Słoń

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Słoń
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SŁOŃ.
SYLWETKA NIE-ZOOLOGICZNA


Znało go całe miasto, od ulicznika do „jasnego państwa,“ co używało przechadzki po plantacyach nad Pełtwią, ale o prawdziwem jego nazwisku wiedziała chyba tylko policya, która go miała zapisanego na liście włóczęgów bez zajęcia i stałego zamieszkania.
Nazywano go krótko „Słoniem,“ bo duży był, gruby, ociężały i leniwy...
Głowa jak, dynia, porosła gęstym, kudłatym nigdy chyba nie czesanym włosem, spoczywała na karku grubym, jak pień, wbitym w kadłub ogromnych rozmiarów, pod którego ciężarem uginały się nogi, grubości potężnych kafarów. Twarz obrzękła, nalana, z wyrazem apatycznej ospałości, cery blado-żółtawej, oczy wyłupiaste, koloru zwiędłych bławatów patrzące bez inteligencyi, bez zajęcia, obojętnie na cały świat i ludzi. Kilkanaście włosów, podobnych do niesfornej szczeciny, zastępowało wąsy i kępki brody łysawej. Obtopiona z tłuszczu i sprowadzona do swoich pierwotnych konturów, twarz ta mogła nawet nie być brzydką, a w zakroju ust sinawych i wydymanych ciężkim oddechem, pozostał nawet ślad jakiejś foremności, którego lata i wyraz apatyi do szczętu zatrzeć nie zdołały...
Zkąd się wziął Słoń na bruku miejskim, od kiedy zaczął wysiadywać na, jednej i tej samej ławce Wałów hetmańskich, z nogami wyciągniętemi przed siebie, z rękoma zawsze w kieszeniach, w zabrudzonym surducie wypłowiałym, z pod którego nie zawsze wyglądały strzępki starej koszuli — nikt już nie pytał, bo i odpowiedziby nie znalazł.
Co roku zimą i latem od wschodu do zachodu w jednej pozie, na jednej i tej samej ławce, niemal w tym samym garniturze, przyzwyczajono się go widywać i nie uważać. Puste miejsce po nim więcej zwracało uwagi, niż on sam, pomimo olbrzymich swoich rozmiarów i oryginalnej fizyognomii. Czy deszcz rosił, czy słońce dopiekało, Słoń siedział nieruchomy;podczas deszczu kołnierz tylko podnosił do góry, głowę głębiej wciskał w ramiona, nogi schował pod siebie i zdawał się czekać cierpliwie, aż się niebo z chmur przetrze, ale gdy latem słońce śmiało się do ziemi, grube Słonisko rozpinało niedyskretnie surdut, bez względu na to, co z pod niego wyjrzy niepotrzebnie, zdejmowało mały, okrągły kapelusik z kudłów, kurzem i siwizną przypruszonych, zamykało oczy i z głową w tył przechyloną drzemało spokojnie, z wyrazem jakiegoś zwierzęcego zadowolenia i lubości.
Włóczęga wiedział dobrze, że mu nikt w tej sieście nie przeszkodzi i że rozpierać się może swobodnie i wygodnie na swojej ławce, bo nie znajdzie się nikt drugi, któryby z nim chciał ją podzielić.Władze porządku publicznego, w osobie miejskich policyantów, próbowały go usuwać, ale uliczny Dyogenes nie dał się z miejsca ruszyć. Nie słuchał nawet, gdy do niego mówiono, głowę obojętnie odwracał w inną stronę i dalej siedział, albo drzemał, co najwięcej odmruknąwszy basowym i chrypliwym głosem:
— To mnie weź ztąd, jeżeli potrafisz...
Ale ktoby się był podjął takiego zadania!... Aby dźwignąć podobny kolos z ławki, wbrew jego woli, trzeba było czterech ludzi zwyczajnej miary.
Zresztą spokojny był i nie przeszkadzał nikomu; wymagał tylko, aby mu pozwolono wegetować...
Co go obchodził świat, ludzie, przyzwoitość publiczna, tysiące tych osób różnego wieku i stanu, które codziennie przesuwały się przed jego oczyma, wszystkie te strojne panie i panny, używające przechadzki. Są, to niech będą, a gdyby nie były — to i lepiej... Miałby więcej spokoju na swojej ławce, on i jego... Bijoux.
Bijoux była jedyną żywą istotą, która go bliżej obchodziła, na którą patrzył z zajęciem, do której przemawiał, dzieląc się skąpemi myślami, jakie się zabłąkały do jego ogromnej zwietrzałej głowy ludzkiej.
Świat mógł zginąć, zapaść się, wymrzeć dokoła niego-byłby nie zważał, byle Bijoux nie odstępowała nóg jego i siedziała na swojem miejscu z łebkiem swym rudym, kosmatym, zadartym do góry, z małemi oczkami zmrużonemi, jakby do snu, z tym czarnym świecącym noskiem, na którym uparte muchy siadały latem i zmuszały ją do niecierpliwego prychania.
