby jego, piersi i nóg, a radosne głosiki powtarzały jedno tylko słowo:.
— Birara! Birara!
Ciemna zasłona spadła mu z oczu i natychmiast obudziły się w nim zmysły.
Wszystkie one krzyknęły naraz:
— Amra! Amra!
Ileż to razy zwodziły go wymarzone zjawy, więc nie wierzył im teraz.
Przymknął oczy i ostrożnie, lecz głęboko wciągnął powietrze.
Węch targnął całem olbrzymiem ciałem, a każda kropla krwi powtórzyła:
— Amra! Amra!
Podniósł uszy i cały zamienił się w słuch.
Do najdalszych zakątków mózgu doszło zrozumienie:
— Amra! Amra!
Wreszcie podniósł znowu powieki i spojrzał bojaźliwie.
Nie wierzył jeszcze, drżał na myśl, że upragniona zjawa rozwieje się, jak mgła, pryśnie, jak znagła porwany wiatrem kurz przydrożny.
Nie! Nie! Widzi przecież przytulonych do siebie chłopaków, słyszy ich słodkie głosy, czuje ciepło ich rąk i policzków, przyciśniętych do jego pomarszczonej, steranej i zbolałej skóry.
Wtedy padł na kolana, z cienkim, jak zgrzyt stali po szkle, przenikliwym jękiem, objął Amrę, przycisnął do siebie i jął dąć na niego gorącym, porywczym oddechem.
Długo pieścił swego kornaka, przyglądał mu się, szukał jego wzroku i niemal omdlewał ze szczęścia słysząc cichy, wzruszony szept:
— Birara! Birara! Biedny, dobry, miły staruszku mój! Co się z tobą dzieje, wierny przyjacielu?
Zwolnił chłopaka i przytulił do piersi Nassura; zajrzawszy mu w oczy, zrozumiał, że królewicz płacze, więc dmuchał na niego, jakgdyby pragnął osuszyć te łzy, płynące z serca.
Siły w sposób cudowny powróciły mu; a wraz z niemi — radość i beztroska.
Birara zabawnie dreptał na miejscu, tupał i, wywijając ogonem i trąbą, i jakgdyby przez mgłę, patrzał na nich, trząsł szerokim łbem i pochrząkiwał radośnie.
Wsadził sobie chłopaków na grzbiet i, wesoło trąbiąc, ruszył ku wąwozowi.
Gdy usiedli pod skałą, na dawnem miejscu, Birara stanął naprzeciwko a z małych jego oczek płynęły łzy bezmiernego szczęścia.
Wkrótce zmusił swych przyjaciół wstać i obejść cały wąwóz, aż do bagienka, gdzie Nassur spotkał się z okularnikiem. Birara z własnej woli jął tupać i tratować ziemię, zerwał parę korzonków, zjadł kilka mangów i znowu stanął pod okopconą skałą.
Chłopcy zrozumieli, że słoń przypominał im o dawnych wyprawach do „wąwozu przyjaźni“.
Zdumienie i rzewność ogarnęły ich.
Znowu przytulili się do starego przyjaciela, a Birara dotykał ich trąbą, dął potężnie i, mrużąc oczy, mruczał radośnie.
Słoń nie dopuszczał teraz myśli o rozłące.
Powrócili więc razem przed pałac.
Chłopcy weszli do wnętrza, słoń, chrząkając niespokojnie, został przed gmachem i czekał.
Gdy mali przyjaciele wyszli do niego po obiedzie, ruszyli znowu do wąwozu.
Wkrótce, jak dawniej, płonęło tam ognisko, rozlegały się wesołe głosy chłopaków i radosne pomruki słonia.
Amra i Nassur słyszeli już od maharadży o niektórych przygodach Birary.
Oglądali więc głębokie blizny, które, ni to bransolety, widniały na pęcinach słonia.
Mały kornak kiwał głową i mówił:
— Myślę, że są to ślady pętli. Może „panikisy“ chcieli schwytać Birarę?
Mała, biała plamka, taka drobna i niewinna na pozór, nie pozostawiała wątpliwości.
Był to ślad kuli.
— Któż to ośmielił się strzelać do mego słonia? — pytał, groźnie marszcząc brwi, królewicz.
Nikt w Satpurze nie przyznałby się do tego strzału, więc pozostał na zawsze tajemnicą.
O sprawcy postrzału nie wiedział nawet sam Birara. Pamiętał tylko, że umierał od tej kuli, lecz nie widział człowieka, który wypuścił ją z lufy karabinu.
Chłopaki całowały Birarę w szeroki łeb, gdzie widniał ślad głębokiej rany, zadanej spadającem drzewem, i oglądały złamany kieł.
Amra mówił smutnym głosem do Nassura:
— Patrz, królewiczu! Poczciwy Birara żyje bardzo długo, bo dziadek Bauli był jeszcze małym chłopakiem, gdy słoń przeszedł do naszej rodziny... Birara pracował ciężko, a wszakże zachował swoje kły. Dopiero teraz stracił jeden z nich... Jak się to stać mogło?
Pytanie to skierował do słonia, kładąc rękę na pozostałym odłamku kła.
— Opowiedz nam, dobry staruszku, opowiedz, co ci się przydarzyło?
Słoń zrozumiał, czego żądają od niego mali przyjaciele.
Błyski bić zaczęły z jego oczu, podniósł uszy i, zadarłszy trąbę, wydawał przeraźliwy ryk, jęczał żałośnie, żalił się ponuro.
Chciał opowiedzieć im wszystko, wszystko...
Nic nie opuścić, przypomnieć każdą chwilę tęsknoty żrącej i beznadziejnego oczekiwania, rozpaczy i wściekłości; pragnął przeżyć raz jeszcze gorycz poniżenia, gdy wolne słonie wzgardziły niewolnikiem: odczuć radość ponurej zemsty nad niemi; włożył w swój ryk skargę na podstępnego tropiciela, zarzucającego mu pęta na nogi, opowiedzieć o ostrym bólu od przeszywającej go kuli, o męczeńskiej włóczędze przez dżunglę, gdzie pozostawił krwawy ślad; o zgrozie, gdy tonął w jeziorze, a potem chory, słaby i zrozpaczony błąkał się po dżungli, dążąc do ludzi...
Ryczał i trąbił z przejęciem aż białe płachty piany spadać poczęły na trawę; wtedy dopiero umilkł, wyczerpany.
Chłopcy nie zrozumieli mowy olbrzyma. Wyczuli w niej jednak ból i tęsknicę, więc tulili się do Birary, głaskali go, całowali i szeptali słowa pieszczotliwe.
Ukojenie i cicha radość wstępowały do serca rozżalonego zwierzęcia, wzburzonego nawałnicą wspomnień.
Powrócili do pałacu. Birara pozostał pod oknami chłopców.
Na rozkaz Nassura, żołnierze przynieśli mu paszę, owoce i wodę.
Słoń spał, lecz, budząc się, podnosił trąbę i węszył.
Uspokojony, zasypiał znowu — szczęśliwy, pełen cichej, rzewnej radości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.