Sęp (Nagiel, 1890)/Część piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIĄTA.
FRYGA.

ROZDZIAŁ I.
Na śladach.

Zostawiliśmy „Frygę“ w chwili, gdy razem z Ludkiem Solskim wychodził z kancelarji adwokata.
Mieli się udać na Nową Pragę.
Rzeczywiście, w godzinę potem znajdujemy ich wysiadających z dorożki przed zakładem, noszącym pompatyczne miano „Handlu win.“ Właściwie jest to rodzaj restauracji i szynku, połączonego z handlem towarów kolonjalnych.
Jakkolwiekbądź „Fryga“ przypominał sobie z dawnych czasów, iż jest to na Nowej Pradze najpryncypalniejszy zakład gastronomiczny.
Ludek Solski chciał pierwotnie asystować wszystkim krokom byłego ajenta policyjnego. Ale „Fryga“ wytłumaczył mu bez trudu, że jego obecność zamiast pomagać krępowałaby go tylko. Ułożyli tedy, że Ludek pozostanie w knajpie, zwanej „Handlem win“, a jego towarzysz sam uda się na miejsce wypadku.
Gdy przybyli na miejsce, było już południe.
Ulegając naleganiom Ludka Solskiego, „Fryga“ zjadł jakiś kawałek mięsa, a potem niezwłocznie puścił się w drogę.
W kwadrans był na miejscu wypadku.
W istocie fakt, tak niezwykły w życiu Nowej Pragi, poruszył wszystkich. Dokoła domku stały gromady ludzi. Ciało nieszczęśliwego szewca już usunięto z miejsca zbrodni. Ale miejsce, w którem zabójstwo zostało spełnione, było strzeżone ciągle.
Dopiero po południu miał przybyć sędzia śledczy, ażeby sporządzić protokół.
Tymczasem drzwi obudwu stancji na poddaszu opieczętowano. Domek pilnowany był zresztą przez straż ziemską. Pomiędzy strażnikami kręcił się jakiś mały, ruchliwy człowieczek.
— Wicherek! — rzekł do siebie z uśmiechem „Fryga“, gdy tylko go ujrzał.
Był to niegdy jeden z jego kolegów i nawet wielbicieli, ajent policyjny, pozostający w służbie. To spotkanie zdarzyło się bardzo w porę „Frydze“. Idąc w tę stronę zapytywał sam siebie, w jaki sposób znajdzie dostęp do miejscowości, będącej teatrem zbrodni.
Niespodziewane spotkanie usuwało tę trudność...
„Fryga“ wysunął się trochę naprzód. W tej chwili żywo biegające oczki ajenta spostrzegły go. Na twarzy „Wicherka“ wybiło się zdziwienie. Ale zaraz roztwierając szeroko ramiona, szedł w stronę dawnego swego kolegi.
— To pan, panie Fr... przepraszam, panie Józefie? — pytał.
— Ja sam.
„Wicherek“ z rodzajem uszanowania uścisnął dłoń znakomitego niegdyś ajenta policyjnego.
— Co za losy? Jakim trafem? — pytał dalej „Wicherek.“
„Fryga“ uśmiechał się.
— Ot, przypadek... Przyjechałem tu za interesami fabryki, posłyszałem o wypadku, no i przyszedłem pogapić się...
„Wicherek“ kiwał głową, „Fryga“ ciągle się uśmiechał.
— Tak to zawsze... Natura... ciągnie wilka do lasu.
— Rozumiem, rozumiem...
W tej chwili „Wicherkowi“ przyszło coś na myśl.
— Ach, jak to dobrze, że pan tu jest panie Fr.... przepraszam panie Józefie... Ot, widzi pan — dodał sentencjonalnie — i człowiek nie może się odzwyczaić od nazywania pana dawnem przezwiskiem!
— Nic nie szkodzi...
— Otóż, dobrze, że pan tu jest...
— Niby dla czego?
„Wicherek“ zbliżył się do swego dawnego kolegi i zaczął nieco przyciszonym głosem:
— Widzi pan, panie Józefie, to sprawa galanta... warto się nią zająć. Wszystkie gazety o niej piszą...
Naczelnik wysłał mnie tutaj chwilowo, chociaż Nowa Praga do nas nie należy. Trzebaby coś wywąchać... Co?
— Dobrze powiedziane.
— Otóż widzi pan, panie Fr... to jest panie Józefie, jakem pana zobaczył, pomyślałem sobie, żeś mi pan z nieba spadł.
— Ja?
— A któż?.. Kto, jak nie pan, może mi dać dobrą radę?.. Hę?
— No, nie przeceniaj mnie znów...
— Nie przeceniam! Ale co pan wiesz, panie Józefie, to pan wiesz... Niech się wszystkie Lecoq’i w kąt schowają!
— O... o — protestował „Fryga“ z uśmiechem.
— A jak pan dasz mi dobrą radę, to od tego może zależeć i awans dla mnie i wszystko...
„Wicherek“ spoglądał z prośbą w oczach na dawnego swego kolegę. Nie potrzebujemy objaśniać, jak mile w uszach „Frygi“ brzmiała ta propozycja. Nie okazywał zresztą na zewnątrz swego zadowolenia.
— Ależ dobrze, zgoda — odrzekł wreszcie, niby po namyśle. Mam nawet trochę czasu... Tylko jakże to zrobimy?
— Jak?..
Ajent policyjny zamyślił się.
— Opowiem panu wszystko...
— To mało. Rozumiesz dobrze, że w takim razie trzeba samemu widzieć...
— Słusznie...
— Opowiadać mi zresztą nie potrzebujesz nic. Czytałem gazety dzisiejsze, słuchałem po drodze, co gadają. Tyle zapewne, co i ty, wiem...
„Wicherek“ drapał się w głowę. Spostrzegał szkopuł, o którym nie myślał.
— A wejść do środka niepodobna! — rzekł.
— Dla czego?
— Drzwi zapieczętowane...
Przez chwilę panowało milczenie.
— Chyba... — zaczął znów „Fryga“.
Ajent zwrócił nań pytające oczy, w których zabłysła nadzieja.
— Chyba?.. — pytał.
— Chyba należałoby użyć jednego środka...
— Jakiego?..
„Fryga“ milczał.
— Ale, powiedz-że, powiedz, panie Józefie... Jeśli tylko ten środek przyszedł panu do głowy, musi być dobry.
„Fryga“ uśmiechnął się na tę pewność swego dawnego kolegi.
— Nie wiem... — odrzekł. Widzisz pan tam rozbite okno? To chyba okno od stancji, gdzie spełniono zabójstwo?
— Tak.
— Rama jest wyrwana... Okno zdaje się być dość szerokie... Czy by nie można zajrzeć przez okno?
— Myśl!..
— Chyba nietrudno znaleźć tu gdzie drabinę?
— Drobnostka.
— Wejdę na drabinę i rzucę wewnątrz okiem. Tylko...
— Tylko co?... — pytał „Wicherek“.
— Tylko czy to nie obudzi jakiego niezadowolenia w strażnikach?..
Ale „Wicherek“ uśmiechał się już wesoło.
— O... O to niech się pan nie boi. Jestem z nimi dobrze... A zresztą powiem, że pan jest jeden z „naszych“. To najmniejsza.
— Więc... rób jak chcesz.
„Wicherek“, nie pytając więcej pobiegł w głąb podwórka. Porozumiał się ze strażnikami, a w dziesięć minut przystawiono do rozbitego okna drabinę, na którą ze zwykłą swą zręcznością wszedł „Fryga“, wywołując żywe komentarze ze strony zgromadzonych gapiów.
Przez kilka długich chwil przyglądał się wnętrzu stancji.
W „Frydze“ zaczęła się w tej chwili budzić dawna namiętność ajenta policyjnego. Cały był w oczach. Zdawał się chcieć przez tę chwilę odfotografować w swym mózgu wnętrze stancji.
Wreszcie zeszedł na dół.
— No i cóż? — pytał go „Wicherek“, kiedy odstawiono drabinę.
— Chodźmy na bok... Pogadamy.
Odeszli parę kroków. „Fryga“ usiadł na kłodzie drzewa, leżącej niedaleko około płotu. „Wicherek“ stał przed nim, pytając spojrzeniem.
Wreszcie „Fryga“ odezwał się.
— Widziałeś wnętrze stancji? — pytał „Wicherka“.
Ajent był nieco zdziwiony. Oczekiwał odpowiedzi, a nie zapytania.
— Widziałem — odrzekł wreszcie — kiedy wzięli ztamtąd ciało zabitego i kładli pieczęcie...
— Powiedz mi jedną rzecz. Trup szewca leżał na wybitych drzwiach, łączących dwie stancje?
— Tak...
— Twarzą na dół?
— Tak. Zkad pan to wie?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— I powiedz mi, mój „Wicherku“, jakie jest twoje zdanie, w jaki sposób spełniono zbrodnię?
To pytanie zaambarasowało nieco ajenta policyjnego.
— Moje zdanie?.. Ba! Takie, jak i wszystkich. Ów Robak, czy jak tam się nazywa, przyprowadził ze sobą kobietę, we dwoje wybili drzwi do szewca i zamordowali go. Dla czego? To właśnie trzeba odkryć. Potem uciekli... Nieład w pokoju dowodzi, że ofiara zbrodni broniła się.
„Fryga“ kiwał głową i spoglądał z nieco szyderczym uśmiechem w twarz ajentowi.
— I mylisz się kochanku, mylisz... we wszystkiem...
„Wicherek“ miał w tej chwili minę godną pożałowania.
— Ha, kiedy pan tak mówi... tak musi być.
— Zaraz ci dowiodę.
„Fryga“ przez sekundę zbierał się z myślami.
— Najpierw, trzeba ci wiedzieć, że to nie Robak i jego towarzyszka wybili drzwi do szewca, tylko przeciwnie szewc wyłamał drzwi do nich. Co na to powiesz?..
Ajent tylko rozwiódł rękami.
— A dowód prosty, jak słońce... Drzwi otwierały się do stancji Robaka. Zauważyłeś to?
— Nie...
Spojrzenie „Frygi“ wyrażało, co myśli o tym braku spostrzegawczości ze strony ajenta.
— Otóż, gdyby drzwi zostały wybite przez Robaka, prawdopodobnie złamałby on skobel, za który wchodził języczek zamku. Tymczasem drzwi mają wyłamane zawiasy. Przypuśćmy jednak na chwilę, że to Robak je wyłamał. W takim razie, ponieważ ciągnąłby je do siebie na prawo lub na lewo, drzwi upadłyby w bok. Widzimy, że leżą tuż naprzeciw futryny... Dla czego? odgadnąć nietrudno. Ponieważ zostały wypchnięte przez szewca, który naległ na nie całem ciałem i wywalił wprost przed siebie. Czy logiczne.
„Wicherek“ zdawał się zapominać w gębie języka.
— Nic nie może być logiczniejszego... — wybełkotał wreszcie.
— To jeszcze nie wszystko. Gdyby Robak ze swą towarzyszką wyłamali drzwi, rzecz prosta, wpadliby do izby szewca. Walka toczyłaby się w tej ostatniej... Tymczasem u szewca widzimy wszystko w porządku. Trup znaleziono w przejściu, już nawet w izbie Robaka. Ztąd prosty wniosek, że nie Robak przyszedł szukać szewca, tylko szewc Robaka... Czy tak?
— Ależ tak... tak... jak Boga jedynego kocham!
— Co ztąd należałoby wywnioskować? Czy że szewc był napastnikiem? Że Robak i kobieta zabili go broniąc się?..
— Tak by wypadało — rzekł nieśmiało „Wicherek“.
— Otóż znowu się mylisz...
Biedny ajent policyjny już nie wiedział teraz, co myśleć.
— Przedewszystkiem między szewcem, a parą, znajdującą się w izbie Robaka, nie było żadnej walki. Szewc padł od jednego uderzenia w skroń... Tak piszą gazety... Czy to prawda?
— Prawda.
— I padł bodaj w chwili wejścia do pokoju.
„Wicherek coś kombinował.
— Ależ w takim razie... zkąd nieład w pokoju? Dla czego ślady walki? — pytał nieśmiało.
— Słusznie stawiasz to pytanie. Ono nas wprowadzi na właściwą drogę. Walka w izbie Robaka toczyła się niewątpliwie. Dowodzi tego nieład, świeca porzucona na ziemi, nawet ślady krwi na ścianie i najbardziej roztrzaskane butelki, leżące na podłodze... Tej walki nie toczył szewc, którego zabito od jednego uderzenia młotka. A więc...
— A więc?.. — powtórzył, jak echo, „Wicherek“.
— Jeszcze się nie domyśliłeś?.. Mój kochany Wicherku, zaczynasz mi tępieć.
Ajent zawstydzony pochylił głowę.
— A więc... to jasne, jak słońce... Walka musiała się toczyć pomiędzy mężczyzną, to jest mniemanym Robakiem, a kobietą, którą do siebie sprowadził. Jest to tak proste, jak dwa a dwa cztery. Kobieta wołała o pomoc!... I wówczas to stary szewc, który nie mógł przecie mieć ani innego powodu osobistego, ani chęci napadania na silniejszego i młodszego Robaka, wyłamał drzwi... Wówczas mniemany Robak zwrócił się ku niemu i uderzył go śmiertelnie. Rozumiesz teraz?
— A...
„Wilczek“ nie mógł wymówić więcej ani słowa.
— To przypuszczenie tłumaczy wszystko... I dlaczego właśnie szewc wybił drzwi? I dlaczego gospodarz domu (podobno wielki łotr) śpiąc na dole, nie słyszał nic... przynajmniej jak twierdzi? Dlaczego wreszcie Robak i kobieta nie wyszli przez drzwi, ale wyskakiwali przez okno, narażając się na niebezpieczeństwo połamania nóg?
— Jakto?
— A tak... Najwidoczniej w chwili, gdy Robak zajęty był szewcem, kobieta zdołała wyskoczyć przez okno. Jej prześladowca wyskoczył za nią.
— Prześladowca?...
— Tak jest. Co do gospodarza, ten nie słyszał nic... ponieważ pewno był o to proszony przez Robaka takiego łotra, jak i sam...
— Więc pan panie Fr... i panie Józefie, przypuszczacie, że kobieta została wciągniętą w zasadzkę, że miała być ofiarą...
— Zbrodni lub hańby!...
Głos „Frygi“ dźwięczał poważnie.
— I szewc został zabity, probójąc ją bronić?
— Tak sądzę...
Twarz „Frygi“ była w tej chwili poważna, nawet smutna.
— I jestem bardzo niespokojny o los tej kobiety, tego dziewczęcia... bo to zapewne było dziewczę.... Obawiam się...
— Czego?
— Drugiej zbrodni!...
Przez chwilę panowało milczenie.
— Kobieta uciekała — ciągnął dalej „Fryga“. — Chcesz dowodów?
Agent policyjny rzucił nań pytające wejrzenie.
— Oto masz.
„Fryga“ odczepił od płota mały kawałek zawieszonej na nim materyi szarego koloru.
— Oto wyszarpnięty kawałek sukni. Tam dalej jeszcze dwa kawałeczki. Na jednym z nich widzę kropelkę krwi. Czy ci to nic nie mówi?...
„Wicherek“ z szeroko otwartemi oczyma spoglądał na drobne płatki tkaniny.
— To dowodzi — kończył „Fryga“ — że kobieta uciekała tędy. Gdyby nie deszcz, który padał owej nocy, możnaby próbować poszukać jej śladów. Tak... byłby to stracony trud.
„Fryga“ przyglądał się z uwagą, trzymanemu w ręku płatkowi.
— Nie znam się na tem... Ale sądzę, że była to kobieta przyzwyczajona do pewnego dobrobytu. Materjał dość kosztowny!
Przez chwilę panowało milczenie.
— Więc, jakie pańskie zdanie, panie Józefie? — pytał ajent policyjny. — Co ostatecznie robić?...
— Szukać zabójcy i ewentualnie... drugiej jego ofiary.
W tej chwili „Frydze“ przyszła do głowy nowa myśl.
— Powiedz mi jedno jeszcze, „Wicherek.“
— Co takiego?
— Czy wczoraj albo dziś nie zameldowano do powiatu o znalezieniu ciała jakiej młodej kobiety? Jeśli zbrodnia została spełniona, powinnaby już być wiadomą.
— Wistocie.
— Rzecz mniejsza, w bliższej czy w dalszej okolicy... Czy jednem słowem nie było wiadomości o podobnym wypadku?
„Fryga“ spoglądał niecierpliwie w twarz ajenta, oczekując odpowiedzi.
— Nie wiem — rzekł po namyśle „Wicherek“ — nie słyszałem... Zresztą to sprawdzić łatwo. Zapytam starszego strażnika, dopiero co wrócił z powiatu!
— Zgoda.
Za chwilę „Wicherek“ wracał do „Frygi“, niosąc odpowiedź:
— Nie.
„Fryga“ odetchnął.