Bijoux była takim samym włóczęgą psiego rodu jak jej pan pomiędzy ludźmi. Mała, okrągła i opasła suczka, na krótkich nogach, stanowiła jakby złośliwe pendant do olbrzymiego Słonia. Pies zdawał się karykaturą człowieka.
On i ona tworzyli nierozdzielną parę, jakby uplastycznienie kontrastu pod względem rozmiarów, a podobieństwa pod względem zewnętrznego charakteru i fizyognomii.
Godzinami całemi Słoń i Bijoux siedzieli naprzeciw siebie, on na ławce, ona przed nim na ziemi i zdawali się rozmawiać oczyma, jakby wyczekując, kto pierwszy przerwie milczenie. Kiedy pan zasypiał, suczka machinalnie przymykała swe małe oczki, pokryte rudawemi kosmyczkami, i drzemała, jak on, aby instynktownie obudzić się, gdy pan podnosił powieki. Musiało im być dobrze z sobą; między tąludzką a psią egzystencyą wyrobił się z latami stosunek dziwnej wzajemności. Jeżeli w tem grubem, ociężałem cielsku, zatopione w sadle i tłuszczu serce człowieka, biło jeszcze jakiem uczuciem, to biło tylko dla tej małej, kudłatej, brzydkiej i niekształtnej poczwarki psiego rodu...
Kto tam wie, co tak sprzęgło psa z człowiekiem i ze wszystkich nici, jakie ulicznego włóczęgę wiązać musiały kiedyś ze światem, pozostawiło tę jedną tylko nić przywiązania nierozerwaną.
Może simili similis gaudet... Jak nie wiedziano nazwiska prawdziwego Słonia tak nie znano źródeł i środków jego utrzymania. Wałęsał się po ulicach i nic nie robił, a jednak. żył i on, i jego pies, a nawet użyć mieli z czego! Nie widziano go, ażeby żebrał, jeść przecież musiał, a ktoby chciał darmo żywić taką parę!...
Ten i ów próbował wyciągać Słonia na rozmowę... Nie na wiele się to przydało! Apatyczna twarz pochmurniała usta zacinały się z uporem, oczy spuszczały w ziemię... unikał pytań, a odpowiedzi dawał niechętne, krótkie, ucinane i nic nie mówiące.
Z Bijoux za to rozmowa szła swobodnie. Słoń miał swój język, zmieszany z dziwacznej kompozycyi polskich, francuskich i niemieckich wyrazów, które pies zdawał się rozumieć. Kiedy mu humor do gawędki przyszedł, cmokał na sukę, brał za kudły, podnosił na szerokie kolana i nadając jakiś ton dziwnej pieszczotliwości swojemu grubemu głosowi, monologował:
Tiens... Bijoux ist ein Schelm... bestya Bijoux... salceson zjadła, co?.. dobry salceson... nix mehr, jusque a demain nic nie pomoże... no, nie lizać pana!... was is das?.. pfui!... ruhig sitzen, bo za uszy weźmiesz!... a jak wyjdzie dziewiątka... Grand Dieu! pan psu zafunduje kotletów a’ la Soubise, całą porcyę kotletów!... proś Boga Bijoux, żeby wyszła dziewiątka, a wtedy hol’ euch der Teufel!... maladetta... Jeszcze im pokażemy, co?.. prawda, Bijoux?...
Pies przebierał nogami, prychał, kichał, ogonkiem kręcił i wspinał się po szerokich piersiach Słonia, chcąc mu koniecznie językiem dostać do brody i sapał z zadowoleniem jakiemś, jakby rozumiał wszystko i potwierdzał uszczęśliwiony.
Po takim dyalogu Słoń strącał psa z kolan, jakby miał dosyć jego karesów, i zapuszczał ręce w kieszeń, wypchaną jak śmietnik kawałkami szpagatu, ogryzków cygar niedopalonych, okruchami suchej bułki, tytuniu, zapałek, pomiętych papierów i Bóg wie, czem jeszcze.
Ze zwitka zabrudzonych gazet wyjmował jakieś ważkie, sinawe i żółtawe karteczki, przeglądał i układał, rozdzierał, czasem zwęgloną zapałką zamiast ołówka kreślił na nich jakieś znaki i zdawał się tonąć w głębokiej zadumie, która była jedynym ważniejszym i widoczniejszym objawem jego umysłowej pracy. Czasem bardzo rzadko usta uśmiechnęły się, oczy zmrużone błysnęły żywszym blaskiem i ciężka ręka przekrzywiała podarty kapelusz na ucho, jakby z wyrazem fantazyi i jakieś niezrozumiałe mruczenie niedźwiedzia, skrobanego zgrzebłem po karku, przeciskało się przez żółte i rzadkie zęby słonia. Ale najczęściej rezultat owych lustracyi i obliczeń nie musiał być pomyślnym, bo Słoń przeciągał się z głośnem ziewaniem, zwijał napowrót swoje tajemnicze archiwum, okręcał je sznurkiem, a schowawszy w przepaścistą kieszeń, wstawał i powolnym, ciężkim krokiem, z rękoma na tył splecionemi odchodził ze swojej ławki.
Za nim toczyła się tuż przy nogach zamyślona Bijoux...
Na rogu ulicy pies i człowiek zatrzymywali się. Bijoux siadała na trotuarze, jakby długiem doświadczeniem nauczona, że nie prędko przyjdzie jej ruszyć się z tego miejsca, Słoń oczy wlepiał w wywieszone dwie ramy z okrągłemi otworami po obu stronach drzwi do ciemnego, brudnego kantoru, w którym za ladą, w czapce na głowie, z piórem gęsiem w zębach, stał żyd i bystrem okiem przeglądał długie kolumny cyfr, zapełniających, całoarkuszowe fascykuły.
Duże, wyłupiaste oczy Słonia powiększały się jeszcze bardziej, nozdrza rozdymały. Pochylony naprzód, wlepiał wzrok w okrągłe otwory wystawki, z których pięć liczb wyzierało, i wpatrywał się w nie, jak w tajemnicze zjawisko. Apatyczna twarz jego zmieniała się zupełnie pod jakąś mieszaniną wyrazów, ciężkiej, wysiłkiem woli zbudzonej inteligencyi. Od czasu do czasu usta wymawiały głośno: cinq... dixhuit... czterdzieści jeden... sechzig... ein und achtzig...i w miarę tego dawna apatya oblekała tę tłustą, obrzękłą, rozlaną twarz; pokręcał głową, wydymał usta z wyrazem zniechęcenia i z westchnieniem miecha przy organach w wiejskim kościołku, odchodził od kantoru liczbowej loteryi.
Dziwna rzecz!... W tym obojętnym, ospałym, wystygłym dla wszystkiego człowieku, przechowała się jedyna namiętność, która jak trychina, zaszyta w sadło grubego cielska, nurtowała je bezustannie od wielu lat. Słoń dawał się kusić Fortunie i zwodzić z tygodnia na tydzień... Amba, tema, quinferna przesuwały się po jego głowie, a leniwa myśl budowała Z nich całe gmachy planów i rojeń.
Może wiedział, że w życiu pieniądze, to zaklęcie czarodziejskie i talizman, który nawet taką bryłę, jak on — ożywić i urochomićby potrafił; ale zkądby mógł wziąć tych pieniędzy, on, pasorzyt, niezdolny do żadnej pracy, do niczego już, zatyły i ociężały, opuszczony i oderwany od całego świata, gdyby ich ślepym trafem nie miał dostać!...
Loterya nie miała oczu, nie wybierała ludzi, rozrzucała na chybi-trafi szczęście i mamonę, złoty deszcz sypała nieraz w rynsztoki, w błoto, a przecież on tyle życia spędził nad ściekami...
Tak niewiele mu było potrzeba; trzy szczęśliwe cyfry mogły go były zrobić bogatym. Co to znaczyło być bogatym dla Słonia?.. jemu przecież wszystko już stało się obojętnem. Coby mógł nabyć, kupić, pożądać, gdyby miał nawet ku temu środki?... Sam nie wiele się nad tem zastanawiał, ale instynktownie czuł, że gdyby mu tylko w palcach zaszeleściły banknoty — zbudziłyby się i pragnienia; gdyby w ten dziurawy, pomięty kapelusz filcowy. jaka dobra wróżka nasypała mu była złota po same brzegi, dźwięk jego ocuciłby zapewne z letargu uśpioną duszę.
Toż kiedyś przecie, dawno, gdy był młodszym, żył i on, jak inni ludzie, i umiał żyda używać, ale to dawno było...
W ciasnym i brudnym kantorku loteryjnym Słoń co sobota bywał stałym gościem...
Milcząco, machinalnie wyciągał tam rękę z kilkom miedziakami, a żyd-kolektor wydawał mu za nie kartkę z numerami, nie pytając już nawet, na co chce stawiać. Wiedział z góry, że Słoń na jedne i te same liczby szczęścia od kilku lat próbował, jakby się uparł zmusić Fortunę do ustępstwa na jego korzyść, a może leniwy umysł nie chciał trudzić się nowermni kombinacyami. Inni układali całe szeregi cyfr sztucznie, radzili się kabały, senników, przypadku; Słoń za ciężkim był na to. Jemu się nigdy nic nie śniło od czasu, gdy po raz pierwszy ułożył się na barłogu Maciejowej, pod staremi schodami, w komórce, w której biedna przekupka składała swój stragan, dziurawe kosze i resztki niesprzedanych w ciągu dnia jarzyn lub owoców...