ROZDZIAŁ II.
Jeszcze na śladach.

W pół godziny potem wchodził z powrotem do „Handlu win.“
Od czasu opuszczenia przezeń Lutka Solskiego, upłynęły z górą dwie godziny. Biedny Lutek nie mógł sobie znaleźć miejsca. Niespokojny, blady, z zaczerwienionemi oczyma, przechadzał się po izbie, w której znajdował się bilard.
Obstalowana przezeń butelka wina stała na stole nie ruszona.
On sam co chwila zbliżał się do okna...
Zaledwie ujrzał zdaleka zbliżającego się „Frygę,“ wybiegł na jego spotkanie.
— I cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.
„Fryga“ wskazał mu gospodarza, ciekawie śledzącego ich oczyma.
Weszli do pokoju.
— Ona czy nie ona? — pytał Lutek.
Brakło mu tchu w piersi.
Były ajent policyjny namyślał się tylko przez krótką chwilę. Ostatecznie zdecydował, iż należy powiedzieć wszystko...
Wydobył z kieszeni jeden z płatków tkaniny, który — zapewne przez roztargnienie — zatrzymał przy sobie.
— Znasz pan to? — zapytał.
Lutek Solski pochwycił gwałtownie kawałek materji i przysunął do oczu... Krew nabiegła mu do bladych dotąd skroni.
— To... to... z jej sukni... — wybełkotał.
Wyprostował się.
Kawałek tkaniny wypadł mu z ręki.
— Ona... nie żyje? — pytał cały drżący.
„Fryga” z trwogą patrzył na wzruszenie, które widniało na twarzy młodego człowieka.
— Niech pan się uspokoi — zawołał. — Żyje... prawdopodobnie żyje...
— Prawdopodobnie?
Były ajent policyjny prawie gwałtem usadził młodego człowieka na krześle i zmusił go do wypicia kieliszka wina.
Następnie, uspokoiwszy go nieco, przystąpił do opowiadania.
Opowiedział wszystko. Wniosek, tym razem już nie wątpliwy był taki: Kobietą wmięszaną w dramat była Jadzia. — Czy żyje? Niewiadomo...
Gdy kończył, Lutek Solski pobladł, jak płótno.
Zdawało się, że lada chwila spadnie z krzesła... To zaniepokoiło w wysokim stopniu „Frygę.” Zbliżył się do niego i wziął go za rękę. Ręka była zimna jak lód.
— Wracajmy — rzekł „Fryga.”
Lutek Solski zaledwie miał siłę podnieść się. Trzęsła nim febra; miał straszną gorączkę. Próżno były ajent policyjny próbował mu perswadować, ażeby się nie poddawał wrażeniu. Lutek jednak odpowiadał monosylabami, albo nie odpowiadał nic.
Był chory...
„Fryga“ miał wiele kłopotu, zanim go odwiózł na pół przytomnego do domu.
Widocznem, że młodemu człowiekowi konieczną była pomoc lekarza.
To też, oddając Solskiego w ręce jego służącego, kazał mu niezwłocznie przywołać doktora. Sam „Fryga” cofnął się. Zbyt mało jeszcze znał Lutka, ażeby miał prawo czuwać przy jego łożu.
— Niech pan tylko przypadkiem nie próbuje przyjść na umówione dziś rendez-vous z adwokatem! — przestrzegł Solskiego odchodząc. — Adwokat będzie u pana sam...
Przestroga ta była zbyteczną.
Lutek stracił już prawie zupełnie przytomność, a zresztą, gdyby nawet chciał się podnieść z łóżka, nie byłby w stanie...
Wieczorem „Fryga“ zobaczył się z adwokatem.
Zawiadomił go najpierw o rezultacie wycieczki na Nową-Pragę i o stanie Lutka Solskiego. Zaledwie „Julek” dowiedział się o chorobie przyjaciela, chciał czemprędzej biedz do niego.
„Fryga“ go zatrzymał.
— Przepraszam pana mecenasa — rzekł — jedno słówko.
— Co takiego?
— Rzecz w obecnem położeniu niezmiernie ważna...
— Słucham, ale mów pan prędko.
— Czy pan mecenas raczył być dziś w biurze posłańców?
— Byłem.
— I jeśli wolno zapytać jakie są wiadomości?
— Niezbyt pocieszające...
— A mianowicie?
— Że w spisach biura żadnego posłańca o nazwisku Robaka niema...
„Fryga“ opuścił ręce zniechęcony.
„Julek“ chciał już wychodzić, ale były ajent policyjny go zatrzymał.
— Przepraszam pana za natręctwo... bardzo przepraszam. Jeszcze jedno maleńkie słówko...
Adwokat pytał wzrokiem.
— Czy pan mecenas nie był przypadkiem łaskaw, jak prosiłem, dowiedzieć się nazwisk i adresów posłańców, ostatniemi czasy przyjętych do biura?
— Ach, właśnie, zrobiłem to...
„Julek” zaczął czegoś szukać po kieszeniach.
— Nie wiele się pan z tego dowiesz panie Józefie — mówił. — W ciągu ostatniego miesiąca przyjęli tylko jednego posłańca...
— Jednego?
„Julek” znalazł w którejś kieszeni kartkę, o którą mu chodziło. Zbliżył ją do oczu.
— Nazwisko posłańca: Wurm. Mieszka gdzieś na Woli... Gdzie? dokładnie nie wiedzą.
— A...
Adwokat oddał kartkę „Frydze.”
— Zdaje się to być jakieś nic nieznaczące indywiduum — dorzucił. — A co najzabawniejsze.
— Jeśli pan mecenas łaskaw, co?...
— To, że, chcąc mnie zapewnić o uczciwości tego posłańca, objaśnili, iż jest on protegowany przez właściciela kamienicy z Kapitulnej... Zgadnij pan przez kogo?.. przez pana Onufrego Leszcza.
— Tego samego, który był świadkiem w sprawie?
— Tak...
— A... powtórzył znów „Fryga.” — Słyszałem o tem...
— Widocznem było, że to go zajęło. Pocierał nos.
— I czy pan mecenas nie pytał przypadkiem... jak wygląda ten uczciwy posłaniec... ten Wurm?
— O, pytałem... Ale nie mogli powiedzieć nic ciekawego... Jest zbyt młody, dość wysoki, bez zarostu...
„Fryga“ tarł sobie nos niemiłosiernie, prawie do krwi.
— Zresztą można go zobaczyć, ma stację na Kruczej, a w tych dniach będzie w biurze...
— O tem ostatniem wątpię!... — rzekł nagle „Fryga.“
„Julek“ spojrzał nań i zatrzymał się. W oczach jego wybiło się zdziwienie.
— Jakto? Sądziłbyś pan?...
Ale były ajent policyjny już żałował swych słów.
— Przepraszam pana mecenasa — odrzekł, spuszczając oczy. — Nic nie sądzę...
— A wiec?
— Więc jutro lub pojutrze będę u pana mecenasa zdać sprawę z roboty, do której się biorę natychmiast...
— Co za robota?
— Zobaczy pan mecenas. Musi być sporo ciekawego! Tymczasem przypominam, że pan Solski czeka na pana mecenasa...
— Ach, prawda!...
Julek pożegnał się z „Frygą“ i wybiegł...
Na trzeci dzień rano około ósmej, jakiś nizki, niepokaźny człowieczek, licho ubrany, z nieuczesaną brodą i czarnemi zawiesistemi wąsami, zbyt wielkiemi na jego małą figurkę, kręcił się po Kapitulnej ulicy.
Nieznajomy zdawał się czegoś oczekiwać.
Nie można przysiądz, czy wypadkiem, którego oczekiwał, nie było ukazanie się pana Onufrego. To pewna, że majestatyczny widok właściciela kamienicy na Kapitulnej, wychodzącego, jak zwykle co rano, do kościoła, zwrócił jego specjalną uwagę.
Mały człowieczek przez długą chwilę przyglądał się z ukosa byłemu komornikowi; wyprzedził go nawet o kilka kroków, zatrzymał się jak gdyby coś poprawiając przy obuwiu, a tymczasem latającemi oczkami i bacznie znowu wpatrywał się w szerokie oblicze pana Onufrego.
Jeszcze przez chwilę szedł za zacnym kamienicznikiem, jak gdyby studjując jego ruchy i sposób trzymania się.
Wreszcie zawrócił.
Znalazł się znowu na Kapitulnej. Teraz włożył ręce w kieszenie i zaczął się włóczyć powoli po ulicy, czytając karty oznajmiające o mieszkaniach do wynajęcia. Czytał je skrupulatnie jedną po drugiej, nad niektóremi zastanawiał się i widocznie coś kombinował. Robił zabawne gesty i coś mruczał pod nosem...
Widocznie szło mu bardzo o znalezienie odpowiedniego mieszkania.
Karta wywieszona przed sienią kamienicy pana Onufrego zastanowiła go bardzo. Czytał ją raz, drugi i trzeci... Wreszcie na ruchliwej twarzy małego człowieka, wybiło się błogie zadowolenie. Widocznie trafiało mu się coś, co odpowiadało najzupełniej jego życzeniom.
Kiwnął głową i wszedł do sieni.
Nie będziemy opisywali dalszej wędrówki nieznajomego do izby stróża, do mieszkania, ażeby je obejrzeć, wreszcie do starej służącej pana Onufrego, która pod nieobecność gospodarza miała prawo najmować pomniejsze lokale. Dość, że tranzakcja przyszła do skutku.
Lokal na trzecim piętrze od podwórza, złożony z izby i ciemnej kuchenki został wynajęty przez Jana Gerwazego dwóch imion Pstrokońskiego, jak się sam nazywał, detalicznego fabrykanta obuwia damskiego, męzkiego i dziecinnego. Na złożony zadatek, nowy lokator dostał tymczasowy kwit.
Popołudniu ta umowa została potwierdzoną przez pana Onufrego, a nazajutrz od rana po dopłaceniu reszty należności za miesiąc, Jan Gerwazy dwóch imion Pstrokoński, wprowadził do mieszkania swe graty.
Dodamy dla ścisłości, że dziwnym trafem izdebka szewca znajdowała się właśnie nad gabinetem pana Onufrego. To też przed wprowadzeniem się nowego lokatora solennie zastrzeżono, iż niema prawa robić hałasów nad głową samego pana gospodarza...