Wtedy pierwszy i ostatni raz miał jakiś wyraźny sen, niby majaczenie na jawie. Zdawało mu się, że małym chłopcem siedzi przy stoliku, z łokciami opartemi, a przed nim blada, wyschła i zapłakana kobieta układa pasyans ze starej zatłuszczonej talii kart... Tak w dziecinnych latach siadywał często przy matce..., Matka trzy karty rzuciła przed niego i powiedziała: „zobacz. “ Odkrył pierwszą: była newka coeur; odkrył drugą: była newka pique; odkrył trzecią: była newka trèfle.
Kiedy się zbudził, sen nie schodził mu z myśli:te trzy newki stały mu ciągle na oczach. Nie lubił z nikim rozmawiać, ale tym razem trzeciego dnia zwierzył się Maciejowej. Przekupka się zamyśliła i rzekła:
— Trzeba postawić 3, 9 i 27... niech panicz próbuje szczęścia.
I odtąd zaczęła się historya z loteryą.
A dlaczego stara Słonia nazywała „paniczem;“ gdy byli sami, to długo opowiadać...
Ten „panicz“ jakoś tak nie przystawał ani do wieku, ani do rozmiarów, ani do łachów włóczęgi, a jednak Maciejka, jak ją nazywano na targu — inaczej nie odważyła się go tytułować. Dla niej bowiem był on zawsze paniczem, którego pamiętała dzieckiem nowonarodzonem, którego widywała na kolanach matki, potem dorastającym chłopakiem, młodzieńcem, aż go zgubiła z oczu na jakiś czas, aby potem spotkać prawie w łachmanach i przygarnąć do swojej własnej nędzy. Maciejowa go przecież karmiła; z tych dwóch, wyschniętych dziś i zawiędłych piersi, on brał pierwszy swój pokarm, a co to za pokarm musiał być, kiedy na nim urósł taki Słoń!... Może w tem uczuciu szacunku i przywiązania dla niego było coś z egoizmu i dumy prostej kobiety, która sobie przypisywała część zasługi w wyhodowaniu takich bujnych kształtów ludzkich.
Maciejka pyszną była ze swojego podchówku. I mogła się pysznić, miała z czego. Wykarmić tak wątłe z urodzenia dziecko biednej, chudej, delikatnej jakiejś guwernantki, którą los rzucił z nad Loary aż nad Pełtew, to trafunek; bo matka Słonia była guwernantką, Francuzką, podobno nawet z dobrej rodziny. Maciejowa wiedziała o niej dużo, ale nie chciała opowiadać; na co?... ot, wstyd był i tyle...Jakiś tam młody birbant zbałamucił, uwiódł, czy nawet gorzej. Biedna Francuzka nie miała po co wracać do swoich, pozostała wśród obcych, z dzieckiem i swoją dolą smutną...
Co one się razem napłakały nad kołyską tego małego niedźwiadka!... no, ale go wychowały przecież.
Było na co patrzeć. Chłopak, jak klucha, jak Herkules się rozrastał, a matka chuchała, dmuchała, pieściła, całe dnie biegała z lekcyami po mieście, aby zarobić na jego utrzymanie. Upatrzyła w nim coś anielskiego, modliła się do niego, jak do obrazka, a ciągle wyczekiwała, że los da im obojgu szczęście jakieś wielkie, fortunę, że ten ojciec, podobno magnat, zjawi się i postąpi, jak uczciwy człowiek..
Mijały lata... nie przychodził; albo mu tam śpieszno było do Francuzicy, kiedy miał już... żonę i swoje ślubne dzieci.
Matka wychowywała Słonia, jak panicza, bo to się „dobrej krwi“ należało, jej zdaniem.
Ton pere etait un gentilhomme! — śpiewała mu, kołysząc go do snu, i uśmiechała się przez łzy..do dziecka, czy do wspomnteń swoich, kto ją wiedział!...
Maciejka polubiła Francuzkę, choć się z początku nic rozumieć nie mogły, ale potem chłopak między mamką i matką był słownikiem żyjącym.Kochały go też obie — no!... jakże było nie kochać takiego tłuściocha? Kochały i psuły, każda po swojemu, dbając tylko o ciało, a o resztę miał dbać Le bon Dieu i św. tymczasem nie troszczył się o małego Słonia, a św.Jan miał za wielu innych imienników do protegowania...
Więc mały Jean, jak go nazywała matka, Grzanka, jak go przezwała piastunka — wyrósł na dużego... nicponia, a że się Jaś niczego, oprócz jeść, od kołyski nie uczył — więc i Jan niczego więcej nie umiał.
Son père était un gentilhomme!... alboż to nie dość? Matka chciała, aby jej klejnot, jej Jean-bijoux, był tylko najładniejszym z jedynaków, a Maciejka kontenta była, że wykarmiła takiego „kloca...“
Życie w wielkiem mieście stawało się coraz uciążIiwszem. O lekcye trudno było, chłopak coraz więcej potrzebował. Francuzka przeniosła się na prowincyę. Miała nadzieję łatwiej zarobić na jego utrzymanie — i po kilkunastu latach rozstały się z wierną mamką wśród łez.
Maciejka ryczała z płaczu, jak krowa, gdy ją zarzynają. Żal jej było i pani, i panicza — jego najbardziej, ale cóż — mus, niewola. Pożegnały się i... rozeszły...
Minęło znów czasu dużo...
Le bon Dieu zesłał wiele niespodzianek na biednych ludzi, a między niemi i cholerę, która grubego Janka zrobiła najniespodzianiej sierotą.
Licho nadało! był już wprawdzie dorosłym młodzieńcem, ale tak nagle pozbawiony swojej najgłówniejszej i jedynej w życiu podpory, zachwiał się, nie wiedział, co ma teraz zrobić z sobą, sam jak palec; zdrów, co prawda, silny, bardzo silny, atleta prawie, jednak co mu przyszło z tych muskułów, z tego bawolego karku i grubych rąk, jak u cyklopa!
Niezaradny był z natury, ciężki, przyzwyczajony do gotowego, a tu naraz wszystko się tak zmieniło. Jean-bijoux uczuł się sierotą i ugiął pod ciężarem takiego losu, którego nie przypuszczał. Pierwszy raz potoczyły mu się dwie grube, jak groch łzy, po okrągłej twarzy, kiedy się znalazł po pogrzebie matki sam jeden w ich wspólnej izdebce. Usiadł na sofie, ręce załamał, głowę spuścił i płakał, jak małe dziecko, a nie było nikogo, coby mu te łzy otarł...Spłakany, znużony wrażeniami, do których nie przywykł, o zmroku, w cichej stancyjce — usnął i sen był pierwszym i jedynym pocieszycielem osieroconego Słonia...
Nie pocieszyło go nic w życiu, nikt się nie ulitował, bo i nad czem?!... taki tęgi, ogromny chłop, tylko skały łupać!...
I życie toczyło się, jak skała; ciężko mu było, rady sobie dać nie umiał, miejsca znaleźć nie potrafił, ludzie zamiast pomódz, przedrwiwali, nazywali pogardliwie Słoniem i darmozjadem — ot bieda! przecież się mniejszym, chudszym, zręczniejszym i sprytniejszym zrobić nie mógł, a le bon Dieu ludzi nie przemienia według danej formy i miary.
Dużo tak lat minęło znowu...
Raz przed straganem przekupki, na rogu Zarwanicy, stanął jakiś człowiek o zmierzchu, wyszarzany, obdarty, z psem na ręku i sięgnął po bochenek chleba.
Przekupka ocknęła się z drzemki, przetarła oczy i machinalnie, uprzedzając zapytanie, rzekła:
— Ośm grajcarów — ale spojrzawszy na kupującego, otworzyła szeroko usta, poczerwieniała i porwała się z zydelka.
— Jezu Nazareński, toż to panicz!...
Pies na ręku mężczyzny mruczeć zaczął.
— Jezu, Jezusieńku, a cóż się z paniczem zrobiło! — zawodziła stara i łzy zadławiły jej resztę słów w gardle... — nieszczęście ty moje, nieszczęście... a mama, a pani gdzie?
— Oh, mamę cholera wzięła — odezwał się naiwnie gruby, tubalny głos mężczyzny — a wy zkąd?..
— Jezu ty mój najsłodszy, a toż panicz nie poznał Maciejki!...
No i od tego czasu mieszkali razem... Znowu ona była jego karmicielką, jak ongi; tylko, że teraz miała jego i psa do wykarmienia. W niego, „sierotę,“ który się błąkał i tułał po świecie, wstąpił nowy duch od chwili, gdy odnalazł dawną swoją mamkę.
Zdawało mu się, że drugi raz na ten świat przyszedł; nawet Bijoux szczekała o kilka tonów wyżej!
Trudno powtórzyć wszystkiego, co biedne Słonisko opowiadać musiało zapłakanej Maciejowej o swej odyssei, kiedy się znalazł wreszcie w komórce, na sienniku, pożyczonym od stróża; trzeba być bardzo ciekawym, albo co najmniej, własną piersią wykarmić takiego „kloca, “ aby tego słuchać z zajęciem...
I znów mijały lata za latami...