ROZDZIAŁ III.
W ciągu dwóch tygodni.

Upłynęły dwa tygodnie.
Na pozór nie przyniosły one żadnej zasadniczej zmiany w położeniu osób wplątanych w koleje naszej opowieści. Pod tym pozornym spokojem ukrywała się jednak burza gotowa lada chwila wybuchnąć. Wypadki posuwały się naprzód.
Biedny adwokat „Julek“ miał na głowie mnóstwo kłopotów.
Najpierw, niepokoiła go w wysokim stopniu choroba Lutka Solskiego, jakaś ciężka trawiąca gorączka. Doktor Zerman robił wszystko co można było ażeby wywołać pomyślne przesilenie, ale szło to bardzo opornie. Od dziesięciu dni Lutek ciągle był nieprzytomny.
Z drugiej strony „Julek“ do pewnego stopnia dziękował za to Bogu.
Pomimo najsilniejszych starań przedsiębranych przez „Frygę,“ pomimo wiadomości zbieranych w drodze urzędowej z prywatnych wycieczek w różne okolice, gdzie możnaby podejrzewać bytność Jadzi, nie trafiono dotąd na jej ślad. A czas upływał... Czy ten brak wiadomości nie ukrywał właśnie najgorszych wieści? Oto pytanie, które prześladowało biednego adwokata.
Co byłby wstanie odpowiedzieć przyjacielowi, gdyby ten przyszedł do siebie? Nic. Czy to nie popchnęłoby biednego Lutka do jakiejś ostateczności? Bardzo być może. To też „Julek“ niemal z zadowoleniem patrzył na stan nieświadomości przyjaciela; miał nadzieję, że w chwili ocknięcia się, będzie mu mógł dać radosną wiadomość o znalezieniu Jadzi!...
Jeszcze jedno drażniło i niepokoiło adwokata.
„Fryga“ w sprawie Polnera niewątpliwie pracował gorliwie; był nią zajęty od rana do wieczora. Ale cóż!... ta gorliwość nie wydawała nowych owoców. Z punktu, na którym stanął w dniu przybycia były ajent policyjny zdawał się przez tyle czasu nie postąpić ani na krok...
U „Julka“ bywał rzadko, a tłumaczył się brakiem czasu. Na pytania adwokata, co do śladów, po których podąża, odpowiadał z niechcenia. — „Julkowi“ zdawało się nawet, że „Fryga“ umyślnie chciał zachowywać jakąś tajemnicę... Gdy adwokat naglił byłego ajenta policyjnego, ten odpowiadał:
— Niech pan mecenas wybaczy... Wszystko będzie dobrze! Jak pan mecenas dostanie awizację na termin sprawy w apelacji proszę mnie zawiadomić w dwadzieścia cztery godzin zrobimy co należy... tymczasem zeznanie moje i właściciela bufetu z Kutna — już to jest warte pokazania sądowi... I nie licząc listów!...
— Tak panie Józefie i to zawdzięczamy także... Ale...
Ale?..
— Ale... wybacz-że jeżeli jesteśmy tacy wymagający... miałeś znaleźć zabójcę i dowody jego winy...
— Znajdę. Niech pan mecenas zawiadomi mnie o terminie sprawy, w izbie sądowej.
Na tem kończyła się rozmowa. Takie jej jednak zakończenie nie uspakajało bynajmniej niecierpliwości „Julka,“ który gryzł się tem wszystkiem nielada, oczekując co dzień jakiegoś wypadku, mającego raz wreszcie w ten lubieżny sposób położyć koniec przykremu stanowi niepewności...
Na domiar złego z więzienia przychodziły coraz gorsze wiadomości.
Stefek Polner od kilku dni znajdował się w więziennym lazarecie. — Na wieść o tem, adwokat pobiegł do niego, ale wrócił jeszcze bardziej stroskany... Chłopak był blady i wychudły. Doktór więzienny nie był wstanie określić dokładnie podkopującej go choroby. Dzieciak, jak to mówią, w oczach marniał, mizerniał i słabł, oczy miał podkrążone... Przestał mówić, odpowiadał na pytania tylko znakami. W oczach jego malowała się jakaś beznadziejna troska...
Gdy nazajutrz przyszła Władka, również wracająca dopiero co z odwiedzin Stefka, z twarzą rozgorączkowaną i oczyma czerwonemi od płaczu, łatwo sobie przedstawić, jakie wrażenie wywarł na „Julka“ jej widok... Niezwłocznie, wprawdzie uprosił zacnego doktora Zermana, ażeby udał się do lazaretu więziennego, i postarał się ułatwić lekarzowi wizytę, ale właśnie rezultat owych odwiedzin był jeszcze smutniejszy!... Zerman otwarcie powiedział „Julkowi,“ że może być źle...
— Co mu jest? — pytał adwokat.
— Nic!... zabija go wyczerpanie sił fizycznych i moralnych... rozpacz...
„Julek“ załamał ręce.
Tymczasem „Fryga,“ do którego adwokat miał już teraz w głębi serca cokolwiek żalu, bynajmniej nie próżnował.
Widząc, że zabiera się na dłuższy pobyt w Warszawie, w parę dni przeprowadził się z Karolcią i małym Stachem do prywatnego mieszkania, odnajętego od znajomych, aż na Mokotowskiej, ale w domu bywał rzadko, Karolcia mogłaby się stać zazdrosną, gdyby nie znała dokładnie wszelkich jego planów, i gdyby w chwilach, gdy nareszcie przybywał do domu nie miewał z nią długich konferencji...
Przedmiotem narad była widocznie wyprawa.
I „Fryga“ nie był również zadowolony z postępków, które robiło prowadzone przezeń śledztwo. — Zakłopotany, przedstawiając Karolci jakieś nowe kombinacje, tarł sobie niemiłosiernie nos, i targał małe wąsiki, aż żona śmiała się zeń, mówiąc:
— Ej, Józku, bo mi zbrzydniesz i kochać cię przestanę!...
Na tę groźbę „Fryga“ uśmiechał się tylko.
W połowie drugiego tygodnia, pewnego popołudnia, przybiegł do Karolci zdyszany. Z twarzy biło mu uradowanie.
— Co takiego? — pytała Karolcia już z progu.
— Wiadomości...
Skinął jej tajemniczo i weszli do sypialni. Ponieważ mieszkanie było odnajęte, musieli chronić się aż tam, ażeby módz porozmawiać swobodnie... Konferencja tym razem trwała przeszło godzinę.
— Więc sądzisz? — pytała go na wychodnem Karolcia — że lada dzień będzie można to wszystko skończyć?...
— Więcej... lada chwila. Zależy to zresztą od okoliczności.
„Fryga“ złożył na ustach Karolci serdeczny pocałunek i uścisnąwszy młodą kobietę, chciał już uciekać, gdy w samych drzwiach zatrzymano go... wchodziła zapłakana Władka.
Było to na drugi dzień po jej odwiedzinach w lazarecie więziennym. Dziewczę nie wiedziało co ze sobą począć... Była najpierw u adwokata, teraz, dowiedziawszy się adresu „Frygi,“ przybiegła do niego.
Szczęśliwy traf pozwolił jej zastać ajenta.
Były to łzy i prośby, rozpacz i łkania; wreszcie dziewczę widząc w oczach Karolci głębokie współczucie, do niej skierowało swą prośbę o wstawiennictwo. Ma się rozumieć, ta prośba nie była bezskuteczną.
Karolcia uspokoiła biedną dziewczynę i w imieniu „Frygi“ obiecała wszelką możebną pomoc. Wyprawiając go z domu szepnęła mu:
— Widzisz... Trzeba się pospieszyć!
Władka została jeszcze u pani Karoliny pewien czas i wyszła od niej z oszuszonemi łzami i nadzieją w sercu.
Pan Onufry miał również swoje kłopoty.
Telegram zaadresowany do jego służącej przez tajemniczego Wurma, uspokoił go wprawdzie co do następstw o zbrodni spełnionej przez Robaka. Była to jednak dla byłego komornika pociecha względna. Unikał możebnej kompromitacji przynajmniej na razie. To jednak nie poprawiało ogólnego położenia...
Jakkolwiekbądź, wskutek niezręczności Robaka gra była chwilowo stracona.
Pan Onufry miał zbyt wiele zimnej krwi i praktycznego zmysłu, ażeby tego nie rozumieć, i wreszcie, aby mieć urazę do wykonawcy swych planów. Co się stało, to się nie odstanie — taką była filozofia praktyczna pana Onufrego. Przyznać trzeba, że filozofia racjonalna...
Próbował za to naprawić złe — i jak widzimy, wziął się do tego w sposób pomysłowy.
Tymczasem jednak od chwili jak przekonał się, że Robak jest w bezpieczeństwie, zaczęła go trapić nowa troska.
Czy plan powiedzie się? Czy Robak potrafi lepiej wykonać to polecenie niż poprzednie?
Czy wreszcie papiery „Sępa“ dadzą mu w rękę dawno pożądaną broń?...
To też nie dziw, że pan Onufry był rozdrażniony i z niecierpliwością oczekiwał wiadomości od wykonawcy swoich planów. Wiadomość długo nie nadchodziła, co zresztą było naturalnem, ponieważ Onufry dla ostrożności umówił się z Robakiem, iż ten ostatni, oprócz pierwszego telegramu z Berlina innych depesz wysyłać mu nie będzie, a listy pisać ma przy pomocy klucza.
W takich warunkach, przy największym nawet pośpiechu wykonania, wieść o rezultacie nie mogła przyjść zbyt prędko...
Pan Onufry tedy oczekiwał — oczekując, kombinował.
Pragnął wynaleźć coś nowego, co odrazu zmieniłoby położenie na jego korzyść. Ale te rozmyślania do celu nie prowadziły. Przeciwnie, wprawiały go w coraz większe rozdrażnienie.
Tego chmurnego usposobienia nie mogły rozpędzić aż dwie w ciągu jednego tygodnia niespodziewane wizyty trzpiotki Heli.
Mała pieszczotka wpadała do ojca jak po ogień, bez żadnego widocznego powodu, zarzucała go potokiem pieszczot i gradem słów, opowiadała z oburzeniem historję biednej Jadzi, i wiele innych historij — i znikała... Widocznem było, że miała coś do powiedzenia, ale bała się. Pomimo despotyzmu z jakim zdawała się panować nad sercem ojca, jego schmurzone brwi odstraszały ją. A może to co chciała powiedzieć wymagało właśnie większej względności z jego strony!...
To zakłopotanie Heli zwróciło nawet uwagę pana Onufrego.
Za drugą bytnością zapytał dość szorstko: — On jest powodem tak częstych odwiedzin? Wyraził nawet w sposób stanowczy zadziwienie, że podobne wyprawy mogą się odbywać bez kontroli i pozwolenia panny Śniadowicz.
Ma się rozumieć Hela rozpłakała się — i ma się rozumieć, ojciec musiał ją przepraszać.
Nie mniej dziewczę wyszło zasępione.
Upłynęło parę dni jak poprzednio bez żadnych wiadomości...
Gdy oto tego samego dnia, kiedy „Fryga“ przybył po południu do Karolki z jakiemiś poważnemi wiadomościami i odbył z nią tak długą konferencję, rankiem na pana Onufrego spadł cały grad nowin.
Było aż trzy listy, które przychodziły doń kolejno...
Najpierw okazał się listonosz z dwoma pismami. Jedno nosiło markę zagraniczną i stępel Insbrucku w Tyrolu, drugie pochodziło z poczty miejskiej... Na kopercie listu zagranicznego pan Onufry poznał rękę Robaka; list z poczty miejskiej był zaadresowany przez Helę.
Już to samo musiało w wysokim stopniu zaciekawić byłego komornika.
Najpierw rozerwał kopertę listu od Robaka. Pismo zawierało dobrą nowinę, a mianowicie zarysowane w ogólnych liniach wypadki, które miały miejsce w Paryżu. Robak zawiadamiał, że papiery posiada, że są coś warte — i naznaczał Onufremu widzenie się za trzy dni w Toruniu...
Zbytecznie dodawać, że łotr nie miał żadnej ochoty wracać do kraju po niedawnej zbrodni. Były komornik musiał tedy sam wyjechać na dzień lub dni parę za granicę.
Jakkolwiekbądź, ta wiadomość wprawiła Robaka w świetny humor!...
Z lekkiem sercem brał do ręki kopertę drugiego listu, przypuszczając, że to jakie nowe dzieciństwo Heli. Ale zaledwie przeczytał pierwsze wyrazy, na jego czole ukazała się groźna zmarszczka... Wyraz twarzy zmienił się do niepoznania.
Bo też list Heli zawierał w sobie niespodziankę.
Oto jego dosłowne brzmienie:
„Kochany, niedobry ojczulku!
„Już dawno obiecałam, że ci wyznam straszną zbrodnię, czy też oznajmię wielką nowinę... już nie wiem, jak to nazwać...
„Przed paru dniami byłam u ciebie aż dwa razy, ale byłeś taki namarszczony, nie miałam odwagi... Nie dobry ojczulku!
„Żeby więc nie tracić śmiałości a raz skończyć, piszę do ciebie. Tak ojczulku, wyznaję ci straszną zbrodnię. Jestem zakochana... zakochana na śmierć...
„Nie śmij się... nic a nic... To nie żart, to nie żadna pustota. Kocham się, jak... jak... sama nie wiem. Jeśli co nie poradzicie na to, ty papo i panna Śniadowicz, to nie wiem, co zrobię...
„Albo się utopię w tej brudnej Wiśle... brr, co za straszna śmierć!... albo się powieszę „jemu” na szyi... Powiem mu wszystko. Róbcie co chcecie, bo ja już nie mam głowy. Wszystko, wszystko opowiem w tej chwili pannie Śniadowicz. Każcie mnie zabić...
„Ojczulku drogi! Nie gniewaj się i kochaj pomimo wszystkiego.
Twoją zwarjowaną.