Pewnego piątku p. Salomon Silberstein, kolektor loteryjny, przy rogu ulicy Sykstuskiej, at się za brodę chwycił, gdy otworzył depeszę z numerami ostatniego ciągnienia. Sam swoim własnym oczom, które tyle już ambów, temów, a nawet dwa quaterna widziały, nie dowierzał. A toż na początku, jeden po drugim stały numera: 3, 9 27. Fortuna dała się przemódz fatalizmowi Słonia...
P. Silberstein uśmiechał się do swoich myśli, mruczał, obliczał coś pocichu, czapkę z ucha na ucho poprawiał i na zegar spoglądał.
Dzień był lipcowy, upalny. Pod wieczór zanosiło się na burzę, z zachodu szły chmury, jak tabun dzikich widm po niebie. Nagle w drzwiach kantoru zrobiło się ciemno, jakby je okiennica zasłoniła, i po chwili olbrzymia masa ciała jakiegoś, potykając się o próg, wpadła do wnętrza...
Był to Słoń... Oczy mu na wierzch wyszły, twarz drgała kurczowo, olbrzymia pierś dyszała wzruszeniem fizycznem i moralnem; przypadł do lady, pochylił się nad nią i oparł grubemi rękoma. Nie mógł się widocznie zdobyć na więcej głosu, tylko wpatrując się w kolektora, powtarzał po kilkakroć podobne do ryku:
— No?.. no?..
Było w tem wszystko: i pytanie, i tryumf szczęśliwego wybrańca fortuny, i niepewność własnego szczęścia, i gorączka zrealizowania go na gotówkę.
Sapał głęboko, jak hippopotam, po twarzy spływał mu pot strugą...
U drzwi piskliwym głosem poszczekiwała Bijoux, nie mogąc się wdrapać na wysoki próg kantoru z ulicy.
P. Salomon Silberstein był człowiekiem doświadczonym i otrzaskanym z takiemi objawami szczęścia ludzkiego i radości, przecież u niego tylu ludzi wygrywało znaczniejsze sumy, niż jakieś mizerne terno.
— Nu, powinszować panu Słoniowi — rzekł z uśmiechem i podsunął dębową kanapkę swojemu gościowi, który w jego oczach przestał być obszarpańcem i włóczęgą od chwili, gdy stał się szczęśliwym właścicielem wygranej...
Ale p. Salomon Silberstein był za sprytnym kolektorem, żeby nie skorzystać z cudzego szczęścia.
Trudno opowiedzieć, jakim sposobem i jakiemi argumentami zdołał po dwóch godzinach narady w alkierzyku przy kantorze przekonać w końcu Słonia, że nie straci tak wiele, jeśli mu odprzeda za gotówkę, zaraz wypłacalną, kwitek loteryjny i weźmie całą setkę i ośm guldenów pojedynczych, zamiast sumy, jaka mu z terna przypadała, po załatwieniu wszystkich formalności, strąceniu prowizyi, stempla, podatku i t. p. opłat obowiązkowych.
Tak, cała okrągła setka, w jednym pięknym, nowiutkim banknocie, którym kolektor drażnił oczy Słonia, przyczyniła się najwięcej do przybicia targu.Biedaczysko całej setki, nawet w najszczęśliwszych swych czasach, nie miał w ręku i w kieszeni, a teraz stawał się jej prawowitym, rzeczywistym właścicielem. Jakżeż nie miał ustąpić!
Trudno mu było uwierzyć w swój skarb nawet wtedy, gdy p. Salomon Silberstein, złożony banknot wcisnął mu w rękę wzamian za odebrany kwitek loteryjny i odprowadzając go do drzwi od tyłu, wychodzących na dziedziniec, powtarzał kilka krotnie:
— Nu, gutnacht, panie Słoń! gutnacht...
Kiedy się ujrzał wreszcie na ulicy, deszcz grubemi kroplami padać zaczął i ulewa zbierała mu się nad głową. W błocie na trotuarze i w wodzie, spływającej w rynsztokach, odbijały się co chwila srebrną poświatą błyskawice i w dali warczały gromy. Bijoux, skuliwszy ogon pod siebie, zachlapana i zabłocona, szła za nogą, a Słoń, ściskając w ręce pieniądze ukryte w kieszeni, szedł swoim zwykłym, ciężkim krokiem i mruczał. Nie czuł nawet, że mu woda za kołnierz spływała i błoto chlupało w podartych butach. Co mu tam dzisiaj deszcz!... taki pan z niego, setkę ma caluteńką i jeszcze coś w naddatku, to niechaj leje, jak z cebra.
No, patrzcie i on przecież wygrał po tylu latach!... Tylko co pocznie z temi pieniędzmi, nie myślał jeszcze.Wpierw musi się niemi nacieszyć, napatrzeć im, na pieścić niemi. O! jak mu żal będzie rozmienić jutro, albo nie — lepiej dopiero pojutrze ten piękny, bielutki banknot!... Ha! trudno — przecież go wiecznie tak w kieszeni nosić nie może i kułak za pugilares służyć ciągle nie będzie...
W szynku „pod trąbką“ było pełno... Z po za czerwonych firanek w oknach bił blask naftowych lamp i dochodził zmieszany chaos głosów, muzyki, śpiewów ochrypłym głosem, tłumiony pluskiem deszczu i szumem wiatru. Słoń postanowił przeczekać trochę ulewę, która i jemu wreszcie dokuczać zaczęła...
Wszedł i kazał sobie podać piwa, obwarzanków i dwa jaja na twardo, a dla Bijoux... dla Bijoux, zanim dostanie przyrzeczone kotlety a la Soubise, kupił spory kawał salcesonu. Usiadł w kącie, przy wolnym stole i jedną ręką skubiąc salceson, rzucał swojej przyjaciółce czworonożnej; drugiej bał się wyją z kieszeni, aby mu pieniądze same nie wyskoczyły i nie uciekły.
— Ha, ha! canaille, coquine — monologował swoim zwyczajem, spoglądając na sapiącą towarzyszkę, która siliła się połykać jak największe kawały — smakuje salceson?.. co?.. Pies Pana Boga nie prosił, a dziewiątka jest!... Aha!... ruhig sitzen, ruhig... schön essen, tak, tak... le neuve, le vint sept... szelma Bijoux, pies Bijoux, kanalia Bijoux!
Po czterech halbach, pięciu jajach i dziesięciu obwarzankach, Słoń wyszedł na ulicę i skierował się ku domowi. Burza ustała zupełnie, księżyc wypłynął na niebo, duży, srebrny, uśmiechnięty, jak wygolona twarz filistra w niedzielę, i przyświecał Słoniowi po drodze. Nawet on zdawał się mu uniżać i zasługiwać teraz, jakby mu zajrzał w kieszeń.
— Szelma księżyc — pochlebca, szelma Bijoux pochlebca, szelma Silbersztein!...
Kiedy się senne trochę Słonisko wsuwało do swojej komórki i omackiem szukało barłogu pod schodami, bila właśnie dziesiąta na ratuszowym zegarze i Jakób z trzaskiem zamykał bramę kamieniczna.
W dziesięć minut potem szczęśliwy właściciel setki zaczął chrapać snem sprawiedliwego, ściskając zawsze kurczowo rękę w kieszeni, a w ręce swój skarb papierowy.
Przed zaśnięciem, głaszcząc zmoczone kudły swojego psa, Słoń wiedział już, na co najpierw użyje jutro swoich skarbów; kupi nowy siennik dla siebie i rogóżkę dla Bijoux, a potem... spyta, co świat kosztuje!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce od kilku godzin dogrzewało już ludziom, a Jakób od kwadransa stał w otwartych drzwiach sypialni. Słonia i klął: — A bodaj to choroba z takiem spaniem... termoszę i termoszę, a to jak kłoda leży i leży. Skaranie Boże!... wstańcież ino, kiedy wołam, Słoń, słyszcie, Słoń!...
Ale ogromne cielsko Słonia, rozwalone na ziemi, sapało i mruczało tylko. Jedną rękę podłożoną miał pod głowę, druga zaciśnięta zwisła z siennika. Bijoux siedział przy niej rozbudzony oddawna i lizał grube palce, jakby przez pamięć wczorajszego salcesonu.
— Hej, Słoń, na rany Boskie, a zbudźcież się, a to zatracony człowiek! — pomstował Jakób.
Czego siły ludzkie nie zrobiły, tego dokonała woda, chlupnięta z konewki na ogromną twarz śpiącego; zerwał się odrazu i usiadł, mruknąwszy swoim lwim głosem:
— No? a czego tam?
— Przecież! Zbierzcie no się ino i... tego, trzeba pójść do komisarza, do policyi, bo... to, względem Maciejki — krzyczał mu nad uchem Jakób pochylony.
— No?...
— A no, trzeba protokół spisać i te... bo ze szpitala przysyłali.
Słoń, niedobrze rozbudzony, powtarzał tylko swoje: „no?“ ale sensu niewiele zrozumiał ze słów stróża.
— A bo ci wczoraj babę poraziło od słonka, i tego... wzieni do szpitala odrazu, ale ponoć w nocy zrobiła aus i już z niej nic nie bedzie, pedają...
— No, więc co?
— Ta i umarła...
— Kto?
— A przecież godam po ludzku, jak do człowieka, a ten swoje no i no... Ktoby zaś, Maciejka.
— Co, Maciejka?
— A no słyszycie, umarła... z porażenia.
Słoń otworzył srzeroko oczy; zaczął dopiero teraz pojmować.
— Maciejka...umarła.?
— A jakże.