Helę.“

Ten dziwny list wypadł z ręki panu Onufremu w pierwszej chwili nie wiedział, co sądzić. Pytał sam siebie: czy to nie nowy żart jego rozkapryszonej pieszczochy? Ale z tonu listu, pomimo jego pozornej żartobliwości, uderzyło co innego.
Pan Onufry zamyślił się pełen niepokoju.
Hela była jedyną jego namiętnością, ona stanowiła dlań cel życia. Znał to rozpieszczone dziecko do gruntu. Teraz przypomniał sobie rzucane przez nią urywkowe słówka, jej ostatnie wizyty, jej zmięszanie — i z trwogą musiał przyjść do wniosku, że list zawierał nagą i groźną prawdę.
Ostatnie wątpliwości rozproszyło pismo od pani Śniadowicz przyniesione przez posłańca. Brzmiało ono jak następuje:
„Sanowny Panie!
„Konieczną jest natychmiastowa pańska bytność na pensij. W tej chwili Helcia zrobiła mi nieproszona, z własnej woli zwierzenie, które każe chyba wątpić o jej zdrowych zmysłach... Jeśli to, co mówiła, mówiła serjo, jeszcze gorzej. Twierdziła zresztą, że napisała w tym względzie i do pana. Proszę przybyć natychmiast.
Z najgłębszem poważaniem.

Śniadowicz.“



ROZDZIAŁ IV.
Informacje.

Powtarzamy, pan Onufry kochał swe dziecko nad życie.
Hela stanowiła jego dumę, dla niej pragnął zdobyć miliony, dla niej nie cofał się przed niczem. To też wiadomość zawarta w dwóch tych listach, uderzyła go jak młotem. W chwili, kiedy miał już prawie pewność, że przezwycięży przeszkody i stanie u celu, kiedy marzył o urządzeniu życia swej pieszczotce w sposób iście czarodziejski, zdarzył się wypadek, krzyżujący jego plany, uderzający najdotkliwiej, bo w tę, dla której ważył się na wszystkie zbrodnie.
To mogło zachwiać nawet silniejszym.
Pan Onufry zaciął zęby, i zaczął się przechadzać po pokoju. Na jego szerokiej twarzy wybił się wyraz bólu, który przybierał te ciężkie rysy piętnem siły i energij. W szarych oczach byłego komornika palił się ogień.
Znamy pana Onufrego, i wiemy, że decyzje następowały u niego szybko. Był to człowiek umiejący iść na przebój. — Walka była jego żywiołem, a w walce nie zatrzymywał się przed niczem. Z nieugiętą logiką, która cechowała jego wszystkie czynności postawił sobie niezmiernie proste pytanie:
W jakim celu walczy?
Odpowiedź wypadła: ażeby uszczęśliwić dziecko...
„Dziecko“ miało oznaczać Helę.
A więc ją uszczęśliwić pomimo wszystkiego... Znał swą pieszczotkę i widział, że przy pozorach lekkości posiadała upór nie przełamany niczem. — „To spadek po mnie!“ — Mówił sobie nawet nieraz z uśmiechem. Jeśli już postąpiła tak, jak postąpiła, niepodobieństwem było przekonywać ją... Jeśli kocha, lub wmówiła w siebie, że kocha, nikt jej nie wybije tego ani z serca, ani z głowy...
A więc?...
A więc — rozumował pan Onufry — trzeba uczynić zadość kaprysowi, czy namiętności, która nią owładnęła. Kocha — trzeba, ażeby została pokochaną. Chce być jego — trzeba, ażeby wyszła za niego za mąż... Jednem słowem, trzeba dać dziecku zabawkę, której żąda...
Panu Onufremu nie trzeba było ani kwadransa, ażeby powziąść tę decyzję.
W pół godziny pożegnawszy pocałunkiem fotografię Heli, wychodził spiesznie z domu ze spokojem na twarzy, choć z burzą w głowie. Nakazywał sobie zresztą zimną krew. Rozumiał, że trzeba działać.
Pan Onufry wsiadł do dorożki.
— Na godziny! — rzekł do woźnicy. — Tylko jedź porządnie...
Najpierw zajechali do cyrkułu i do ratusza. Były komornik nie zapominał o liście od Robaka i o tem, że musi wyjechać na jego spotkanie za granicę. Należało przygotować paszport.
Następnie kazał się zawieźć na Kruczą.
Oczekiwała go tam już pełna niepokoju panna Śniadowicz. Przełożona opowiedziała panu Onufremu szczegółowo zwierzenia swej wychowanicy. W głosie jej przebijała trwoga. Znamy już tajemniczy stosunek, który trzymał przełożoną pensyi w pewnej zależności od byłego komornika. — Panna Śniadowicz oczekiwała burzy, gniewu i gróźb z jego strony. — Zapytywała się sama siebie: Czy sama o tyle o ile nie jest w pewnym przynajmniej stopniu winną nastąpionej katastrofie — i czy nie wypadnie jej za to odpokutować?
Ale burza nie nadchodziła...
Przeciwnie, oblicze groźnego sędziego wypogadzało się. To, co mu mówiła przełożona, szczegóły, których się dowiadywał, bynajmniej nie zdawały się stawać na przeszkodzie rozstrzygnięciu kwestij tak, jak postanowił przed chwilą.
Opowieść była bardzo prosta.
Na jednym z dwóch skromnych wieczorków, wydanych przez pannę Śniadowicz dla starszych uczennic w ostatnim karnawale, znajdował się wprowadzony przez brata jednej z wychowanic, młody, bardzo przyzwoity człowiek. Nazwisko Aleksander Jastrzębski. Po wieczorku złożył pannie Śniadowicz ceremonialną wizytę; potem widziała go parę razy w teatrze, na ulicy. Kłaniał się bardzo uprzejmie. Oto cały stosunek znajomości. — Hela widziała młodego człowieka sześć razy w życiu, raz z nim rozmawiała, ze trzy razy tańczyła. Oto i wszystko. Zkąd się wzięło jej to uczucie, to nie można dłużej wątpić, było to uczucie gwałtowne, egzaltowane? Sama nie wie, dość, ze dzieciak marzy o nim, jest jak gdyby w gorączce, nie może sobie znaleźć miejsca. Już od pewnego czasu, widoczną była zmiana w jej usposobieniu, nierówność w charakterze, ale przypisywano to czemu innemu... Teraz dopiero ukazała się fatalna prawda...
Przełożona pensij zamilkła.
Spoglądała teraz z niepokojem na byłego komornika. Pan Onufry przez chwilę milczał, wreszcie rzekł:
— Czy nie posiada pani, jakich bliższych wiadomości o tym panu?
— Niektóre... Pytałam uczennicę, przez brata której został wprowadzony pan Jastrzębski, jest kolegą jej brata, urzędnikiem w banku akcyjnym X. Nadto zdaje się posiadać pewną osobistą fortunę. Mianowicie ma niedaleko Warszawy folwark czy wioskę...
— Nie wie pani nazwiska tej posiadłości?
— Zaraz... panna Porzęcka mówiła mi i nawet zapisałam to sobie... Ach tak, Sobolówka!
— Czy ten pan jest żonaty? — zapytał z pewnem wahaniem pan Onufry.
— O, nie kawaler.
Te słowa zrzuciły Onufremu wielki ciężar z piersi. Obawiał się jednego, ażeby „on“ nie był już związanym ślubami małżeńskiemi; ta obawa została usunięta.
— A więc wydamy za niego Helę — rzekł ze stanowczością.
Panna Śniadowicz spoglądała na pana Onufrego ze zdziwieniem. — Zdawała jej się nieco przesadzoną ta pewność siebie. Rzuciła nieśmiałe zapytanie:
— A gdyby on... nie chciał?
Ale na ustach pana Onufrego ukazał się uśmiech, dowodzący, iż nie obawia się bynajmniej tej ewentualności.
— Niech pani poprosi Heli, chcę jej powiedzieć dwa słówka.
A gdy przełożona skierowała się ku drzwiom, dorzucił:
— W dniu ich ślubu zwrócone zostaną wiadome pani papiery!...
Nie będziemy opisywali krótkiego widzenia pomiędzy ojcem i córką. Były to z jej strony łzy przymilania się i pieszczoty, które przemieniły się w dziecięcą pustotę i radość, kiedy pan Onufry rozprostował wreszcie nachmurzone brwi i szepnął jej do ucha słówko pociechy i nadziei.
W kwadrans potem wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Miodową do hypoteki...
Wiemy, że powziąwszy postanowienie nie cofał się przed niem. I teraz postanowił niezwłocznie przystąpić do kroków, ułatwiających jego urzeczywistnienie. Ze zwykłą logiką, pan Onufry przyszedł do wniosku, że im więcej słabych stron mieć będzie młody człowiek, którego pokochała Hela, tem łatwiej go skłoni do poproszenia o jej rękę. Postanowił więc zbadać położenie Jastrzębskiego i odkryć wszystkie plamy istniejące na tem słońcu. Nie łudził się zresztą i rozumiał, że projektom jego mogą stanąć w poprzek nieprzewidziane przeszkody i skrupuły ze względu na teścia, może jakieś zobowiązania przyjęte przez Jastrzębskiego w obec innej kobiety... kto wreszcie odgadnie wszystko? Ale zdecydowany był, te przeszkody przezwyciężyć — i wierzył w ich przezwyciężenie...
Z hypoteki wyszedł z uśmiechem na ustach.
Odkrył pierwszą słabą stronę młodego człowieka. Znalazł książkę Sobolówki położonej w powiecie warszawskim. Wykaz hypoteczny odbijał jak doskonałe zwierciadło, fatalne gospodarstwo finansowe właściciela. Folwark posiadał wprawdzie podług drugiego działu, wartość około trzydziestu tysięcy rubli, za które był przed dziesięciu laty kupiony, ale długi na nim ciążące, przewyższały bez porównania te sumę. Oprócz Towarzystwa i poważnych sum hypotecznych na pierwszych numerach, były to dalej drobne wpisy i ostrzeżenia, pochodzące widocznie z długów lichwiarskich, a pozyskiwane najczęściej z wyroku sądu.
Folwark przeszedł do Jastrzębskiego przed siedmiu laty drogą spadku. Od tego też czasu datowała się większość obciążeń. O pochodzeniu tych długów mówiły nazwiska wierzycieli, znanych warszawskich lichwiarzy. Obok widniały liczne ostrzeżenia o terminach licytacij, wyznaczonych z powodu nieuiszczenia rat Towarzystwa; — raty najczęściej były płacone w ostatniej chwili w przed dzień sprzedaży. — Nie dalej, jak przed dwoma tygodniami właściciel folwarku uniknął subhastacij zapłaciwszy dwa tysiące rubli jednemu z wierzycieli popierających egzekucję... Co szczególniej zwróciło uwagę pana Onufrego, to powtarzające się nader często w książce nazwisko Salomon Mondscheina. Czytając je uśmiechał się.
Salomon Mondschein, zwany pospolicie „panem Salomonem,“ był jednym z najbardziej krwiożerczych warszawskich „procentników.“ — Jego ofiary kończyły zwykle samobójstwem albo kryminałem... Pan Onufry wiedział o tem dobrze, a nawet podobno znajdował się z „panem Salomonem“ w pewnych, bliższych stosunkach. To też miał racje uśmiechać się.
Z hypoteki pojechał do banku akcyjnego X...
Były komornik posiadał wszędzie stosunki. To też za chwilę po zameldowaniu został wprowadzony do biura jednego z wyższych urzędników banku. Pan Onufry zmyślił jakąś bajeczkę, ażeby wytłumaczyć swe żądanie informacij o Jastrzębskim.
Informacje te były zupełnie dokładne i udzielone chętnie; urzędnik, do którego pan Onufry się zwrócił, miał sobie przezeń niedawno wyświadczoną jakąś usługę. Zresztą dał o Jastrzębskim opinię wcale niepochlebną. Jak wiemy, odpowiadało to w zupełności widokom pytającego... To też na ustach jego błądził ciągle uśmiech.
Według słów zwierzchnika Jastrzębski był fatalnym pracownikiem. Rzadko bywał w biurze i prawie nigdy nic nie robił. Zresztą wydawał dużo pieniędzy i żył na dużą stopę. Gdyż kobiety kosztowały go grube pieniądze... Ma się rozumieć na to wszystko nie wystarczyłaby pensja z biura, to też od paru lat dojadał drugi z kolei spadek.
— Już dawno — kończył urzędnik, — była mowa o wydaleniu Jastrzębskiego... on sam zda je się nie dbać o swą posadę, ani trochę. — Ostatecznie jednak trzyma się dzięki protekcyjkom...
— Więc posiada stosunki.
— Posiada... Pochodzi z dobrej rodziny, i jak zwykle podobni trutnie, ma prawdziwe szczęście do spadków... Ot i teraz! Po całych dniach niema go w biurze i twierdzi, że biega za nowym spadkiem.
Pan Onufry przypomniał sobie w tej chwili sumę spłaconą w hypotece przed paru tygodniami.
— A więc jest spadek?
— Jest... choć to rzecz wątpliwa. Jastrzębski jest jedynym spadkobiercą księdza Suskiego...
— Jakiego Suskiego?
— No... nie wiesz pan?... tego, zabitego...
— A...
To „a“ miało dziwne nieokreślone brzmienie. Wyrażało ono zdziwienie, niespodziankę i jeszcze coś więcej... to coś, była to myśl, która się w tej chwili zrodziła w mózgu byłego komornika... Przez krótką chwilę milczał! Widocznie myśli jego były gdzieindziej.
Wreszcie uczuł potrzebę przerwania tego ambarasującego milczenia.
— Krewny księdza Suskiego! — rzekł, ażeby coś powiedzieć. — Dziwna rzecz! W sprawie nie było o niem żadnej wzmianki... Dziwna rzecz!
— Nic tak dziwnego odpowiedział urzędnik. Chorował wówrczas...
— A...
To drugie „a“ zdawało się być dalszym ciągiem pierwszego...
— I, przepraszam pana naczelnika — rzekł wreszcie Onufry — czyby nie można się dowiedzieć, kiedy zachorował pan Jastrzębski i jak długo był chory?...
— Dla czegóżby nie! — rozśmiał się urzędnik. Chociaż na co się to panu przyda?...
Przez chwilę szukał w papierach na stole.
— A, oto właśnie świadectwo złożone przez doktora Z... z sąsiedniego miasteczka. Pisze, że Aleksander Jastrzębski zachorował 8-go kwietnia... na gorączkę tyfoidalną...
— Na dwa dni przed zabójstwem — mruknął sam do siebie były komornik.
— Świadectwo zostało złożone w parę dni po zapadnięciu pacjenta, nie mogę więc powiedzieć panu z zupełną dokładnością, ile czasu trwała choroba... Ale zdaje mi się, że Jastrzębski wrócił do biura, coś dopiero w trzy, albo cztery tygodnie, może więcej... Rzeczywiście był zmieniony...
— Przepraszam, że nadużywam dobroci pana naczelnika, jeszcze dwa pytania...
— Słucham.
— Czy w ogóle jest u panów w zwyczaju składać świadectwa lekarskie w razie choroby?
— W ogóle nie, ale co do Jastrzębskiego, to bardzo naturalne... Tak często opuszczał zajęcia bez powodu, że chorując na serjo, chciał, ażeby jego nieobecność była należycie wyjaśniona, dla uniknięcia wszelkich nieporozumień...
— A...
Po chwili pan Onufry znów zaczął:
— A dla czego świadectwo wydane zostało przez lekarza z miasteczka X?...
— Ponieważ Jastrzębski chorował u siebie w Sobolówce.
— U siebie?
— Tak jest. Wiesz pan przecie, że ma swój majątek i stale tam mieszka, łaskawie tylko dojeżdżając do biura... Już z tego jednego pan widzi co to za urzędnik!...




ROZDZIAŁ V.
U „pana Salomona.“

W jednym z najokazalszych domów na Rymarskiej mieszka na drugiem piętrze od frontu Salomon Mondschein, ceniony kapitalista, pospolicie zwany „panem Salomonem.“
Dorożka Onufrego zatrzymała się przed tym domem.
Były komornik odprawił dorożkarza i wszedł powoli na schody. Przed drzwiami spojrzał na zegarek. Była druga.
— Jeszcze czas — mruknął sam do siebie. — Do trzeciej rozmówię się z Salomonem.
Zadzwonił.
Wkrótce znalazł się w bogato, choć niezbyt gustownie umeblowanym gabinecie „pana Salomona.“ Za biurkiem w bogatym szlafroku i haftowanej złotem czapeczce siedział sam gospodarz. Na widok Onufrego podniósł się żywo z krzesła.
— A... pan Onufry... panie komorniku dobrodzieju... Co za zaszczyt! co za szczęście!...
„Pan Salomon“ widocznie był bardzo uradowany. Twarz jego wyrażała przyjemne zadziwienie. Onufry spoglądał nań ze swojej strony z uśmiechem nieco drżącym.
— Przyszedłem — rzekł, gdy „pan Salomon“ usadził go już na najlepszym fotelu, z którego przedtem zrzucił płócienny pokrowiec — przyszedłem pana prosić o jedną przysługę...
— Przysługę?
Trudno sobie wyobrazić zabawne wykrzywienie rysów starego żyda pod jego złotem haftowaną czapeczką.
— Przysługę?... Pan Onufry... przysługę?... Pan sobie potrzebujesz nie żartować ze swojego pokornego sługi Salomona!
Widocznie wyraz „przysługa” w słowniku „pana Salomona“ miał stanowczo zdeterminowane znaczenie; określał on pożyczkę na mniejszy lub większy procent.
Onufry się uśmiechnął.
— Nie taką, jak pan myślisz...
— A... to też ja sobie właśnie tak zdziwiłem... Chociaż niech pan nie myśli, żebym ja był taki i nie zrobił „tamtej“ przysługi, jakby było potrzeba... Salomon wie, co komu winien!...
— Bądź pan spokojny, nigdy nie będzie trzeba.
Stary żyd pogładził się ręką po brodzie.
— Chwała Bogu... No, co pan rozkaże?... Salomon jest na pańskich rozkazów.
Pan Onufry zamyślił się; po chwili dopiero rzekł:
— Krótko mówiąc, potrzebuję wiedzieć coś o jednym z pańskich klijentów...
— Moich klijentów?...
— Tak — i dla tego przyszedłem do pana, żebyś mi pan dał o nim jak najobszerniejsze informacje... Rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Chcę o nim wiedzieć wszystko, na to ostatnie słowo, pan Onufry położył silniejszy akcent, aż do najdrobniejszych szczegółów waszych operacij...
Twarz „pana Salomona” przybrała wyraz poważny.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że u mnie klijenty to święta rzecz... U mnie co jest, to jest, cicho sza, jak w grobu... Żeby do mnie przyszedł kto inny z taką propozycją, to powiedziałbym odrazu „nie.“ Ale z panem inna rzecz...
— Przypuszczam...
— Znamy się tak dawno, i ja jestem panu dużo winien. Ja wiem, że pan jesteś sama dyskrecja, i że pan z tego, co powiem nie zrobisz nigdy użytku, szkodliwego dla Salomona... Nieprawda?
— Możesz pan być pewny...
— Więc ja panu wszystko powiem. — I o kogo panu dobrodziejowi idzie?
— O Jastrzębskiego...
„Pan Salomon” zdecydowany przed chwilą, zatrzymał się ponownie.
— Jastrzębski?... Zkąd pan znasz Jastrzębskiego?... Co pan od niego chcesz? — zapytał wreszcie żywo. — On dzisiaj o szóstej u mnie będzie...
— Robicie jaki interes?
— Tak... mamy robić.
W oczach „pana Salomona“ od chwili, kiedy się dowiedział o nazwisku osoby, o którą szło, widać było wachanie się. Zaczynało to niecierpliwić Onufrego.
— No, jakże?... mówisz pan?... pytał.
— Widzi pan dobrodziej...
Ale Onufry już mu przerwał:
— Mów pan krótko: „tak“ albo „nie.“ Na gawędy nie mam czasu. Przedtem jednak muszę panu powiedzieć, że nie potrzebujesz się o Jastrzębskiego obawiać. Daję panu słowo, że działam dla jego korzyści, a ponieważ pan jesteś jego wierzycielem więc i dla pańskiej. Powtóre.. przypominam, że z tej serii weksli, co pan wiesz, nie wszystkie są wycofane... Jeden z nich mam gdzieś odłożony na bok!...
Teraz głos Onufrego brzmiał groźbą.
— No... no... nie gniewaj się pan... Już powiem. Co pan chcesz wiedzieć?
— Wszystko...
— Nu, to ja panu powiem, co pan Jastrzębski jest mi winien gruby grosz. Ja z nim robiłem dużych interesów!...
— To wiem.
— Un mi jest winien na hypotekę z cztery tysiące rubli, a na wekslów z ośm...
— I to wszystko?
— Co ma być więcej?...
Pan Onufry przez chwilkę namyślał się.
— Panie Salomonie — odezwał się wreszcie — jesteś ze mną nieszczery... Powiadasz mi nie to, o co pytam. Że ci jest winien pieniądze, to wiedziałem i bez ciebie. Ile, to rzecz mniejsza. Ale potrzeba mnie było jakiejś historyjki, szczegółu, czegoś ciekawego... Jaki wreszcie twój ogólny sąd o nim? Jeszcze raz uprzedzam pana, że ze mną żartować nie można.
Pan Onufry spojrzał surowo w twarz Salomonowi. Stary żyd spuścił oczy na dół i westchnął.
— No — rzekł — widzę, że z panem niema żadnego sposobu... Chcesz pan dobrodziej, to ja panu dobrodziejowi powiem, że ten pan Jastrzębski jest w samej rzeczy młody człowiek trochę... jakby tu powiedzieć... lekkomyślny...
— Jak większość pańskich klientów... — rzucił sarkastycznie były komornik.
— Un nigdy nie płaci, ani kapitału ani procentów... Jeszcze taki zły, ani broń Boże do niego przystępuj!...
— No, to mniejsza.
— I ja panu dobrodziejowi, panie Onufry, powiem jednę historję...
— Słucham, to zaczyna być ciekawe.
— Otóż, proszę ja pana, będzie tak z cztery, pięć miesięcy temu, pan Jastrzębski przychodzi do mnie, częstuje mnie cygarem... powiadam panu dobrodziejowi, jak on chce, żeby mu pożyczyć pieniądzów, to zawsze częstuje cygarem... bardzo dobre cygaro, najmniej za 20 kopiejków... I powiada do mnie...
Stary żyd podniósł oczy na pana Onufrego, jak gdyby z zapytaniem: czy ma dalej mówić?
— No, no, prowadź pan dalej.
— I mówi, że mu potrzeba tysiąc rubli... Naturalnie! A ja powiadam, że nie dam... Trzeba panu wiedzieć, że pan Jastrzębski był mi już tyle winien, tyle winien i nie mogłem się od niego doprosić...
— Dalej, dalej!
— Aż on wydostał z kieszeni dwa weksle każdy po 750 rubli i pokazuje mi. Weksle, trzeba wiedzieć pana dobrodzieja były zażyrowane przez jednego pana... jednego bardzo, bardzo porządnego pana...
— Przez kogo?
— Pan koniecznie potrzebuje wiedzieć?... — pytał proszącym głosem pan Salomon.
— Koniecznie.
— No... przez pana Żulskiego... Jaki to porządny i bogaty pan, oj, oj!... Un jest kasjerem, głównym kasjerem u tego samego banku, w którego pan Aleksander jest urzędnikiem... I ma dwie kamienice, i mieszka na Ujazdowskie aleje. Ja sobie zaraz pomyślałem, że to coś nie musi być richtig...
— I nie dałeś pan pieniędzy? — zapytał z lekkiem szyderstwem pan Onufry.
— Za co nie miałem dać?... Salomon nie jest taki głupi!... Ja sobie pomyślałem... ja to do pana mówię w zaufanie, bo ja pana dobrodzieja dawno znam... ja sobie pomyślałem, że jeśli weksel jest dobry to pieniądze pewne, a jeśli, broń Boże nie dobry, to jeszcze pewniejsze...
— Oryginalne rozumowanie!
— Potrzebuje pan dobrodziej wiedzieć, że pan Jastrzębski już dawno czekał spadku po tym stryjaszku, czy wujaszku, tym księdzu co mu nie dawno zabili... I ja liczyłem, że z tych pieniadzów dostanę swoje satysfakcje... To ja myślałem sobie, że jak ja będę trzymał panu Aleksandrowi w rękę, to wszystkie moje pieniądze będą pewne...
— Ładna rachuba...
— Co pan chcesz?... każdy musi żyć... No, to ja dałem mu pieniądzów.
— Ale przyznaj się pan, tylko — pięćset rubli zamiast tysiąca... — zauważył ze złośliwym uśmiechem pan Onufry.
— Kto panu powiedział?... Właśnie że sześćset, sześćset i dwadzieścia nowiutkiemi papierkami... Auf majne munes!
— Dobrze już, dobrze... I ma się rozumieć pan Jastrzębski prosił, żebyś pan nikomu tych weksli nie pokazywał?
— Naturalnie.
— Jabym od pana kupił te weksle, jeśli pan jeszcze je masz... — rzekł nagle pan Onufry.
— Nie mam...
— Zapłaciłbym dobrze, kupiłbym jeszcze i wszystkie inne weksle Jastrzębskiego... Pan wiesz, że spadek po księdzu nie przedstawia nic wielkiego.
— Czy ja wiem?... Ma się rozumieć, wiem. Mój Boże, dla czego ja tych weksli już nie mam? — wołał żyd płaczliwie.
Tym razem w głosie jego przebijała szczerość.
— Posłuchaj pan, ten szelma, ten ganef on mnie oszukał... on mnie wyprowadził w pole. Un te weksle wykupił. Żeby nie to, to ja bym teraz miał wszystkie moje pieniądzów... A tak mnie może przepadnąć... dużo przepadnąć... Ja panu to wszystko opowiem, jak to buło.
— Słucham...
— Ma się rozumieć, ja nie chciałem chodzić z wekslami do pana Żulskiego... Po co? Ja chciałem ich mieć tylko w rękę. A żeby uni byli w porządku, to ja ich chciałem zaprotestować. W Warszawie toby mogło zrobić skandal!... To ja umyślnie kazałem pana Jastrzębskiego wypełnić miejsce zamieszkania prawne w Łódź... I, jak buł termin, to ja posłałem wekslów do kantor mojego przyjaczela do Łódź, żeby ich protestować. Akurat to buło płatne, pamiętam, jak dziś, na 13 kwietnia... I czy pan dobrodziej wiesz, co się stało?...
— No?...
— Ja czekam zaprotestowanych wekslów i wiesz pan, co ja odbieram?... Pieniądzów, baares gełd... Ten łobuz, ten ganef pojechał do Łódź i zapłacił...
— Niepodobieństwo!
— Dla czego niepodobieństwo, kiedy tak jest?... Ja panu mogę moich książków pokazać.
— I to było 13-go?...
— Nie... 14-tego, na drugi dzień po terminie...
— I pan twierdzisz, że to był on sam?
— Za co nie?... On sam. Mój przyjaciel jemu zna. Zresztą co pan chcesz? Un sam mi to mówił później, że był w Łodzi...
— A...
Przez chwilę panowało milczenie. Pan Onufry nie chciał się wydać z wzruszeniem, które go w tej chwili przejmowało. A potem rzekł:
— Mieliście panowie jakie nowe interesa?...
— Nie.
— Po cóż więc Jastrzębski ma być dziś u pana o szóstej?
— To inna rzecz... Chce u mnie zastawić list zastawny... To też delikatna materja...
Na twarzy starego żyda ukazał się chytry uśmiech.
— List na 1000 rubli... Ale z tym listem to mają być bardzo wielgie ceremonje.
— Jakie?
— Mam dać na niego 500 rubli, a list dostanę w zamkniętej kopercie... Rozumiesz pan? I nie wolno mi go otwierać, chyba, że pieniądze nie będą oddane w termin... Wiesz pan, co ja potrzebuję przypuścić?
— Cóż?...
— Jedno z dwojga: albo ten list pożyczony od kogo i panu Aleksandrowi wstyd, co go musi zastawić albo też... to nie żaden list...
— I dajesz pan pieniądze?
— Daję, ale każę panu Jastrzębskiemu napisać własną ręką na kopercie, że to ma być list zastawny i podpisać się... Czy pan rozumiesz?
Na twarzy „pana Salomona“ ukazał się szatański, złośliwy uśmiech.
— Tak, to ja nic nie ryzykuję... zakończył wreszcie.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał te pan Onufry.
— Słuchaj pan — rzekł — ten interes jest tak korzystny, że musisz mi go pan odstąpić...
— Jak to?
— Ten list wezmę w zastaw ja, a nie pan...
Twarz starego żyda wyrażała najlepiej, iż ta propozycja nie uśmiechała mu się bynajmniej. Ale pan Onufry ciągnął dalej głosem nakazującym:
— Tak być musi. Za tę cenę odbierzesz pan ostatecznie wiadomy weksel...
Salomon przez chwilę coś kombinował. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Zgoda...




ROZDZIAŁ VI.
Oskarżyciel i oskarżony.

Już od w pół do szóstej po południu pan Onufry niespokojnie przechadzał się po swoim gabinecie.
Oczekiwał przybycia Jastrzębskiego.
Z Mondscheinem rzecz została ułożona. Ażeby nie wzbudzać nieufności Jastrzębskiego, postanowili, że ten ostatni przybywszy do lichwiarza, nie znajdzie go w domu, a natomiast zostanie mu doręczoną kartka, zawiadamiająca, że interes będzie załatwiony w mieszkaniu pana Onufrego na Kapitulnej, gdzie ma nań oczekiwać Mondschein.
Pan Onufry nie wątpił, że po otrzymaniu takiego zawiadomienia Jastrzębski niezwłocznie doń przybędzie.
Pomimo to, oczekiwał z pewnym niepokojem. A gdyby Mondschein zmienił zamiar? Gdyby Jastrzębski powziął jakie podejrzenia? Byłaby to niepowetowana strata. Podobna sposobność nie nadarza się codzień...
Pan Onufry śledził z uwagą wskazówki zegara.
— Oto już szósta, dziesięć minut po szóstej, kwadrans, w pół do siódmej. Były komornik zaczynał się niecierpliwić.
W tej chwili zaturkotała dorożka...
Jeszcze dwie minuty — do drzwi zadzwoniono. Wreszcie wprowadzony przez starą służącą, która odebrała odpowiednie instrukcje wszedł do gabinetu Jastrzębski.
Pan Onufry zmierzył oczyma tę wysoką postać o rysach wybitniejących energią... Twarz podobała mu się.
— To człowiek, z którym można gadać! — rzekł sam do siebie.
Tymczasem Jastrzębski ze zdziwieniem rozglądał się po pokoju.
— Czy pan Leszcz? — zapytał wreszcie, podnosząc do oczów karteczkę, doręczona mu u Mondscheina.
— Tak, ja sam...
— Miał tutaj być pan Salomon Mondschein? — pytał dalej Jastrzębski.
— Będzie... będzie w tej chwili. Niech pan siada.
Jastrzębski zajął miejsce przy biurku; Onufry przyglądał mu się jeszcze przez chwilę.
— Spóźnia się Salomon... rzekł wreszcie, jak gdyby sam do siebie.
Jastrzębski spojrzał na zegarek.
— Już trzy kwadranse na siódmą.
— To też możemy tymczasem mówić o interesie bez niego — ciągnął Onufry.
— Pan tak sądzi?
— O tak... tembardziej, że właściwie pan Salomon miał nas ze sobą skomunikować, co wreszcie jest już zrobione.
Jastrzębski spojrzał z pewnem zdziwieniem na Onufrego.
— Trzeba panu wiedzieć, że Salomon wskutek nieprzewidzianych okoliczności, nie mógłby panu dziś usłużyć, a ponieważ nie chciał pana narażać na zawód zwrócił się do mnie.
— Tak?...
Na twarzy Onufrego widać było nieprzyjemne zdziwienie.
— O, niech pan się nie obawia... Ja jestem samą dyskrecją. Salomon mnie zna oddawna, i wie, że można mnie ufać bezwzględnie. Interes objaśnił mi szczegółowo, i rozumiem całą jego delikatność.
Jastrzębski był przez chwilę niezdecydowany.
— Wreszcie — rzekł — jak panowie uważacie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie.
— Ten Salomon — zaczął znowu Onufry spóźnia się obrzydliwie... A możebyśmy załatwili interes tymczasem i bez niego?
— Jak pan sądzisz!..
— Mniemam, że tak będzie najlepiej.
— Rzeczywiście. Co prawda, spieszę się...
— W takim razie odrzekł Onufry — oto pieniądze...
Wyjął z kieszeni gruby pugilares i otworzył. Wnętrze było naładowane storubluwkami.
— Czy weksel pan ma?
— Mam...
— Wypełniony?
— Tak na 800 rubli na trzy miesiące. Brak tylko jeszcze podpisu i nazwiska osoby, na rzecz której ma być wystawiony.
— To ostatnie zastąpię in blanco... Co do podpisu, oto atrament.
Jastrzębski położył swe nazwisko pod wekslem.
— A koperta? — pytał dalej Onufry.
— Jest...
Jastrzębski wyjął z zanadrza dużą kopertę, zapieczętowaną lakową pieczęcią.
— Czy na kopercie już napisane, co potrzeba?
— Jeszcze nie... Ale zaraz napiszę i podpiszę.
Jastrzębski znów wziął pióro do ręki.
Tymczasem Onufry odliczył storubluwki i trzymał w ręku. Za chwilę pieniądze przeszły do Jastrzębskiego. Koperta i weksel do rąk byłego komornika. Ten ostatni odbierając kopertę, delikatnie pomacał jej zawartość. Uśmiech ukazał się na jego ustach.
— Warunki, jak pan wie — dodał jeszcze. — Jeśli weksel nie będzie zapłacony w terminie, mam prawo otworzyć kopertę i rozporządzać listem zastawnym, jako moją własnością...
Jastrzębski skinął głową.
Zabierał się już do odejścia. Wziął rękawiczki i kapelusz.
— A proszę się pokłonić panu Salomonowi — rzekł.
Wstał z krzesła.
Pan Onufry schował tymczasem kopertę i weksel do szuflady biurka, zamknął ją na klucz, i spoglądał teraz z miną nieco drwiącą na podnoszącego się Jastrzębskiego.
— Jeszcze słówko rzekł.
Młody człowiek spojrzał nań zdziwiony.
— Cóż takiego? — pytał z pewną niecierpliwością. Wybaczy pan, ale nieco mi się spieszy....
— O, to zajmie nam bardzo niewiele czasu... Ośmieliłbym się zadać szanownemu panu jedno pytanie.
— Jakie?
— Czy pan dobrodziej nie jest przypadkiem kuzynem i spadkobiercą nieboszczyka księdza Suskiego?
Te słowa widocznie zastanowiły Jastrzębskiego.
— Przypuśćmy... Zkąd to pana interesuje?
— Z powodu spadku...
— Nie rozumiem.
— Widzi pan, bardzo być może, że byłbym wstanie dać niektóre wskazówki co do spadku pozostałego po nieboszczyku.
— Pan?...
— Tak jest... ja. Wszak prawda, że po śmierci księdza nie znaleziono tych znaczniejszych pieniędzy, o których tyle opowiadano?
— W samej rzeczy...
Uwaga Onufrego skierowała myśli młodego człowieka na nowy przedmiot. Usiadł położył na biurku kapelusz i rękawiczki.
— Widzi pan dobrodziej — ciągnął Onufry zawsze z nieco szyderczym uśmiechem na ustach — jest to w ogóle sprawa bardzo zawiła i tajemnicza... spadek jeszcze nie tyle, ile samo zabójstwo!...
Zawiesił głos i spoglądał z ukosa na Jastrzębskiego.
— Ja nie sądzę tak... — odrzekł ten ostatni.
— I dla czego, jeśli wolno wiedzieć? — pytał Onufry.
— To rzecz prosta: zabójca został skazany...
— Skazany? W istocie, ale to niczego nie dowodzi...
Teraz Jastrzębski spojrzał na swego interlokutora z uśmiechem.
— Nie dowodzi?...
— Tak, ponieważ w imieniu oskarżonego podano apelację...
— Kto panu to mówił?
— Kto?... to rzecz mniejsza. W każdym razie wiadomość pewna.
— To zresztą nie zmienia położenia rzeczy — odrzucił niedbale Jastrzębski. — Zabójca skazany przez pierwszą instancję, zostanie skazany i przez drugą.
— Byłoby to prawdopodobne gdyby...
— Gdyby?
— Gdyby jego adwokat nie posiadał nowych dowodów.
Onufry rzucił z ukosa spojrzenie na młodego człowieka; ten ostatni zdawał się być w tej chwili dziwnie blady. Mimowoli podniósł rękę do czoła, jak gdyby pragnąc obetrzeć krople potu...
— Dowody? — wybełkotał — i jakie jeśli wolno?...
— Ba, gdybym wiedział!... — roześmiał się pan Onufry. — Ale słyszałem o nowych zeznaniach, o jakichś papierach... nie wiem... wekslach... listach...
— Listach!
Jastrzębski był teraz cały w płomieniach.
Nerwowym ruchem podniósł się z krzesła.
— Wybaczy pan — rzekł szorstko — wspominałem już, że nie mam czasu... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je Onufry.
— Przepraszam, pozwolę sobie jeszcze pytanie... Jeśli się nie mylę, pan dobrodziej 10-go kwietnia, w dniu spełnienia zabójstwa leżał u siebie w Sobolówce chory?...
— Tak — odpowiedział machinalnie Jastrzębski.
— Czy pan się nie myli?
Jastrzębski zdawał się być, jak na torturach. Zrobił ruch zniecierpliwienia, jak gdyby chcąc odejść. Po chwili zreflektował się.
— Stwierdza to raport doktora — rzekł wreszcie. — Ale...
— Nie rozumiesz pan powodu zapytań... Zaraz... Proszę o chwilę cierpliwości. — I długo pan był chory?
— Miesiąc...
— W takim razie ośmielę się zapytać, co szanowny pan robił 14-go kwietnia w Łodzi?...
Onufry podniósł się z krzesła i skrzyżował ręce na piersiach. Na ustach jego błądził drwiący uśmiech. Jastrzębski stał przed nim blady, z czerwonemi wypiekami na policzkach i na czole. Ręce jego darły rękawiczki.
— Po co mi pan to mówisz? — rzucił wreszcie chrapliwym głosem.
— Po co?... Wistocie należy się wytłumaczyć. Panie Jastrzębski nie bawmy się w zagadki... Krótko mówiąc, chcę panu powiedzieć, że skazany za zabójstwo Stefan Polner nie jest bynajmniej zabójcą księdza Suskiego...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Jesteś pan przecie jego kuzynem i spadkobiercą. A zresztą powiem panu zaraz, kto jest istotnym zabójcą...
— Kto?
Onufry wyprostował się i wyciągnął rękę w kierunku Jastrzębskiego.
— Pan...
Młody człowiek zachwiał się na nogach; chwila słabości trwała jednak krótko. On z kolei wyprostował się. Roześmiał się głośno, nerwowym śmiechem.
— Wesoła historyjka — rzekł. — A dowody?...
Pan Onufry spoglądał nań teraz z pewnym niepokojem.
— Dowody?... Nie mówię już o tych, które podobno posiada obrońca Polnera...
Pan Onufry nie wiedział o listach posiadanych przez „Julka,“ rzucał przypuszczenie na domysł. To też zdziwiło go wrażenie, widniejące znów na twarzy Jastrzębskiego, którego śledził z pod oka.
— Nie mówię o zapłaceniu pieniędzmi z niewiadomego źródła fałszywych — pan Onufry położył nacisk na tych słowach — fałszywych weksli w Łodzi 14-go kwietnia, ani o spłacie hypotecznej... Pozostawiam na uboczu historję mniemanej choroby i prawdziwej bytności w Łodzi... To wszystko drobiazgi. Ale...
Jastrzębski blady, jak śmierć, czekał ostatniego słowa Onufrego.
— Ale... i to rzecz najważniejsza... tam w moim biurku — wskazał ręką w kierunku jednej z szuflad — leży w kopercie zapieczętowanej pańską pieczęcią i zaopatrzonej pańskim podpisem jeden z listów zastawnych skradzionych księdzu Suskiemu przez zabójcę. Czy nie prawda?...
Jastrzębski zaciął wargi i nie odpowiadał ani słowa. W jego umyśle zdawała się toczyć jakaś walka.
Onufry spoglądał nań błyszczącemi oczyma.
— Jest to o tyle prawdziwe, że w tej chwili zadajesz pan sobie pytanie, czy nie byłoby najlepiej rzucić się na mnie, ścisnąć mi gardło i uspokoić... a potem odebrać swój dokument!...
— Szatan nie człowiek — mruknął pod nosem Jastrzębski.
— Ale nie radziłbym panu tego robić...
Podniósł rękę opartą dotąd na biurku i ukazał w niej rewolwer.
— Widzisz pan?... Zresztą niedaleko jest służąca, a na schodach stróż...
Twarz Jastrzębskiego wyrażała bezsilną wściekłość. Nie był wstanie odpowiedzieć słowa.
— Lepiej usiądź pan i — pogadajmy...
Młody człowiek upadł, jak kłoda na krzesło.
— Pogadajmy — powtórzył głosem stłumionym i bezdźwięcznym...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmowa trwała długo.
Widocznie jednak zakończyła się zupełnie pokojowo. — Na odchodnem pan Onufry, odprowadził młodego człowieka do przedpokoju mówiąc:
— Bądź pan spokojny... Musimy iść razem. Wiążą nas wszystkie interesa. Zresztą nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Zupełna pańska otwartość przyniesie korzyść i panu i mnie... Nie zapomnij pan! Jutro rano na kolei o siódmej...
Jastrzębski szedł po schodach, jak gdyby odurzony. Siłą woli tylko powstrzymywał się od zataczania.




ROZDZIAŁ VII.
W przededniu odkryć.

W chwilę po wyjściu Jastrzębskiego z kamienicy przy ulicy Kapitulnej, z sieni wysunęła się maleńka, ruchliwa figurka.
Był to nowy od kilku dni lokator pana Onufrego, szewc.
Postać rozejrzała się uważnie do koła, wreszcie skierowała szybko w stronę Miodowej. W kilkanaście minut przebiegła Miodową i Długą i znalazła się na Nalewkach przed domem, w którym mieszkał adwokat „Julek.“
Brama była jeszcze otwarta.
Postać skierowała się bez wahania na słabo oświetlone schody, na których pozostała przez parę minut na jednym z najciemniejszych ich zakrętów, coś poprawiając około siebie. Potem posunęła się dalej — i za chwilę do drzwi adwokata dzwonił... „Fryga.“
Otworzył mu sam „Julek.“
— A bywaj-że pan, bywaj!... — wołał adwokat.
— Wiem, wiem... pan mecenas pragnie mnie widzieć.
— Spotkałeś pan Tomasza?
— Nie.
— Posłałem go do pana z listem.
— A w liście pan mecenas zapewne pisze, że przyszła awizacja do sprawy w izbie?
— Tak. Zkąd pan wiesz?
— Wiem... i jeszcze więcej. Termin za 8 dni...
— Istotnie.
— Dla tego też przychodzę...
— Nareszcie!
— Ażeby pana mecenasa zawiadomić, że jutro wyjeżdżam...
Adwokat aż odstąpił o dwa kroki w tył.
— Jakto?... wyjeżdżasz pan?... w takiej chwili!..
Na ustach „Frygi“ błądził lekki uśmiech.
— O, niech pan mecenas będzie spokojny... wyjeżdżam najwyżej na 36 godzin. Jadę jutro rano o siódmej, wrócę pojutrze o trzeciej, a najdalej o dziesiątej wieczorem...
— I po co?
„Fryga“ uśmiechnął się tylko znacząco.
Adwokat „Julek“ rozłożył ręce niecierpliwie.
— Zlituj się, panie Józefie — rzekł, — po co te ciągłe tajemnice?
— Tak potrzeba, panie mecenasie — odpowiedział były ajent policyjny poważnie. — Zresztą muszę dać panu mecenasowi pewne objaśnienia...
— Czekam ich z niecierpliwością...
W tej chwili dopiero adwokat spostrzegł się, że trzyma „Frygę“ przy drzwiach.
— Przepraszam, panie Józefie — rzekł, biorąc go za rękę, — ale nie uwierzysz, jak jestem rozdrażniony... Proszę dalej, do mojego gabinetu.
Były ajent policyjny podążył za adwokatem.
— Otóż, panie mecenasie — zaczął, zająwszy miejsce na krześle, — jest prawdopodobnem, że przywiozę ze sobą rzeczy bardzo a bardzo ważne. Przytem rzecz nie cierpi zwłoki. Dla tego też będę prosił pana mecenasa o łaskawe oczekiwanie mnie pojutrze o dziesiątej wieczorem, może trochę później.
— A nie będziesz pan zmęczony... prosto z kolei?
— O mnie niech się pan mecenas nie obawia. Konferencję trzeba zrobić i będzie zrobiona...
— A więc zgoda.
— Jeszcze jedno... Niech pan mecenas z łaski swojej zbierze wszystkich, których obie sprawy interesują. Byłoby też dobrze, gdyby znajdował się ktoś ze znajomych pana Jastrzębskiego... może pan Stawinicz...
— Mówisz to, panie Józefie, na serjo?
— Najzupełniej serjo.
— A więc poproszę go... Napiszę także parę słów do panny Władysławy... Wreszcie, co za szkoda, że Lutek Solski chory! Przydałby się nam...
„Fryga“ uśmiechnął się.
— O, co do tego, nie trzeba tracić nadziei... Zdaje mi się, że pojutrze pan Solski będzie się miał znacznie lepiej.
Adwokat tylko pokręcił smutnie głową, „Fryga“ ciągnął dalej:
— W takim razie moglibyśmy odbyć naradę przy jego łóżku... Na ten wypadek niech pan mecenas zostawi mi parę słów u Tomasza, a przybiegnę do pana Solskiego.
— Zgoda — rzekł adwokat.
A po chwili dorzucił:
— Słuchaj-że, panie Józefie, powiesz mi ostatecznie, co za ważne rzeczy przywozisz pojutrze?
„Fryga“ uśmiechnął się smutno.
— Powiem panu mecenasowi, choć jeszcze nie wiem, jak mi się wyprawa powiedzie...
„Julek“ rzucił mu pełne ufności spojrzenie.
— Panu miałaby się nie udać?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Bywa różnie... Otóż powinienbym przywieźć ze sobą, krótko mówiąc, rozwiązanie tych wszystkich zagadek, które nas oplątują tak groźną siecią.
— Tylko!
— A przedewszystkiem nazwisko prawdziwego zabójcy księdza Suskiego i dowody jego winy. Wreszcie mam nadzieję przy jednej okoliczności odnaleźć zabójcę szewca z Nowej Pragi...
„Julek“ nie mógł się powstrzymać, ażeby nie uścisnąć serdecznie „Frygi.“
— Wybacz pan — rzekł po prostu, — a ja pana oskarżałem o obojętność...
— To na pojutrze — ciągnął „Fryga;“ — oprócz tego mam jeszcze coś ciekawego na dziś...
— Cóż takiego?
— Drobnostkę... wiadomość o pannie Jadwidze.
„Julek“ skoczył na równe nogi.
— Człowieku! I mówisz to tak spokojnie?...
— O, niema nic złego, i zresztą w tej chwili nie potrzebujemy się śpieszyć...
— Jak? co? gdzie? żyje? zdrowa? — pytał „Julek.“
— Najpierw żyje i to rzecz najważniejsza...
— Chwałaż Bogu!
— Po drugie, jest wprawdzie chora i nieprzytomna, ale, o ile się zdaje, nie grozi jej żadne poważniejsze niebezpieczeństwo. Po trzecie, znajduje się w Sobolówce, folwarku pana Aleksandra Jastrzębskiego...
— Czy podobna?
— Tak jest, panie mecenasie.
— Ależ to dowodziłoby, że Jastrzębski stanowi jednę rękę z prześladowcami dwojga sierot. To obala wszelkie pańskie rozumowania...
— Bynajmniej, panie mecenasie. Zapewniam pana, że panna Jadwiga znajduje się w Sobolówce przypadkiem. Jastrzębski znalazł ją, wracając po nocy do domu... Leżała przy plancie kolei zemdlona i wyczerpana. Podniósł ją i zawiózł do siebie. Był to z jego strony po prostu czyn chrześciański.
— I nikomu nie dał o tem znać?
— Nie wiedział nazwiska biedaczki, która, wyczerpana strasznemi wrażeniami fatalnej nocy, wpadła w gorączkę... Przy sobie miała tylko woreczek ręczny z paru drobiazgami kobiecemi i książką do nabożeństwa. O nazwisku i sytuacyi swego przypadkowego gościa, pan Jastrzębski dowiedział się dopiero dziś... przed godziną...
— I zkąd pan to wszystko wiesz?
„Fryga“ uśmiechnął się.
— Za długo byłoby opowiadać... Dość, że wiem. Wracam do panny Jadwigi. Przywieźć ją do Warszawy, lub też otoczyć opieką na miejscu, nie będzie teraz trudnem. Pan Jastrzębski zgodzi się na wszystko, szczególniej jeśli pojedzie doń ktoś bliżej mu znajomy, naprzykład pan Stawinicz. Oto i robota dla pana mecenasa na jutro...
— Robota przyjemna! — zawołał „Julek.“ — Teraz rozumiem pańskie przypuszczenie, że Lutek Solski będzie pojutrze zdrowszy...
— A widzi pan mecenas...
— Istotny czarodziej z pana, panie Józefie!
„Fryga uśmiechnął się złośliwie.
— To też w tym charakterze ośmielę się wyprorokować panu mecenasowi jednę rzecz...
— Jaką?
— Pannę Jadwigę państwo na pewno odbierzecie, ale woreczka z książką do nabożeństwa... nie.
— A, mniejsza o to.
— Niezupełnie, panie mecenasie — mruknął „Fryga“ pod nosem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz, o w pół do siódmej rano, koleją Bydgoską wyjeżdżał do Torunia pan Onufry.
Wiemy już, z kim się tam ma spotkać.
W jednym z ostatnich wagonów lokował się w trzeciej klasie nizki, ruchliwy człowieczek, w którym były komornik nie poznałby nigdy swego lokatora, szewca, adwokat „Julek“ „Frygi.“ Razem z nim jechał ajent policyjny Wicherek.
Na kwadrans przed odejściem pociągu przed dworzec zajechała bryczka, z której wysiadł pan Aleksander Jastrzębski. Pobiegł on szybko na peron, i odnalazłszy pana Onufrego, doręczył mu jakiś niewielki woreczek skórzany...
— Do pojutrza! — rzekł Jastrzębski do byłego komornika, oddalając się...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.