— To nie może być! — wrzasnął; nie mogło mu się pomieścić w głowie, aby ona umarła dzisiaj właśnie, kiedy on wczoraj terno wygrał. Jakto, znówby został sam, sam jeden, bez nikogo, tylko ze swojem sieroctwem, teraz, kiedy już starszy i bardziej ociężały i jeszcze więcej zleniwiały i niezaradny? Nie chciał temu wierzyć. Zaczął kułakami oczy przecierać i mruczeć... zdawało mu się, że jeszcze śpi...
Nagle... jak skała wysadzona w powietrze zerwał się na pół z posłania, oczy przestraszone wytrzeszczył, rękę otworzył i zaczął szybkiemi niespokojnemi ruchami szukać około siebie, przewracać kieszeń, macać po sienniku, wreszcie, jak lew ugodzony śmiertelną strzałą, ryknął nieludzkim jakimś głosem.
Na ziemi, pośród obierzyn, śmiecia, słomy, walały się strzępki białego papieru, podarte ostremi zębami psa... Były to resztki banknotu, który Bijoux wygrzebała z ręki swego pana, cały skarb, cały majątek, całe jego mienie, którem jedną noc tylko mógł się biedak nacieszyć... We śnie, nieprzytomny, wyciągnął instynktownie rękę z kieszeni, ot i wszystko, wszystko przepadło!...
Słoń odgadł raczej, niż zrozumiał swoje nieszczęście i w jednej chwili straszna rozpacz, żal, ból, wszystkie zburzone i zawiedzione nadzieje, cisnęły nim o ziemię, płakać zaczął, jak małe dziecko, i tarzać się, jak w konwulsyach.
— Nie przypuszczajcież tak do serca — perswadował Jakób, któremu ten płacz wydawał się rozpaczą po Maciejce. — Ostać możecie w tej ciupie, póki gospodarz nie wynajmie komu. No, Słoń, opamiętajcież się!
Grube, sklepione barki słonia, ciągle drgały konwulsyjnie... Bijoux, sprawczyni tego wszystkiego, nie rozumiejąc swego okrucieństwa, podeszła do pana i zaczęła lizać jego tłuste policzki, wciśnięte w słomę. Zerwał się, jakby żądłem żmii dotknięty... żądza zemsty zawrzała w nim, jednym gwałtownym ruchem porwał skowyczącego psa, tego, który pierwszą radość biednego życia zepsuł mu i zniweczył, który popchnął go znów w dawną nędzę, jego kanalię, tak ukochaną, tak pieszczoną, wczoraj jeszcze karmioną salcesonem z pierwszych datków Fortuny... ha — giń, żmijo!... musi się zemścić na tobie. Jeden uścisk żylastych palców około szyi i będzie po wszystkiem...
A jednak... palce odmówiły posługi.
Kiedy spojrzał na ten kudłaty łeb, który tyle razy wyciągał się ku niemu, w te wystraszone ślepia, co tyle lat patrzyły mu w oczy z jakiemś współczuciem, niemal ludzkiem, kiedy samotny, od całego świata odsunięty, wegetował i nie miał ani pociechy, ani towarzysza, ani jednej duszy przyjaznej, tylko poczciwą i starą Maciejkę i starą Bijoux, na całej, całej olbrzymiej kuli ziemskiej, coś mu dech w piersiach zatkało, coś go w gardle ścisnęło, coś mu ręce zesztywniło, jak kleszczami.
Nie, nie mógł przecie teraz zostać taki sam, opuszczony, złamany, musiał mieć choćby psa na świecie.
I z grubych, drżących łap Słonia, Bijoux skowycząc, wysunęła się na ziemię,..
Stary Jakób przeżegnał się i patrzył, jak na waryata.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wśród zamiataczy ulic, na dziedzińcu ratuszewym, z ogromną miotłą, stawał co rano olbrzym w obdartym, wyszarzanym surducie, dziurawym kapeluszu filcowym, boso, z twarzą obrzękłą, nalaną, apatyczną, a obok niego mała, kudłata suczka, ledwie włócząca nogami, ślepa i dychawiczna...
Człowiek przygarbił się, pochylił, posiwiał — machinalnie, jak automat, w którym dawno pordzewiały wszystkie sprężyny, chwytał zwolna swoją miotłę, zgarniając kurz. z ulicznego bruku i błoto z rynsztoków.
Niekiedy zatrzymywał się, opierał oburącz na miotle i z pochyloną głową wpatrywał się bezmyślnie, ale chmurnie, w burego psa, blademi swojemi oczyma, ale pies białe mi ślepiami nie widział go i nie pokręcał ogonem, jak niegdyś przed ławką na Wałach hetmańskich.
Biedna ślepa Bijoux!
— Hej Słoń! leniuchu jakiś, a dalej do roboty, cóż to ty darmo będziesz chleb zjadał? — odzywał się grzmiący głos dozorcy i budził zamiatacza z apatycznej zadumy.
Biedny Słoń, po co go matka rodziła!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .