Rzym (Zola)/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Nad wieczorem, Benedetta kazała poprosić Piotra, by zechciał zejść do salonu, bo pragnie z nim pomówić. Zastał ją rozmawiającą z Celią, która właśnie szczebiotała pieszczonym swym głosem:
— Tak, widziałam Pierinę... Tak, tak, i wiesz, widziałam ją idącą w towarzystwie Daria... lecz nie, to nie tak było... Pierina, wiedząc, że może go zobaczyć podczas spaceru na Pincio, czekała, by się jej ukazał... a gdy zobaczyła, rozpromieniła się cała a on się do niej uśmiechnął... natychmiast wszystko pojęłam... Ach, jaka ona piękna, jaka piękna!
Benedetta uśmiechała się, słuchając i żartowała z entuzyazmu Celii, jednakże coś smutnego osiadło na jej twarzy, bo czuła, że ta miłość Pieriny dla Daria jest silna, żywiołowo porywająca. Benedetta, godząc się z koniecznością położenia, zgadzała się, by Dario używał swobody, by się bawił i uczęszczał gdzie zechce, bo był przecież młodym i nie ślubował czystości, nie będąc księdzem. Lecz ta Pierina zbyt silnie go kochała, to mogło go pociągnąć... mógł się zapomnieć ze względu na jej nadzwyczajną piękność. Niepokój swój Benedeta zdradziła, odwracając rozmowę w innym kierunku.
— Siadaj, drogi księże Piotrze... Dobrze, żeś właśnie nadszedł w tej chwili, bo zaczęłyśmy obgadywać bliźnich... Mój Dario ma sławę zdobywcy serc niewieścich... wszystkie kobiety w Rzymie są w nim rozkochane... Ogólne jest przypuszczenie, że białe bukiety z któremi Tonietta jeździ od paru tygodni po Corso i po Pincio, są codziennemi darami mojego Daria...
Celia z wielkiem ożywieniem i przejęciem zawołała, ujmując rękę przyjaciółki.
— Ależ to nie są przypuszczenia, moja najdroższa... to pewność... najzupełniejsza pewność... Z początku myślano, że te kwiaty Tonietty pochodzą od młodego Pontecorvo, inni sądzili, że od porucznika Moretto... Mnóstwo było przypuszczeń i tylko tem się zajmowano podezas spaceru... Ale dziś wszyscy wiemy, że kwiaty pochodzą od Daria... i że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Dario o tem wie wybornie, temi dniami widziano go w teatrze, a podczas przerwy ukazał się w loży Tonietty...
Słuchając rozmowy, Piotr przypomniał sobie, że podczas spaceru z młodym księciem Boccanera w ogrodzie na Monte Pincio, widział Toniettę. Dario mu ją pokazał jako jedną z rzadkich dam pół-świata, któremi zajmowało się arystokratyczne kółko towarzyskie w Rzymie. Przypomniał sobie nawet szczególniejszy obyczaj Tonietty, która miewała bezinteresowne miłostki i od chwilowego wybrańca swego serca przyjmowała jedynie białe róże, a jadąc na spacer kładła obok siebie kwiaty od ukochanego, intrygując niemi spotykane damy, które z podnieconą ciekawością siliły się odgadnąć od kogo one pochodzą?... Od śmierci starego markiza Manfredi, Tonietta zamieszkiwała w ładnym pałacyku, pozostawionym jej wraz z całym majątkiem przez markiza. Powóz jej i konie wymieniano jako jedną z najpiękniejszych uprzęży w Rzymie. Ubierała się z wielkim wykwintem a zarazem prostotą, tylko kapelusze miewała ekscentryczne i psujące całość umiejętnie dobranego stroju. Utrzymujący ją bogaty anglik był teraz nieobecny, wyjechał w podróż przeszło od miesiąca.
W dalszym ciągu, mówiąc o Toniecie, Celia powtarzała z naiwnem przeświadczeniem.
— Ona jest ładna... zupełnie ładna... zwłaszcza lubię łagodność jej oczów... ale nie można jej urody porównywać z pięknością Pieriny... bo taki cud piękności jest rzadkością nad rzadkościąmi... Tonietta jest milutka... i można z przyjemnością pieścić oczy jej widokiem...
Benedetta nieco spochmurniała na wzmiankę o Pierinie. Pozwalała, by Dario gustował w piękności Tonietty, wiedziała bowiem, że to chwilowy tylko pociąg, doraźna rozrywka... lecz tamta, z tą nadzwyczajną urodą dziewczyna, przytem namiętnie rozmiłowana, niepokoiła ją i drażniła niemile; panując wszakże nad sobą, rzekła z uśmiechem:
— Biedny mój Dario, więc to on rujnuje się obecnie na białe róże dla Tonietty!... Gdy go zobaczę, będę go prześladowała białemi różami... Ale te wszystkie kobiety rozkochujące się w nim do szału, gotowe mi go zabrać... na szczęście wkrótce się to może skończy... bo sprawa rozwodu wstąpiła na lepszą drogę... Proces rozpoczyna się na nowo... i ciocia wyszła właśnie na miasto... żeby poczynić nieodzowne starania... trzeba zawsze zapewnić sobie poparcie...
Celia wstała, chcąc się pożegnać, w chwili, gdy Wiktorya wniosła zapaloną lampę, bo zmierzch już był zupełny. Piotr też powstał z fotela, lecz Benedetta zwróciła się w jego stronę, mówiąc:
— Księże Piotrze, nie odchodź, jeżeli łaska, bo pragnę z tobą pomówić...
Celia już zaczęła się żegnać z przyjaciółką, gdy chwyciła ją nagła ciekawość dowiedzenia się bliższych szczegółów o tych dobrych wieściach o procesie. Dopytywała się, kiedy sprawa się ostatecznie rozstrzygnie i czy ślub Daria z Benedettą zaraz potem nastąpi. Na samą myśl o ślubie Benedetty, rozradowana Celia zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Ach, moja najdroższa... jakże się cieszę... jak podzielam twoją radość... Więc masz nadzieję?... Masz pewność że Ojciec święty zdejmie z ciebie dotychczasowe pęta?... będziesz wolna... i zaraz poślubisz Daria!... Ach, moja miła, co za szczęście... co za wielkie szczęście!... Jaka z was będzie prześliczna para... jak wy pięknie przy sobie wyglądacie!... Może nasze szczęście razem nastąpi, może równocześnie ślub będziemy brały!... Bo i u mnie wszystko się ma na lepsze... widzę już wybornie, że ojciec i mama zaczynają mieć dosyć tej bezustannej wojny z mojego powodu... Wczoraj znów wydarzyła się okazya powtórzenia zwykłej mojej piosenki... powtarzam ją coraz to spokojniej, lecz ze wzrastającą stanowczością... Otóż ledwie skończyłam mówić: „Chcę mieć za męża Attilio, i dotąd będę prosić i czekać aż go dostanę“, ojciec mój wpadł w szalony gniew, z uniesieniem wymyślał mi od najgorszych wyrazów, groził pięścią, wreszcie wrzasnął, zwróciwszy się do mamy: „Dajże jej tego Attilia i niechaj więcej o tem nie słyszę!“ Ucieszyłam się... ach, jakże ja się ucieszyłam! Pojmujesz, moja najdroższa, że po tem co ojciec powiedział... lada dzień mogę się spodziewać że ustąpią... i Attilio będzie wreszcie mój! Tylko mój i mój na zawsze!
Piotr i Benedetta nie mogli się powstrzymać od głośnego śmiechu, patrząc na rozpromienioną i ucieszoną twarz Celii. Dziewicza piękność jej twarzy, zwykle biała jak lilia, zarumieniła się nieco z nadmiaru radości, wyrażającej nieskończoność zachwytu a zarazem niebiańskiej niewinności.
Raz jeszcze uściskawszy Benedettę, Celia wyszła, zabierając z sobą pannę służącą, która czekała na nią w pierwszym salonie.
Gdy pozostali sam na sam, Benedetta, wskazując Piotrowi krzesło i siadając tuż obok, rzekła pośpiesznie:
— Kochany księże Piotrze, polecono mi, bym ci udzieliła pewnej ważnej wskazówki, co do dalszego zachowania się w Rzymie. Wiadomość o twojem przybyciu narobiła sporo hałasu i przypisują ci ogólnie najdziwaczniejsze zamiary i dążności. Książka twoja jest uważana za bardzo szkodliwą, ma ona być od początku do końca nawoływaniem do schyzmy, ty zaś masz być ambitnym i przewrotnym człowiekiem, który, wyzyskując pojawienie się twej książki w Paryżu, przybyłeś do Rzymu dla uczynienia tem większego rozgłosu swojemu dziełu — słowem przypisują ci chęć wywoływania skandalu. Otóż polecono mi, bym cię ostrzegła, że jeżeli zawsze trwasz w chęci widzenia się z Ojcem świętym i bronienia przed nim napisanej przez siebie książki, to należy się postarać, by najpierw o tobie zapomniano... w tym celu, nie pokazuj się nigdzie przez kilka tygodni, żyj w ukryciu, wyczekując sposobniejszej chwili dla dalszych twoich zabiegów...
Piotr czuł się na razie oszołomiony temi słowami. Ależ oni wszyscy do szaleństwa chcą go doprowadzić postępowaniem swojem; sami mu nasuwają myśl schyzmy i skandalu, uwalniającego go na zawsze z pod takiego pełnego krzyczącej niesprawiedliwości ucisku. Zużyją jego cierpliwość bezustannem odkładaniem terminów, ciągiem osłabianiem jego energii, drobnemi lecz drażniącemi niepowodzeniami. Wzburzony, chciał wybuchnąć gniewem, wypowiadając swój protest. Lecz opanował się i machnął tylko ręką zniechęcony, znurzony. Po cóż wreszcie miał wypowiadać swój gniew i swoją gorycz, przed tą piękną, dobrą Benedettą, która najniezawodniej była przekonana, iż oddaje mu przyjacielską usługę... Więc zapytał tylko:
— Niechaj pani zechce mi powiedzieć, kto mi tej rady użycza, za łaskawem pani pośrednictwem?...
Lecz ona nie odpowiedziała, a patrząc na niego z wymownym uśmiechem, dała do zrozumienia, iż jest związana przyrzeczeniem tajemnicy.
Nagłą intuicyą ogarnięty, Piotr zapytał:
— Wiem już... to monsignor Nani... Wszak tak?...
Nie odpowiadając wprost na pytanie, Benedetta z zapałem zaczęła wychwalać monsignora. Jaki on dobry był dla niej! Zgodził się pokierować osobiście sprawą rozwodu, a zatem małżeństwo jej na pewno będzie unieważnione! Mówił o tem z donną Serafiną, która obecnie jest właśnie u niego. Pojechała do pałacu trybunału świętej inkwizycji, by się naradzić nad rozpoczęciem nowych starań. Ojciec Lorenzo, spowiednik ciotki i siostrzenicy, uczestniczył także w naradzie. Był on zawsze za prowadzeniem rozwodowego procesu, za rozerwaniem małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, małżeństwa tak gorliwie popieranego przez księdza Pisoni, gorącego patryotę. Benedetta mówiła z wielkiem ożywieniem, wymieniając przyczyny, na których opierała swoje nadzieje:
— Monsignor Nani wszystko może... wszystko co zechce... otóż jestem niezmiernie szczęśliwa, że raczył wziąść w swoje ręce całą sprawę tego procesu... Proszę cię, drogi księże Piotrze, miej i ty cierpliwość... nie buntuj się... a zobaczysz że jeszcze wszystko się stanie, tak jak tego pragniesz...
Piotr spuścił głowę na piersi i milcząc zastanawiał się nad swojem położeniem. Rzym pociągał go nadzwyczajnością piękna i uroku, zwiedzając miasto i okolicę, zaspakajał długoletnie swe pragnienia rozbudzonej ciekawości, zatem przedłużony o kilka tygodni pobyt w Rzymie nie był przykrością, raczej przeciwnie. Prawda, że z drugiej strony rzecz biorąc, to ciągłe odkładanie celu, w którym tu przybył, zużywało jego wolę, zniechęcało go, odbierając odwagę, napawało goryczą bezużyteczności zamierzonego kroku. Lecz czegóż się lękał?... Wszak poprzysiągł sobie, że nie uczyni żadnego ustępstwa, nie zmieni w swej książce ani jednego słowa, a jeżeli tak gorąco pragnie widzieć się z Ojcem świętym, to jedynie dla utwierdzenia się w swych przekonaniach i zamanifestowania swych poglądów o potrzebie nowej wiary. Raz jeszcze w myśli odnowiwszy te postanowienia, przyjęte wobec samego siebie, Piotr zdecydował się pozostać i czekać. Powiedziawszy to Benedecie, zaczął coś mówić, przepraszając za nadużywanie gościnności, udzielonej mu w pałacu. Lecz Benedetta przerwała, mówiąc:
— Nie mów tak, księże Piotrze, bo sprawiasz mi tem przykrość! Ja taka jestem rada z zabranej z tobą znajomości! Musisz zostać z nami aż do końca swego pobytu w Rzymie! Teraz, zdaje się, że szczęście uśmiechnęło się nam i zobaczysz, że tak mój proces, jak i twoja sprawa wezmą inny obrót, razem więc będziemy się radowali...
W ciągu dalszej rozmowy, ułożyli, że Piotr będzie unikał swych codziennych wycieczek do bazyliki i w stronę Watykanu... albowiem bezustannie snująca się po placu czarna jego sutanna zwraca niepotrzebnie uwagę. Obiecał, że przez kilka dni prawie nie wyjdzie z pałacu, a czas ten swobodny użyje na przeczytanie książek, dopełniających wiadomości, jakie miał o historyi rzymskiej i o samym Rzymie.
Światło lampy łagodnie oświetlało wysoki salon, a cisza dokoła panująca uspakajała wzburzenie Piotra. Czuł się nawet szczęśliwym ze sposobności rozmowy z Benedettą. Wybiła godzina szósta, na dworze była już noc zupełna.
— Zdaje mi się, że Jego Eminencya jest dziś cierpiący? — zapytał Piotr.
— Tak, wuj mój jest nieco cierpiący... ale to tylko trochę zmęczenia... Wuj kazał mnie zawiadomić, że zamyka się dziś na cały dzień z don Vigiliem w swoim pokoju, dla dyktowania mu listów... A więc stan jego zdrowia nie może być groźny.
Zapadło chwilowe milczenie. Nagle wpadła Wiktorya, niezmiernie przerażona, i głosem zdyszanym zawołała:
— Nieszczęście... nieszczęście!...
Benedettą zerwała się, nagle pobladłszy i, przeczuwając coś rzeczywiście zatrważającego, spytała:
— Co takiego?.. Mów... mów prędzej!...
— Dario... pan Dario jest na dole... Zeszłam do bramy, zobaczyć czy tam zapalić lampę, bo często zapominają zapalić ją o właściwej porze... gdy wtem, wśród ciemności, potknęłam się o coś leżącego na ziemi... To był nasz Dario... leży tam w bramie... Zdaje mi się, że jest ugodzony nożem...
Straszliwym, pełnym bólu głosem, Benedetta krzyknęła:
— Zabity, umarł!...
— Nie... ale jest raniony... pewnie raniony nożem!
— Zabity, zabity!
— Nie... mówił ze mną... I proszę, błagam, niechaj pani się uspokoi... i ciszej mówi... kazał, bym milczała... nie chce, aby ktokolwiek o tem wiedział... przysłał mnie tylko do pani... do pani jednej... ale stało się... niewiedziałam, że tutaj zastanę księdza Piotra... lecz on dochowa tajemnicy... i zejdzie z nami... pomoże nam... bo same możebyśmy rady nie dały...
Piotr słuchał z przerażeniem. Wiktorya, chcąc wziąć lampę dla poświecenia na schodach, wyciągnęła rękę, lecz ręka ta była cała skrwawiona, musiała się nią dotknąć Daria, broczącego we krwi, w bramie na dole. Benedetta, na widok tej drżącej i zakrwawionej ręki, krzyczeć zaczęła z bólu i z przerażenia.
— Nie ma czasu teraz na rozpacz i na łzy... Zejdźmy na dół w jaknajwiększej ciszy. Biorę lampę, bo trzeba widzieć gdy go brać ztamtąd będziemy... Śpieszmy się, śpieszmy, aby go kto nie zobaczył...
To mówiąc, Wiktorya poszła naprzód, zabierając lampę. We drzwiach, przed sienią, leżał na kamiennej posadzce Dario, musiał tu paść, nie mając siły iść dalej, widocznie raniono go przed samym domem. Leżał nieruchomie, zemdlony, usta miał zaciśnięte, twarz niezmiernie bladą i zamknięte powieki.
Benedetta już odzyskała energię, właściwą rodowi Boccanera, odważnie stawiającemu czoło przeciwnościom. Milcząc, z szeroko rozwartemi oczami, patrzyła bez łez i jęku, nierozumiejąc spadającego nagle ciosu. Któż popełnił to morderstwo?... Dlaczego teraz, o tej godzinie, przed progiem tego starożytnego pałacu?... Krew z rany Daria sączyła się w niewielkiej ilości, bo tylko ubranie było na nim zbroczone. Wiktorya, przekonawszy się o tem, rzekła przyciszonym głosem:
— A teraz zabierajmy go ztąd jaknajprędzej; dobrze się stało, że nie ma odźwiernego... on wiecznie przesiaduje u stolarza naprzeciwko... umizga się do jego żony... i dziś tak, jak zawsze, zapomniał zapalić lampę w bramie... ale może nadejść... więc się śpieszmy... Ja z księdzem Piotrem dam wszystkiemu radę... zaniesiemy Daria na górę... do jego pokoju...
Tylko jedna Wiktorya miała teraz całą przytomność umysłu; była to kobieta zawsze czynna, spokojna i ztąd pochodziła u niej równowaga rozsądku. Benedetta i Piotr z dziecięcem posłuszeństwem, wykonywali co rozkazała, tak bowiem byli wzruszeni, iż nie mieli siły myśleć ani też mówić.
— Contessina weźmie lampę i będzie świecić na schodach... tak, trzeba nieco lampę przysłonić żeby światło padało na stopnie. Ksiądz Piotr niechaj stanie przy nogach... ja wezmę Daria pod ramiona... Wniesiemy go we dwoje... on biedaczek nie bardzo nam zacięży...
Rozpoczął się smutny pochód na górę, po monumentalnych schodach pałacu. Na szczęście, stopnie były nizkie i szerokie, co niemało ułatwiło straszne przenosiny tego rannego ciała ostatniego dziedzica starożytnego pałacu, który już niejedną krwawą scenę widział w swych murach. Na obszernych, jak sale, przerwach pomiędzy schodami, tragiczny orszak zatrzymywał się na chwilę i szedł znów dalej przy drżącem i słabem świetle lampy, trzymanej przez Benedettę wysiłkiem woli i bólu. Szli, milcząc, wśród grobowej ciszy, zalegającej pałac Boccanera. Cisza ta była tak głęboka, że zdawało się słyszeć rozkładające się części starych murów, gotowych się zapaść sufitów, wieki toczyły starożytną budowę gmachu, który przy lada wstrząśnięniu, mógł się zamienić w historyczną ruinę.
Wiktorya niosła ranne ciało swego pana z troskliwością matki i ze spokojem kobiety ufnej w swe siły. Natomiast Piotr, bezustannie będąc w obawie, że się pośliznie na marmurowych stopniach schodów, wysilał się nadmiernie, dysząc już ze zmęczenia. Nieszczęsna grupa z trudem postępująca ku górze, odbijała się fantastycznemi cieniami na ścianach. Wydłużone postacie kurczyły się przy zakręcie balustrady, to znów się wydłużały aż do sklepienia o bogatych rzeźbach i złoceniach.
Mieszkanie Daria, złożone z trzech pokoi, z salonu, sypialni i ubieralni, znajdowało się na pierwszem piętrze, obok mieszkania kardynała. Okna sypialni młodego księcia wychodziły na pałacowy ogród i na Tybr, płynący poniżej. Przebywszy olbrzymiej wysokości schody pierwszego piętra, dalej przedsionek i długą galeryę, należącą już do mieszkania kardynała i tłumiąc odgłos kroków, by nikt ich nie posłyszał idących, wnieśli wreszcie Daria do jego sypialni i położyli na łóżku.
Wiktorya zaśmiała się cichutko, uradowana, że przenieśli rannego, nie budząc niczyjej uwagi.
— Otóż i leży już wygodniej... Niechajże pani nie trudzi się trzymaniem lampy... teraz można ją postawić... oto tutaj na stole... tu najlepiej... Kontenta jestem, że nas nikt nie słyszał i nie widział... prawdziwe szczęście, że donna Serafina musiała dziś wyjechać na miasto... i że don Vigilio jest zajęty u Jego Eminencyi... owinęłam ramiona Daria moją spódnicą... więc ani kropla krwi nie padła na schody... ale jeszcze się o tem przekonam... pójdę tam z gąbką... bo na dole, pewno zostały ślady...
Zamilkła i przystąpiwszy do łóżka, wpatrzyła się w twarz Daria.
— Oddycha... lepiej teraz oddycha... więc niechajże państwo go pilnują, a ja co prędzej biegnę do naszego doktora... jemu można zaufać... doktór Giordano był przy twojem przyjściu na świat moja najdroższa contessino... to człowiek zupełnie nam oddany...
Gdy Wiktorya wyszła, Piotr i Benedetta milczeli dalej, stojąc po obu stronach łóżka, tylko węzgłowiem przypartego do ściany. Drżeli oboje z przerażenia, patrząc na bladą twarz zemdlałego Daria. Wtem Benedetta rozwarła szeroko ramiona, załamała dłonie i poczęła żałośnie jęczeć. Po chwili ucichła i, pochyliwszy się tuż nad twarzą rannego, śledziła przerażającą jej bladość i złowrogo przymknięte oczy. Nadsłuchiwała lekkiego oddechu, który był niezmiernie powolny i słaby. Lecz twarz zaczęła przybierać normalniejszą cerę i Dario otworzył oczy.
Pochwyciła go za rękę, chcąc w tym uścisku wypowiedzieć swoją miłość, swój niepokój a nawet nagłą pociechę jakiej doznała, widząc otwierające się te drogie oczy, a zwłaszcza czując lekki uścisk w odpowiedzi na swoją pieszczotę.
— Ty widzisz mnie?... Ty czujesz mnie przy sobie?... Powiedz... powiedz, ukochany?... Co tobie... co się stało?... Czy możesz nam powiedzieć?...
Milczał i zdawał się być zaniepokojony obecnością Piotra, lecz poznawszy go, pogodził się z tą myślą, wzrokiem szukając, czy jeszcze kogo nie było w pokoju. Po chwili szepnął:
— Nikt nie widział?... Nikt się nie domyśla?... powiedz...
— Nie, nikt nie widział i nikt się nie domyśla, uspokój się, mój najdroższy... Z pomocą Wiktoryi wnieśliśmy cię na górę, nie spotkawszy nikogo.. Ciocia wyszła z domu... a wuj zamknął się w swoim pokoju...
Musiało go to uradować, bo się uśmiechnął:
— Nie chcę, aby ktokolwiek o tem wiedział, bo cała ta przygoda jest niemożliwie niedorzeczna,..
— Powiedz... cóż to takiego?...
Przymknął oczy, będąc już zmęczonym a zarazem pragnąc uniknąć dania odpowiedzi. Jednakże zrozumiawszy, iż lepiej zrobi, mówiąc tymczasowo chociażby część prawdy, rzekł:
— Ktoś ukrył się przy bramie i czekał mojego przyjścia... A gdy nadszedłem, pchnął mnie nożem tu koło ramienia...
Benedetta, drżąc cała, pochyliła się nad Dariem i patrząc prosto w oczy pytała:
— Ale któż to był?... Cóż to za człowiek?... Mów... mów... proszę, powiedz jego nazwisko!...
Dario zaczął coś mówić głosem niechętnym i zmęczonym o człowieku nieznanym i uciekającym wśród ciemności, nawet nie zapamiętał jego rysów. Benedetta znów pobladła i syknęła przez zęby:
— To Prada! Prada chciał cię zabić! Wszak tak?... Nie potrzebujesz przedemną ukrywać... widzisz, że się zaraz domyśliłam...
Wpadła w rodzaj gorączkowego obłędu i coraz głośniej dowodziła:
— Wiem... na pewno wiem, że to on... słyszysz... wiem, że to on!... Nie kto inny tylko on! Prada! Nie mógł mnie posiąść... nie mógł zadowolić swojej żądzy... więc nie chce, bym tobie się oddała... lękał się teraz, że niedługo pobrać się będziemy mogli... więc postanowił cię zabić, woli być mordercą twoim, aniżeli wiedzieć, że mężem moim być możesz!... Ach, znam tego człowieka... on nie przestanie mnie prześladować... zawsze będę nieszczęśliwa z jego powodu... Ach, ten Prada, ten niegodziwy Prada!...
Dario, uniesiony niespodziewaną energią i chcąc co prędzej usunąć to niesłuszne podejrzenie, zawołał:
— Nie... nie! To nie Prada, ani też nikt przez niego nasłany... Przysięgam, że to nie on! Pamiętaj, że ci mówię, że to nie on!
Dario wyrzekł te słowa z taką szczerością i z taką siłą przekonania, że Benedetta nie śmiała dłużej posądzać. Przestała nawet o tem myśleć, na nowo przerażona stanem rannego, uczuła bowiem słabnący uścisk jego dłoni, rękę miał teraz bezwładną, spotniałą i zimną. Zmęczony uczynionym wysiłkiem, na nowo wpadł w zemdlenie, twarz mu zbielała, powieki się zasunęły. Zdawało się, że umiera.
Odchodząc prawie od zmysłów, Benedetta dotykała jego twarzy drżącemi rękoma i przywoławszy Piotra, mówiła urywanemi słowami:
— On... umiera... umiera... już jest zimny... martwy... Boże, ratuj go! Boże, on umiera!...
Piotr silnie wzruszony jej trwożnym niepokojem i jękiem rozpaczy, uspakajał ją o ile mógł:
— To chwilowe omdlenie... zmęczył się, mówiąc zbyt gwałtownie... Czuję bicie jego serca... Błagam, uspokój się pani... doktór zaraz przyjdzie...
Nie słyszała go nawet... w tem, w nadmiarze egzaltowanego wzburzenia, rzuciła się na ukochanego człowieka i leżąc przy nim, tuląc się do niego z namiętną miłością, całowała go i pieściła, zalewając się łzami, szepcząc mu słowa gorącego uczucia:
— Najdroższy... najdroższy!... Czyż ja ciebie mam utracić?... Dario mój, wybacz mi, ja odpychałam cię od siebie... nie chciałam być twoją aż dopiero po ślubie... chciałam czekać... ach, ja niegodziwa... pocóżem nie oddała się tobie, tobie tak bardzo mnie pożądającemu... mogliśmy być szczęśliwi... Lecz ja chciałam dochować przysięgi złożonej Madonnie... wierzyłam, że ona pragnie, bym żyła w czystości... i tę czystość dziewiczą chciałam dochować aż do ślubu naszego, mówiono mi, że tylko takie małżeństwa są szczęśliwe... Ach, najdroższy, najdroższy, po cóż ja obstawałam przy podobnych wierzeniach!... Przecież Madonna nie byłaby odwróciła się odemnie, gdybym była zaznała rozkoszy z tobą!.. Ach a teraz... teraz, jeżeli cię ona zabierze... pierw nim miłością naszą będziemy złączeni... ach, jeżeli mnie ona zawiedzie... jeżeli wydrze cię z moich objęć, pierw nim będę twoją... jaki żal, jaki okrutny żal mieć będę do niej... jakże do końca życia cierpieć będę, żałując, iż z tobą nie zatraciłem duszy!... Wolę nie dostąpić zbawienia... wolę nieba się wyrzec a być twoją... ach, najdroższy... czy słyszysz!... ja pragnę być twoją... złączyć naszą krew z sobą, spoić nasze usta w bezgranicznem oddaniu się miłosnem...
Piotr słuchał z osłupieniem, patrząc na ten miłosny szał Benedetty. Więc to była ta sama kobieta, tak zawsze spokojna, rozsądna, cierpliwa i myślą naprzód zabiegająca, by jak najlepiej zorganizować przyszłe swe szczęście?.. Słyszał jej miłośne zaklęcia, widział ją namiętnie całującą i obejmującą Daria i jeszcze jakby nie wierzył rzeczywistości. Wszak ta Benedetta była zwykle tak dziewiczo skromną, powściągliwą w okazywaniu uczucia, wdzięk jej naiwnej niewinności zdawał się wynikać z głębi jej natury... Widocznie pod nagłem wrażeniem okrutnego ciosu, wzburzyła się w niej namiętna krew rodu Boccanera. Atawizm ujawnił się, bo grożące niebezpieczeństwo pozrywało pęta, krępujące w zwykłych okolicznościach. Jakaż siła była w jej miłości, jaka duma i jakie niepohamowane pragnienie użycia! Domagała się praw swoich naturalnych ze wściekłością, niczem już nieopanowanego uczucia, żądała miłości, której dotychczas nie było jej danem użyć w całej pełni. Wyła teraz z bólu, złorzeczyła śmierci, odpędzała ją od tego łoża, broniła kochanka, bo śmierć, unosząc go, zabrałaby całość jej pożądań, cel życia, dla którego czuła się stworzoną.
Piotr błagał ją:
— Uspokój się pani... uspokój... on żyje... on żyć będzie..
Ale Benedetta, zalewając się łzami i przyciskając się do bezwładnego ciała kochanka wołała z rozpaczą:
— Ukochany mój... zabierz mnie z sobą.... ja bez ciebie żyć nie chcę... mnie bez ciebie życie będzie ciężarem... katuszą... Ja chcę umrzeć wraz z tobą... przyłożę moje serce do twojego serca i wpiję się w ciebie tak mocno... niezmiernie mocno, że umierając, złączę się z tobą i całość z twem ciałem będę stanowiła... Umrę na twem sercu... i nikt nas nie rozdzieli... pochowają nas razem... na zawsze będziemy razem w swych objęciach jak mąż z żoną... śmierć będzie naszem złączeniem... Przyrzekłam ci, że tylko twoją będę na zawsze... więc będę nią, chociażby po śmierci, pod ziemią, we wspólnym grobie i w jednej z tobą trumnie... Ukochany mój,... otwórz oczy!... daj usta twoje... upieść mnie pocałunkiem twoim!... Powiedz, że chcesz, bym z tobą umarła... jednem słowem odezwij się do mnie...
Stare mury ponurego pokoju, drżeć się zdawały od płomiennych, miłosnych zaklęć Benedetty. Osłabła z rozpaczliwego uniesienia i osunęła się na podłogę, głową tylko wsparta o krawędź łóżka, na którem Dario spoczywał jakby martwy. W tejże prawie chwili weszła do pokoju Wiktorya, prowadząc ze sobą doktora.
Doktór Giordano miał lat przeszło sześdziesiąt, był wzrostu małego, głowę miał pokrytą włosami, wijącemi się w srebrne pukle, różowy, starannie wygolony, miał postawę dobrodusznego prałata, widocznie skutkiem leczenia klienteli prawie wyłącznie złożonej z duchownych, przejął się układem ich i stał się do nich podobny. Mówiono, że był rzadkiej zacności i dobroci. Chętnie leczył biednych i nigdy nic od nich nie żądał. Przytem miał wyrobioną opinię człowieka taktownego i umiejącego dochować tajemnic sobie powierzonych. Od lat trzydziestu był doktorem rodziny Boccanera. Wierzono mu i z ufnością oddawano się w jego ręce, nawet kardynał Boccanera nigdy, w najważniejszych wypadkach, nie wzywał do siebie innego doktora.
Ostrożnie, z pomocą Piotra, rozebrał Daria, który z bólu ocknął się z omdlenia. Zbadawszy stan rany, doktór się uśmiechnął i zapewnił, że nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa. Co najwyżej chory pozostanie w łóżku przez trzy tygodnie. Uspokoiwszy obecnych, znów zaczął oglądać ranę i, ulegając zwykłej w Rzymie skłonności zachwycania się sztuką umiejętnych pchnięć nożem, znając się wreszcie wybornie na tego rodzaju ranach, codziennie wydarzających się w jego praktyce wśród biednej ludności, doktór Giordano nie śpieszył się z opatrzeniem rany, znajdując zapewne, że zadaną została z całem możliwem mistrzowstwem. Zwróciwszy się do Daria rzekł:
— Taką ranę nazywamy ostrzeżeniem... Ten, który ją zadał, nie chciał zabić i wymierzył cios z góry na dół... tym sposobem nóż zagłębił się tylko w mięśniach, nawet nie zawadziwszy o kość... Nie ma co mówić, ten który wymierzył to pchnięcie zna się na rzeczy... ogromnie zręcznie zadał ranę...
— Tak, tak... szepnął Dario, wiem, że nie chciał mnie zabić... bo miał ku temu wyborną sposobność... mógł mnie przebić na wylot...
Benedetta nie słyszała tej rozmowy. Od chwili, gdy doktór zapewnił, że rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa, padła na krzesło i była prawie w odrętwieniu. Teraz, gdy opuścił ją straszliwy lęk, podtrzymujący jej energię, osłabła. Była to zwykła reakcya nerwowa. Wreszcie pojawiły się w jej oczach łzy, lecz ciche, słodkie łzy przynoszące ulgę. Po chwili wstała i pochyliwszy się nad rannym, pocałowała go z rozradowaną twarzą i wielką czułością.
Dario rzekł do opatrującego doktora:
— Pragnąłbym, aby nikt nie wiedział, co mnie spotkało... Wprost nie chcę narazić się na śmieszność... Podobno, nikt o tem nie wie, prócz obecnych tutaj, zatem proszę wszystkich o tajemnicę... Zwłaszcza niechaj nikt tem nie niepokoi cioci... i kardynała... słowem nikogo z przyjaciół i ze znajomych...
Doktor Giordano kiwał znacząco głową i dobrotliwie uśmiechnięty zapewnił:
— Dobrze... dobrze... nikt o tem się nie dowie... Powiemy, żeś książę spadł ze schodów i wywichnął sobie ramię... A teraz proszę się uspokoić i jak najprędzej zasnąć... Przyjdę jutro zrana... tylko proszę spać... o niczem nie myśleć... i nie doprowadzać się do gorączki... Do jutra...
Skutkiem rozmowy z Benedettą, oraz skutkiem choroby księcia Boccanera, rozpoczął się dla Piotra odmienny rodzaj życia. Przez pierwsze dni zupełnie nie wydalał się z pałacu, pisząc, czytając a po południu schodził na kilka godzin do pokoju Daria, gdzie zawsze zastawał Benedettę. Przez czterdzieści osiem godzin Dario miał dość silną gorączkę, lecz teraz rana już się goiła i wszystko zapowiadało blizkie wyzdrowienie. Powszechnie myślano, że Dario zwichnął sobie ramię, potknąwszy się na schodach. Do tego stopnia uwierzono w bajkę, wymyśloną przez poczciwego doktora, że kardynał począł nalegać na donnę Serafinę, by ustąpiła od zaprowadzonej i przestrzeganej oszczędności w oświetlaniu schodów. Wymógł więc na siostrze jedną dodatkową lampę, palącą się odtąd przy zakręcie wspaniałej balustrady. Lampa ta miała chronić domowników od nieszczęśliwego wypadku.
Któregoś dnia nad wieczorem, podczas gdy Piotr znajdował się w pokoju chorego księcia, Wiktorya weszła, niosąc filiżankę rosołu, a zobaczywszy, iż wyjątkowo nie było Benedetty, rzekła cicho:
— Od czasu jak pan się położył, codziennie przychodzi do pałacu młoda dziewczyna... płacze i dopytuje się o zdrowie pana... Powiedziałam jej, żeby nas nie nachodziła, ale nie ma sposobu opędzić się od niej... na imię jej Pieryna...
Piotr wszystko słyszał i nagle zrozumiał a Dario, spojrzawszy na niego, wiedział, że już nie można dłużej ukrywać prawdy, więc nie odpowiadając Wiktoryi, rzekł:
— Tak, wyobraź sobie, księże Piotrze, jaki dziwny ten Tito... żeby wiedział... nie byłby na mnie godził... jaka niedorzeczna cała ta sprawa!..
Jakkolwiek Dario utrzymywał, że nie powinien był dostać „ostrzeżenia“ od brata Pieriny, jednakże czuł się zawstydzony i widocznie zakłopotany. Piotr, zrozumiawszy teraz towarzyszące tej sprawie okoliczności, zaofiarował się, że pomówi z Pieriną, namawiając ją, by nie przychodziła do pałacu. Dario podziękował mu z serdeczną wdzięcznością, dodając z niechęcią:
— Sensu nie ma ta awantura! To aż nieprawdopodobne w naszej epoce... i zakrawa na opowieść z przeszłych stuleci!...
Nagle zamilkł, widząc wchodzącą Benedettę. Usiadła przy nim jak zwykle i rozmawiała ze spokojną słodyczą, nie krępując się obecnością Piotra, który chętnie głos zabierał, nadając inny wątek zwykłej pogadance. Gwarzyli tak całemi godzinami wśród głębokiej ciszy starego pałacu, który zdawał się być uśpiony, prawie martwy, bez tchnienia.
Dla użycia przechadzki, Piotr chodził obecnie tylko po najbliższych ulicach pałacu Boccanera. Lubił przedewszystkiem via Giulia, na której mieszkał, lubił jej szerokość, ciszę i wygląd, sięgający epoki papieża Juliusza II. Z rozkazu papieża rozszerzona, wyprostowana, nie doszła wszakże do świetności, w jakiej ją widział Juliusz II, pragnący by po obu jej stronach powstały najpiękniejsze i najwspanialsze pałace Rzymu. Jednakie na tej oto ulicy odbywały się najgwarniejsze uroczystości podczas karnawału, była ona polem wyścigów pieszych i konnych od pałacu Farnese aż do placu św. Piotra. W r. 1630 poseł francuzki markiz de Couré, zamieszkujący przy via Giulia w pałacu Saccheti, wyprawił trzydniową uroczystość na radosną wiadomość urodzin delfina, który był później królem Ludwikiem XIV. Podczas tej trzydniowej uroczystości, via Giulia pokryta była kwiatami a w oknach i na balkonach pozawieszano bogate różnobarwne makaty, wyścigi odbyły się z nadzwyczajnym przepychem, na Tybrze puszczano sztuczne ognie a fontanny przelewały się winem. Jakże odległą była ta epoka i jakże inną była dziś via Giulia, odosobniona od reszty ulic, na które ruch i życie się przeniosło, zawsze była pustą, cicho zadrzemaną... Wszystko tu wszakże mówiło o starodawnem jej pochodzeniu i minionej świetności. Wybrukowana drobnym, białym kostkowym kamieniem, nie miała chodników a uśpione po obu jej bokach ciężkie stare domy były pałacami o potężnych murach, głęboko obsadzonych oknach, monumentalnych bramach. Gdy która z tych bram była uchyloną, można było widzieć wysokie sklepienia, obszerne dziedzińce pełne chłodu i wilgoci, zielone zarastającą spokojnie trawą. Portyki, obiegające dziedzińce przypominały średniowieczne klasztory. Wzdłuż małych, wązkich i ciemnych uliczek, przecinających via Giulia, ciągnęły się boczne pałacowe skrzydła najczęściej niższe i mniej wspaniałe od głównej fasady. Z czasem pootwierały się na tych uliczkach sklepiki z wiktuałami, oraz osiedli drobni przemysłowcy, krawcy, introligatorzy obok piekarza i zieleniarki, sprzedającej trochę pomidorów w koszyku i parę główek sałaty na deseczce. Szyldy szynków zawiadamiały, że tu się sprzedaje wino Frascati i Genzano, lecz to nie przywabiało konsumentów, można było przypuszczać, że wszyscy wymarli.
Mniej więcej w połowie długości ulicy wznosił się brzydki, żółty mur więzienia a w górze biegły liczne druty telegraficzne. Zwłaszcza wieczorem via Giulia była ponurą. Zamiast rozweselających ją podczas dnia jaskrawych promieni słońca, panował gęsty, czarny zmrok, gdzieniegdzie upstrzony migotliwą gwiazdką zapalonych latarni gazowych, zaś w oknach domów nigdy nie bywało śwatła, a bramy były zabarykadowane, zaryglowane, ciche jak grobowce. Przechodniów nigdy tu nie można było spotkać; jedynemi ludzkiemi istotami byli dwaj żołnierze stojący na warcie przy więzieniu, jeden przed drzwiami a drugi na rogu uliczki. Obadwaj stali nieruchomo jakby skamieniali w tej ulicy śmiercią tchnącej.
Mnóstwo tu było kościołów; każda z uliczek, biegnących do Tybru posiadała swoją świątynię, nie wielką, lecz przeciążoną pstrocizną ozdób, złoceń i małowideł. Wszystkie te kościoły były do siebie podobne i otwierały się tylko w godzinach nabożeństwa. Przy via Giulia, prócz San-Giovanni di Fiorentini, prócz San-Biagio della Pagnotta, prócz San-Eligio degli Orefici, znajdował się jeszcze kościół degli Morti, w którym Piotr lubił marzyć o starożytnym Rzymie. Kościół był obsługiwany przez zakonników, mających obowiązek grzebania zmarłych, co padli rażeni śmiercią po za domem, zostawiając swą rodzinę i znajomych bez wieści. Temi dniami Piotr był świadkiem ceremonii religijnej w tym kościele; zakonnicy grzebać mieli ciała dwóch nieboszczyków, znalezionych na polu, w pobliżu via Appia. Trupy te przeleżeć tam musiały przynajmniej dwa tygodnie.
Ulubionem miejscem teraźniejszych przechadzek Piotra było wybrzeże Tybru, po drugiej stronie pałacu Boccanera. Zaczęto tu budować nadbrzeżną ulicę wzdłuż nowego ocembrowania rzeki, lecz zaniechano od jakiegoś czasu dalszej roboty i wszystkie zwiezione materyały wyglądały, jakby dawno leżały na tem bezludnem pustkowiu. Olbrzymia przestrzeń gruntu pokryta była wzgórkami zwiezionego żwiru i ciosanych brył kamieni; gdzieniegdzie sterczała wpół rozwalona palisada lub buda z narzędziami, na której dach się już zawalił.
Łożysko Tybru wyższem było teraz niż niegdyś, i dla zabezpieczenia dolnej części miasta od wiosennych wylewów, dawano cembrowanie potężne, wysokie. Wzdłuż całego brzegu rzeki skutkiem tego sypano istny wał forteczny. Projektowana ulica nadbrzeżna biedz miała znacznie wyżej niż ogrody pałacowe, spuszczające się niegdyś aż do Tybru. Taras ogrodu Boccanera, portyk i loża, z której dwuramienne schody spuszczały się dawniej aż do rzeki, unoszącej zbytkowne, spacerowe łodzie, wszystko to miało wkrótce zniknąć całkowicie lub w części. Obecnie wszakże pomiary nie były jeszcze ukończone a zaczęte roboty ponad murem, regulującym bieg Tybru, porzucono i zaniedbano. Wśród rozkopanego gruntu i nagromadzonych materyałów budowlanych, ubogie, obdarte dzieci zbiegały się dla wspólnej zabawy, czasem spotkać tu można było śpiących na piasku robotników, lub też kobiety rozkładające nędzną swą bieliznę, by wyschła na słońcu. Piotr wszakże lubił tu przychodzić, radował się, że wynalazł to ciche ustronie i całemi godzinami marzył, patrząc na rzekę, na ukończone jej ocembrowania, na miasto leżące po drugiej stronie Tybru.
Na lewo, w oddaleniu dostrzegał dachy przedmieścia Transtevere; rysowały się one szaro, błękitnie, lub tonęły we mgle, jeżeli przyszedł o wczesnej porannej godzinie. Po prawej stronie rzeka tworzyła kolano, opływając wysunięty aż do wybrzeża tył kościoła San-Giovanni-di-Fiorentini. Po drugiej stronie Tybru, w temże miejscu wznosił się szpital św. Ducha, cały przybrany rzędami topoli, rosnących nad wodą. Po za tą firanką zieleni rysował się wyraźnie profil zamku świętego Anioła. Szczególniejsze zaś miał zamiłowanie do patrzenia na widok roztaczający się wprost ogrodu pałacu Boccanera. Tak tu jak po drugiej stronie rzeki ocembrowanie nie było jeszcze ukończone, tam nawet nic dotychczas nie tknięto, i cały szmat starego Rzymu papieży roztaczał się aż do wody. Roboty przy obrzeżeniu Tybru od mostu San Sisto aż do mostu San-Angelo pozostawiono po prawej stronie w zawieszeniu, ta część budowy fortecznych murów mających obejmować rzekę, miała być dokonaną dopiero na ostatku. Dzięki tej okoliczności, Piotr miał sposobność przypatrzenia się szczególniejszemu widokowi starej, nietkniętej części miasta. Od strony ulicy Lungara fasady domów były świeżo otynkowane i ciągnęły się jednostajnym szeregiem, lecz tylne ich części spuszczały się do rzeki i pozostały popękane, rude, plamiste, zjedzone rdzą i wypalone słońcem, pokryte powłoką starości, niby starożytne rzeźby. Jakże dziwnie te domy grupowały się i piętrzyły jedne nad drugiemi! Jedne w dole stały na podmurowaniach, pod które podpływała rzeka, inne wznosiły się na palach, lub na resztkach starożytnych murów, których całe ściany i odłamy zanurzały się, wstępując wprost w rzekę. Prawie prostopadłe, przegniłe i zzieleniałe schodki wiodły od rzeki na dziwaczne tarasy, nieregularnie zarysowane, jedne ponad drugiemi a wychylające się domy, przeróżnych kształtów, dziurawiły maleńkie okna tu i owdzie powybijane w murze. Domy i domki piętrzyły się niżej, to znów bardzo gdzieś wysoko, bez ładu i żadnej symetryi, wszystkie zaś miały balkony o fantastycznych, dziwacznych kształtach. Od domu do domu rzucone były galerye, mosty ponad dachami i, co Piotra najmocniej dziwiło, to drzewa, wyrastające z niedającego się odgadnąć gruntu. Wyglądały jakby wyrosły z czeluści pomiędzy dachami, lub wprost z samychże dachów. Z wielkiego otworu w starożytnym murze wypływał kanał, niosący nieczystości i z pluskiem przelewał się po kamieniach, niosąc kał aż do Tybru. Miejscami domy się nieco usuwały w tył, pozostawiając kawałki gruntu, wynurzającego się z wody i pokrytego bujną roślinnością traw, krzaków i bluszczów rozkładających się wspaniałym płaszczem o królewskich, powłóczystych fałdach. Ubóstwo, brud tych nędznych domostw znikały w promieniach słońca, malującego je złotem i purpurą swych promieni. Wywieszona w oknach i na balkonach odzież i bielizna przemieniała się w drogocenne makaty, lśniące jaskrawością barw wyszukanych.
Zdarzało się, że Piotr, przyszedłszy na puste, ciche wybrzeże po za ogrodem pałacu Boccanera, nie patrzał przed siebie na malowniczo zgrupowane domy starego Rzymu, nie patrzał na dalekie przedmieście Transtevere, ani na Monte Gianicolo, nie słał wzroku na prawo ku zamkowi św. Anioła, lecz wsparłszy się o mur wybrzeża wpatrywał się w rzekę. Serce wzbierało mu wielką tęsknotą za ubiegłym szeregiem wieków i poglądał w wody Tybru, które płynęły zwolna, dziwne zmęczone, niezadowolnione z tych murów babilońskich, w jakie je spowijano, murów więziennych, fortecznych, nieznośnych monotonnością, nagością, brzydkich, bo nowych, gładkich i rażąco białych. W blaskach słońca żółte wody Tybru złociły się, mieniły zielonemi i niebieskiemi barwami, morując się lekkim biegiem prądu. Lecz po zachodzie, podczas zapadającego zmroku rzeka stawała się mętną, koloru błota, ciężką i leniwo starą, nie chciała nawet odbijać w swych nurtach nadbrzeżnych domów i murów. Płynęła z rozpaczliwem zniechęceniem, w ponurem milczeniu, samotna i życie odtrącająca. Po zimowych ulewnych deszczach Tybr wzbierał i pędził groźny z szaloną gwałtownością, lecz podczas długich letnich miesięcy wpadał w odrętwienie i martwo przepływał przez Rzym, cicho przelewając swe wody, jakby wstrętem przejęty dla wszelkiej bezpożytecznej hałaśliwości. Można było stać dnie po nad Tybrem napróżno, wyczekując pojawienia się na nim statku jakiegokolwiek, chociażby najmniejszej łódki. Nieliczne handlowe małe parowce przywożące wino z Sycylii, łodzie rybackie i trochę statków żaglowych, zatrzymywały się u stóp Monte Aventino, nigdy nie zapuszczając się głębiej w miasto. Na rzece było więc pusto, głucho, woda zdawała się być zamarłą a tylko gdzieniegdzie jakiś nieruchomy lubownik stał, zapuściwszy wędkę i patrzał w beznadziejnem oczekiwaniu. Wszakże u stóp dawnego wybrzeża Piotr dostrzegł jakiś mchem obrosły statek, rodzaj przegniłej arki Noego. Może była tam kiedyś pralnia?!.. obecnie żaden odgłos ztamtąd nie dochodził i nigdy się nie pojawiała żadna istota. Po drugiej stronie rzeki na błotnistym występie gruntu leżała łódka bokiem w mule zagrzęzła, wpół przegniła, zmurszała i poszczerbiona odpadłemi już kawałami desek. Łódka ta była rodzajem symbolu tragicznego żeglugi zaniechanej i uniemożliwionej. Jakąż straszliwą ruiną była cała ta rzeka, zamarła jak starożytne gmachy pyłem już tylko będące, zmartwiała, nie mogąc odbijać w swej wodzie ogromu ich wspaniałości! Ach, ileż wieków historyi odbiły w sobie żółte wody Tybru, ilu ludzi, ile czynów i rzeczy, a teraz zmęczone, wstrętem do swego istnienia przejęte, płynęły ociężałe, nieme, zaniedbane i opuszczone, pragnąc już zatracenia tylko, nicości!...
Przyszedłszy tutaj któregoś poranku, Piotr spotkał się z Pieriną, zaczajoną po za budą drewnianą, niegdyś służącą za skład narzędzi. Wychyliwszy głowę z ukrycia wpatrywała się może już od wielu godzin w okna pokoju Daria, o których musiał jej ktoś powiedzieć, że znajdują się po tej stronie skrzydła pałacowego. Pierina, odstraszona złem przyjęciem jakiego doznała, przychodząc do pałacu dla dowiedzenia się o zdrowie Daria, nie śmiała tam iść, wpatrywała się więc w okna ukochanego, wyczekując zjawienia się jego, znaku życia; całą siłą uczucia pragnęła coś wyśledzić, czegoś się o nim dowiedzieć; Piotr doznał wielkiego wzruszenia na widok tej bozko pięknej dziewczyny, tak namiętnie rozkochanej i kryjącej się ze swą miłością. Zbliżył się ku niej i zamiast ją ofuknąć, jak to było mu polecone, zaczął wesoło rozmawiać, pytając ją o rodzinę. Udawał, że nie wie o tem co zaszło, lecz tak pokierował rozmowę, że wyraźnie powiedział, iż Dario jest prawie zupełnie już zdrowy i niedalej, jak za parę tygodni wyjdzie na miasto. W pierwszej chwili, gdy wymówił imię młodego księcia, Pierina się zerwała i podejrzliwie na niego spojrzawszy, chciała uciekać, lecz widząc, że Piotr nie ma zamiaru łajania jej, pozostała jak wryta na miejscu, łzy popłynęły jej z oczu, uśmiechnęła się z wdzięcznością, a gdy skończył mówić, przesłała mu ręką pocałunek i szybko odchodząc, zawołała już z daleka:
— Grazie, grazie! (dziękuję, dziękuję!).
Odtąd, Piotr nigdy już nie spotkał pięknej Pieriny. Zadowolniła się wieścią, że Dario żyje i powraca do zdrowia.
Innego znów poranku Piotr, idąc do kościoła św. Brigidy, gdzie codziennie odprawiał cichą mszę, spotkał niespodzianie Benedettę. Wychodziła z kościoła, trzymając w ręku maleńką flaszeczkę. Szczerze i bez najmniejszego zakłopotania powiedziała, że przychodzi tu co kilka dni, albowiem uprosiła zakrystyana, by jej dawał trochę oliwy z lampki palącej się przed rzeźbioną Madonną. Przyznała się Piotrowi, że tylko do tej Madonny ma zupełne zaufanie, do tej a nie innej, albowiem ilekroć razy prosiła którą o wysłuchanie modlitwy, prośby nie były skuteczne, podczas gdy ta z drzewa wyciosana Madonna w kościele św. Brygidy, niezmiernie była dla niej łaskawą. Tamte Madonny może były piękniejsze, z marmuru lub z drogocennych kruszców, ale chociaż słynęły cudami, zachowywały się obojętnie względem próśb przez nią składanych, dlatego też zarzuciła chodzenie do nich z modlitwą, a całą swą pobożność skierowała ku tej jednej, gorąco umiłowanej i tak dobrej!... Serce jej gorzało miłością dla tego posągu, nie odmawiającego wysłuchania jej modłów! Teraz właśnie ta Madonna daje jej dowód szczególniejszej swej łaski, bo Dario przychodzi do zdrowia tak szybko jedynie dzięki oliwie, wziętej z kościelnej lampki, a którą ona co rana i wieczora smaruje mu ranę. Benedetta mówiła o tym cudzie jakiego doznawała, z prostotą i przekonaniem, niedopuszczającem najlżejszego powątpiewania. Piotr słuchał jej opowiadania, patrząc na nią z osłupieniem, zdołał jednak zapanować nad sobą i nawet się nie uśmiechnął; ogarnęła go raczej gorzka rozpacz. Więc ta rozsądna, piękna, dobra i urocza kobieta, miała tak dziecinne pojęcia religijne!
Nad wieczorem, powracając ze swych spacerów, Piotr szedł do pokoju Daria, a Benedetta dla rozerwania chorego, prosiła, by opowiadał swe wrażenia. Piotr nie ukrywał przed nimi swoich zachwytów, swoich wzruszeń i swych oburzeń, mówił całemi godzinami i przeważnie jego tylko głos słychać było w obszernej, wysokiej komnacie. Obecnie zaczął zwiedzać słynne rzymskie ogrody, ciągnące się przy starodawnych pałacach. Szedł tam w porannych godzinach, unikając spotkania się z ludźmi, a zwłaszcza ze znajomymi. Rozmiłował się w tych ogrodach i opowiadał z zachwytem o piękności drzew, wodotrysków i basenów; kwiatów, marmurów a zwłaszcza tarasów, z których roztaczały się widoki na czarujące horyzonty. Benedetta i Dario, trzymając się za ręce, wsłuchiwali się w milczeniu, z przyjazną wdzięcznością, uśmiechając się do opowiadającego Piotra.
Przy willi Borghese ciągnął się park rozległy o majestatycznych alejach, wśród których snuły się powozy w popołudniowych godzinach, przed zwykłym, nieodzownym spacerem po Corso. Piotr wszakże więcej był ujęty wdziękiem prywatnego ogrodu przed samą willą, która cała z marmuru zbudowana, mieści w sobie najpiękniejsze muzeum na świecie. Ogród składał się z krótko i równo strzyżonych trawników, a przy środkowym basenie bielił się marmurowy posąg Wenery, starożytne w części uszkodzone rzeźby, wspaniałe wazony, kolumny, sarkofagi, wszystko to ustawione symetrycznie w kwadrat odbijający od zieloności trawy, po której nikt nie stąpał, ale którą muskało słońce, ożywiające melancholijną całość obrazu.
W godzinach porannych powracał Piotr do ogrodu na Morte Pincio, widzianego już poprzednio o zachodzie słońca i pełnego spacerującej publiczności. Teraz dopiero odczuwał właściwe piękno tego ustronia, zdobnego w drzewa cennej rzadkości a zawsze zielone. Jakiż wspaniały był ztąd widok na Rzym i na bazylikę św. Piotra, rysującą się na tle pogodnego, przeuroczego nieba, które z samej wyżyny zdawało się sypać złotawym pyłem na kościół i na miasto!
Dokoła willi Aldani i willi Pamphili, Piotr podziwiał prześliczne sosny, rozkładające się u wierzchołków w olbrzymie, pyszne parasole, pełne wdzięku i powagi. Obok nich rosły potężne, zawsze zielone dęby o przysadzistych pniach i konwulsyjnie powykręcanych konarach. Zwłaszcza przy willi Pamphili dęby te były przedziwnej piękności a zasadzone niemi aleje napełniało cieniste powietrze, o delikatnych, czarujących tonach. Ponad małem jeziorem rosły wierzby płaczące i dzikie zarośla a na trawnikach nęciły oczy kwieciste klomby barw umiejętnie dobranych, kunsztownych jak mozajka... Nizko rosnące kwiaty i różnokolorowe liście tworzyły zawiłe desenie, arabeski i rozety, w barokowym lecz ponętnym stylu. Był to najobszerniejszy i najstaranniej utrzymany ogród w Rzymie, szlachetne jego piękno zachwyciło Piotra, więcej jednak zachwycił go widok, który ujrzał ztąd, zbliżywszy się do nizkiego obwodowego muru. Najniespodziewaniej ujrzał bazylikę św. Piotra w nowym i nieznanym sobie efekcie, tak pięknym, że natychmiast uczuł, iż obraz ten na zawsze w sercu swem zachowa. Mur, obwodzący ogród dookoła, zakrywał miasto, a tylko wśród dwóch rozstępujących się w dali pagórków, widać było kolosalną kopułę bazyliki, która zdawała się spoczywać na rozrzuconych bryłach rudo-złotych lub białych. Były to dachy Borgo, oraz gmachów leżących w tamtej stronie; kopuła bazyliki przewyższała je całą swą wysokością i wspaniała, potężna, gniotła je, zstąpiwszy z jasno-niebieskiego nieba. W dalekiej głębi, po za szarawą kopułą zanikały w lekkich, delikatnych oparach, rozłożyste błonia Kampanii.
Wszakże Piotr silniej jeszcze odczuwał duszę rzeczy w mniejszych ogrodach rzymskich, w których wspaniałość piękna zastępował wdzięk bardziej zamknięty. Takim był ogród przy willi Mattei na stokach Monte Celio, cały złożony z tarasów, wysadzonych alejami drzew laurowych, pełen strzyżonych wielkich bukszpanów, szpalerów z róż pnących, gajów pomarańczowych i źródeł szemrzących kaskadami. Zręby tarasów obsadzone były rozłożystemi aloesami. Ileż słodkich godzin spędził Piotr w tym cienistym ogrodzie! Lubił tu powracać, pewnym będąc samotności.
Nęciło go również Monte Aventino, gdzie zwiedził trzy kościoły, tonące w bujnej zieloności drzew, dumnie rozrośniętych. Przy kościele Santa-Sabina, tej kolebce zakonu dominikanów, znajdował się niewielki ogród, otoczony murem, zasłaniającym dalszy widok. Powietrze było tu balsamiczne, ciepłe, spokojne, a wśród pomarańczowego gaju, pokazano mu odwieczne, olbrzymie, sękate drzewo pomarańczowe, obficie pokryte dojrzałemi owocami, zapewniając, że było ono niegdyś zasadzone ręką św. Dominika.
W pobliżu, przy opactwie Maltańskiem, ogród ciągnął się na wzgórzu prostopadle opuszczającem się ku Tybrowi. Widok był ztąd rozległy na rzekę, na dachy i fasady domów po obu wybrzeżach, na dalekie wzgórze Gianicolo. Roślinność, rozkład ogrodu, obfitość marmurów i wody, były podobne do wszystkich już widzianych w innych rzymskich ogrodach, rosły tutaj takież same strzyżone bukszpanowe drzewa, takież same eukaliptusy o pniach białawych, o bladych wydłużonych liściach, a przy nich ciemno-zielone, przysadziste dęby, olbrzymie sosny, czarne cyprysy, starożytne marmurowe posągi i zabytki ustawione wśród róż, w pobliżu sztucznych strumyków, jezior i wodotrysków, podtrzymujących bogatą zieloność bluszczów, pnących się w festony, lub oplatających złomy głazów i ziemię.
Willa papieża Juliusza różniła się od innych półkolistym portykiem, rozwierającym ramiona na ogród, zabytek epoki Odrodzenia, lubującej się w zbytku i lubieżności. Mury pokryte były dekoracyjnemi malowidłami, a na złotych kratach wiły się sploty rzeźbionych kwiatów, wśród których igrały uśmiechnięte małe Amorki.
Willa Farnesina wyjątkowo silne wrażenie wywarła na Piotra, który nad wieczorem znalazłszy się w pałacu Boccanera w towarzystwie Daria i Benedetty, rzekł, że dziś widział zmarłą duszę starego Rzymu. Znajdujące się tam malowidła, wykonane podług kartonów Rafaela, mniej mu się podobały od ogrodu i otwartej sali nad brzegiem jeziora. Ścienne dekoracye sali nie były malowane ręką mistrza, lecz posiadały czysto rzymski charakter i wiele wdzięku, skutkiem harmonijnego zlania się kolorytu, o delikatnych odcieniach różowych, niebieskich i bladoliliowych. Niegdyś ogród willi dochodził do samego Tybru, obecnie zaś cała ta część została zniszczona, zabrana przez miasto budujące wybrzeże, a uszczuplony obszar ogrodu, pozostawał w zupełnem zaniedbaniu. Chwasty rozpanoszyły się wszędzie, grunt pogarbił się i poobsuwał w rozkopane doły, smutek tu zaległ cmentarny, a tylko dojrzewające owoce drzew cytrynowych i pomarańczowych, jaskrawością i rozmaitością tonów swojego złota, rozweselały żałobny nastrój opuszczonego ogrodu.
Razu pewnego, nad wieczorem, Piotr wybrał się do willi Medicis, będącej własnością Francyi. Jakiejże cudownej piękności był ogród ciągnący się dokoła willi! Ileż tu było cienistych alei, wysokich sosen, kunsztownie strzyżonych bukszpanów! Ciemny, odwieczny lasek dębowy usposabiał do dumań a na skrajach tego starożytnego gaju, zachodzące słońce rozpalało żary, odbijając się w bronzie grubych połyskujących liści. Przeszedłszy niezliczoną ilość schodów i dostawszy się na platformę wysoko wzniesionego belwederu, można było jednem spojrzeniem objąć całość Rzymu, który zdawał się być tuż blizko, łatwy do ujęcia w wyciągające się ku niemu ramiona. W refektarzu willi zawieszone były portrety wszystkich artystów francuzkich, którzy tu kolejno zamieszkiwali jako pensyonarze, przysłani z Paryża. Z okien biblioteki, cichej, ustronnej i olbrzymiej sali, roztaczał się daleki widok niezrównanej piękności. Było w nim coś równie bezgranicznego jak ambicya. Widok to był najwłaściwszy dla tych młodych, studyujących artystów, marzących o podboju świata, o stworzeniu nowych dróg dla sztuki. Zamknięte życie wiodący tutaj młodzieńcy, krzepić mogli i potęgować swą wolę, patrząc na niezrównany widok Rzymu, tego Rzymu o tak szczytnej przeszłości.
Piotr był zawsze przeciwny owej ustanowionej przez rząd francuzki nagrodzie, polegającej na wysyłaniu młodych artystów na trzyletni pobyt w Rzymie. Zdawało mu się, że zdobyta drogą konkursu „prix de Rome“ zgubną jest dla kształcącego się młodzieńca, albowiem narzuca tradycyjną monotonność metody, niebezpieczną dla talentów oryginalnych. Teraz jednak, zwiedzając piękne sale i ogrody willi Medicis, Piotr chwilowo zmienił swój pogląd, pozostając pod wrażeniem czarującego widoku, jaki ztąd ujrzał. Ach, jakże tu rozkosznie żyć było można, przybywając dwudziestoletnim młodzieńcem, z zabezpieczonym trzyletnim bytem, ze swobodą ciągłego przebywania wśród arcydzieł gieniuszu ludzkiego! Powiedzieć sobie: jestem zbyt młody, by tworzyć samodzielnie, lecz oto mogę patrzeć na to co inni stworzyli, mogę zastanawiać się nad sobą i szukać właściwej dla siebie drogi! Po chwili dumania, Piotr zmienił to zapatrywanie. Ten bezwzględny spokój, jakiego używali pensyonarze willi Medicis, nie był najwłaściwszem środowiskiem dla urabiającej się twórczości młodzieńczej! Ciche ustronie, boski spokój oderwany od wszelkich, trosk i walk codziennego, pracowitego życia, byłby stosowniejszą nagrodą dla artystów dojrzałego już talentu chwilowo zwichniętych nieszczęściem, lub zmęczonych i niezadowolonych twórczością niedopowiedzianą. Zapoznawszy się z rodakami tutaj żyjącymi, Piotr wywnioskował z ich rozmów, że młodzieńcy obdarzeni umysłem marzycielskim i kontemplacyjnym, lub też średnio zdolni, radzi byli z klasztornego swego bytu w willi Medicis, formuły znalezione, sztuka przeszłości, wystarczała ich biernemu temperamentowi, natomiast natury oryginalne, poczuwające w sobie siłę do walk nowych i nowych zdobyczy, kipiały z niecierpliwości i pobyt swój w willi uważały za ciężkie wygnanie, za odosobnienie od świata i życia. Oczy tych zapaleńców gorzały gorączką i znać po nich było, że duszą rwą się do Paryża, do walki, do czynu.
Wszystkie opowiadania Piotra o zwiedzanych przez niego ogrodach rzymskich wywoływały w Dariu i Benedecie wspomnienia ogrodu przy willi Montefiori. Oboje tęsknili za tym rozległym ogrodem dziś już wyciętym i na zawsze zniszczonym. Rosły w nim drzewa pomarańczowe najpiękniejsze w Rzymie a w wonnym, niezrównanym tym lesie, nauczyli kochać się wzajemnie.
— Gdy drzewa zakwitły — mówiła Benedetta — zapach był tak upajający, rozkoszny, że umrzeć można było z nadmiaru odurzenia... raz nawet padłam tak na trawę i podnieść się nie mogłam w bozkości upojenia... Czy pamiętasz, mój najdroższy?... Przeląkłeś się i, chwyciwszy mnie na ręce, zaniosłeś do fontanny... jak tam było dobrze.. jaki tam panował chłód orzeźwiający...
Mówiąca tak Banedetta siedziała tuż przy łóżku lepiej się już mającego Daria i jak zawsze trzymała go za rękę. On się błogo uśmiechnął do niej, odpowiadając:
— Tak, pamiętam... oh, jak dobrze pamiętam! Oczy miałaś zamknięte i nie wracałaś do przytomności... zaczęłem całować twoje oczy... i po chwili otworzyłaś je ku wielkiej mojej radości... czy pamiętasz, że wtedy pozwalałaś się całować... byłaś lepszą niż teraz, mogłem całować twoje oczy, ile tylko chciałem. Lecz to dawno... byliśmy wtedy dziećmi... a gdybyśmy nie byli dziećmi, bylibyśmy się pobrali w tym cudownym ogrodzie... byłbym twoim mężem a ty moją żoną... pod temi drzewami tak było rozkosznie, pachnąco i swobodnie jak w raju...
Benedetta przyświadczyła ruchem głowy, że tak było rzeczywiście i tylko Madonna ich strzegła... tylko dzięki opiece Madonny nie popełnili wtedy grzechu.
— Tak... ona nas ustrzegła... Jakaż ona dobra i tkliwa dla nas opiekunka... Lecz teraz już niedługo będziemy czekali... niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia... miłością będziemy złączeni i sobie wzajemnie oddani a z nieba patrzący na nas aniołowie radować się będą, bo nie potrzebowali płakać z naszego powodu!...
Rozmowy Benedetty z Dariem krążyły zawsze tylko koło ich miłości. Unieważnienie małżeństwa zdawało się być zapewnione, więc radowali się tą nadzieją, robili projekty przyszłego swego pożycia, wtajemniczali Piotra w swe szczęście, byli upojeni miłością. Donna Serafina, kierowana umiejętnemi radami, wspierana wszechpotężną ręką pozostającą w ukryciu, zajmowała się z całem oddaniem i energią, przyśpieszeniu końca rozwodowego procesu. Prawie, że codziennie przynosiła z miasta pocieszające wiadomości w tym względzie. Pragnęła ona jak najprędzej umożliwić ślub Daria z Benedettą tak dla zapewnienia dalszego istnienia rodu Boccanera, jak też dla przykrócenia plotek szerzonych przez świat czarny i przez świat biały. Tylko małżeństwo Daria z kuzynką mogło koniec temu położyć, tłomacząc wszystko. Donna Serafina oburzała się na ciągłe plotki i czuła potrzebę odniesienia zwycięstwa w sprawie procesu, tem bardziej pragnęła się z tem załatwić, bo przewidywała zwołanie konklawe a wszak wtedy kardynał Boccanera nie powinien był znajdować we własnej rodzinie przeszkód dla dojścia do tyary. Pragnienie ujrzenia brata papieżem stanowiło cel ambicyi donny Serafiny. Byłby to trzeci papież z ich rodu! Ta myśl, przez całe życie podtrzymywała jej energię, ogrzewając staropanieńskie jej serce a teraz, gdy jedyny człowiek, do którego była przywiązana zerwał z nią trzydziestoletni stosunek, donna Serafina, dla zapomnienia o adwokacie Morano, egzaltowała się gorączkowo myślą przyszłego konklawe, przed zebraniem się którego powinien był nastąpić ślub dwojga zakochanych. Wysoka, szczupła, zawsze ciemno ubrana i zawsze czynna, donna Serafina zdawała się być duszą pałacu staroświeckiego. Piotr spotykał ją zawsze, ilekroć wyszedł ze swojego mieszkania, była to skrzętna rządczyni, czujnie strzegąca dobra swego brata. Na ukłon Piotra odpowiadała lekkiem mrożącem go skinieniem głowy, znosząc jego obecność tylko przez wzgląd na monsignora Nani a także chcąc się okazać uprzejmą dla wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który tak liczne i pięknie zorganizowane pielgrzymki pobożnych pątników francuzkich przywodził do Rzymu, przed tron papieża.
Dario i Benedetta, widząc jak życzliwie był Piotr dla nich usposobiony, zawiadamiali go stopniowo o wszystkich fazach procesu. Sprawa miała być powtórnie przedstawiona kongregacyi konsylium, albowiem monsignor Palma, korzystając z przysługującego mu prawa, zażądał po pierwszym rozpatrzeniu sprawy, śledztwa powtórnego, szczegółowego. Wreszcie pierwsza decyzya przeważyła tylko jednym głosem na korzyść Benedetty, a skutkiem tak małej większości Ojciec święty nie byłby zechciał unieważnić małżeństwa. Trzeba było obecnie starać się przedewszystkiem o zjednanie sobie głosów dziesięciu kardynałów, wchodzących w skład kongregacyi. Donna Serafina pragnęła mieć wszystkie te głosy. Rzecz to była niesłychanie trudna, albowiem blizkość pokrewieństwa Benedetty z kardynałem Boccanera nietylko nie ułatwiała, ale psuła zabiegi donny Serafiny. Tysiączne i subtelnie założone intrygi otoczenia watykańskiego, pobudzone rywalizacye, chciały usunąć tego kandydata do tronu papieskiego, przedłużając skandal, mający miejsce pod jego dachem. Pragnąc pozyskać głosy kardynałów, donna Serafina codzienne toczyła narady ze swym spowiednikiem, ojcem Lorenzo, jezuitą, zamieszkującym w Kolegium niemieckiem, tem ostatniem schronieniu jezuitów w Rzymie, gdzie odebrano im wszechwładzę, jaką dzierżyli poprzednio w słynnem Gesù.
Nadzieja szczęśliwego ukończenia procesu wzrosła w sercach mieszkańców pałacu Boccanera, z chwilą gdy się stało wiadomem, że hrabia Prada, formalnie się zrzekł dalszego popierania tej spraw. Nawet nie odpowiadał na posyłane mu zawezwania do sądu. W aktach powodowych przypisywano mu impotencyę i na tej zasadzie domagano się zerwania małżeństwa, wszak o niesłuszności tego zarzutu świadczyło macierzyństwo ładnej Lizbety, wszyscy bowiem w Rzymie wiedzieli, że był ojcem jej syna.
Tak więc nadzieja uzyskana rozwodu napełniła błogością serce Benedetty, a donna Serafina, wracając wieczorem po ukończeniu wizyt na mieście, przynosiła z sobą nową otuchę, mówiąc, że pozyskała głos jeszcze jednego z dziesięciu kardynałów. Najgroźniejszą osobistością zdawał się być monsignor Palma, adwokat z urzędu, przez kongregacyę wyznaczony dla bronienia świętości sakramentu małżeńskiego. Pierwsza jego obrona, w odpowiedzi na obronę adwokata Morano, świadczyła o stanowczej jego nieprzychylności. Zaprzeczał wiarogodności świadectwa udawadniającego dziewiczość powódki, wymieniał wypadki, popierając je naukowemi dowodzeniami, że kobieta, utraciwszy stan dziewiczy, może zachować pozorne jego ślady, mogące wprowadzić w błąd badające ją akuszerki. Żądał, by powódka ponownie została zbadana przez dwóch zaprzysiężonych lekarzy, ostatecznie zaś twierdził, że żona przedewszystkiem pamiętną być powinna na złożoną przed ołtarzem przysięgę małżeńskiego posłuszeństwa, zatem w danym wypadku, powódka, chociażby nawet była dziewicą, nie ma słuszności, domaga się unieważnienia małżeństwa, które jeżeli nie zostało dokonane, to jedynie skutkiem stawianego przez nią oporu.
Mówiono, że monsignor Palma jeszcze okrutniejszą przygotował obronę. Postanowił być nieubłaganym na zasadzie niewzruszonych swoich przekonań. Lękano się więc, by pozyskani pobocznie kardynałowie nie ulegali energicznemu twierdzeniu monsignora, powstrzymując papieża od podpisania unieważnienia małżeństwa. Znów więc zagroziło niebezpieczeństwo projektom Benedetty i Daria. Smucili się, tracąc pierw posiadaną nadzieję. Wtem, donna Serafina wróciwszy z narady z monsignorem Nani, pocieszyła ich nieco, mówiąc, że ktoś wpływowy starać się będzie o pozyskanie przychylności monsignora Palma. Lecz będzie to rzecz bardzo kosztowna. Monsignor Palma posiadał ustaloną opinię nieskazitelnej uczciwości, lecz doznał wielkiego nieszczęścia w życiu, bo siostrzenica, którą ubóstwiał, rozkochawszy się w niej na starość, musiała czemprędzej znaleźć sobie męża dla uniknięcia gorszącego skandalu. Otóż mąż wyzyskiwał położenie, tracąc majątek żony i bił ją, jeżeli nie dostarczała żądanych przez niego pieniędzy. Monsignor wszystko w ten sposób już utracił i obecnie w wielkim był kłopocie, bo nie miał środków dla zapłacenia znacznej sumy, jaką przybrany siostrzeniec zagarnął, oszukując przy grze w karty. Doradzono donnie Serafinie, by nie nie mówiąc monsignorowi Palma, postarała się zapłacić ową sumę i by wystarała się o posadę dla jego siostrzeńca. A gdy się tak stało, monsignor Palma przyszedł do pałacu Boccanera i z płaczem dziękował, za wyświadczone przez nią dobrodziejstwo.
Tego właśnie wieczoru Piotr znajdował się w pokoju Daria, gdy wbiegła rozradowana, śmiejąca się Benedetta i, klaszcząc w dłonie z wielkiej uciechy, zawołała:
— Monsignor był u cioci, przyrzekł jej dozgonną wdzięczność! Teraz już wszystko dobrze pójdzie! Ach, jaka jestem szczęśliwa!
Dario, zawsze podejrzliwy i nieufny, zapytał:
— Czy dał jakie zobowiązanie na piśmie?... Czy ta sprawa została formalnie załatwiona?...
— Nie... lecz dla czego wątpisz w jego uczciwość... pomyśl tylko... czyż można było od niego żądać zobowiązania piśmiennego?... Przecież on ma ustaloną opinię uczciwości...
Wszakże słowa Daria oddziałały na Banedettę. Zaczęła nieco wątpić. A monsignor zapomni o usłudze, którą mu wyświadczono?... Może w sprawie procesu pozostanie nieubłaganie przy swoich zasadach nierozerwalności małżeństwa i obstając przy niem będzie chciał okazać swoją nieskazitelność, nieprzedajność... Niepokój dręczył ich oboje. Znów zaczęły się dla nich czasy niespokojnego wyczekiwania.
— Czy wiesz — rzekła raz Benedetta w obecności Piotra — czy wiesz, że poddałam się wymaganiom monsignora Palma i byłam dziś zbadana przez dwóch lekarzy... Tak... dziś rano... byłam z ciocią u owych dwóch wyznaczonych panów...
Uśmiechnęła się, patrząc na Daria i bynajmniej nie była zmieszana, tem co wyrzekła.
— I cóż oni powiedzieli? — zapytał Dario z równąż swobodą.
— Cóż chcesz, żeby powiedzieli innego, jak to co zobaczyli... przekonali się, że nie kłamałam i każdy z nich napisał rodzaj zaświadczenia... ale napisali to po łacinie... Podobno, że to zaświadczenie było nieodzownie potrzebne, by monsignor Palma mógł odwołać, to co poprzednio twierdził...
Zwróciwszy się do Piotra, dodała:
— Jaka szkoda, że nie umiem po łacinie... nie mogłam się dowiedzieć, co oni napisali a byłam ciekawa... pomyślałam więc o tobie, drogi księże Piotrze... i miałam postanowienie poprosić ciebie byś zechciał mi to przetłomaczyć... Ale ciocia niewiadomo, dla czego, nie chciała i natychmiast wzięła te papiery i przyłączyła do innych...
Piotr uczuł się niezmiernie zakłopotany i nic nie odpowiedziawszy skinął tylko głową, wiedział on bowiem, jaką jest treść tego rodzaju świadectw. Doktorzy, nie uciekając się do wybiegów, nazywają wszystko po imieniu i określają z jaknajwiększą ścisłością, nie pomijając opisu kształtów i koloru.
— Miejmy nadzieję, że monsignor Palma nie zechce zawieść naszego oczekiwania — mówiła dalej Benedetta, patrząc na Daria. — Chcę wierzyć, że monsignor zechce okazać swoją wdzięczność... Lecz ty, mój najdroższy, staraj się jaknajprędzej wrócić do zdrowia... nie trzeba, aby z twojego powodu miało się opóźnić nasze szczęście... ach, kiedyż nadejdzie ten dzień upragniony, wyczekiwany tak gorąco!...
Dario, znudzony tylodniowem leżeniem w łóżku, wstał bez pozwolenia doktora, lecz skutkiem tej nieostrożności, rana się otworzyła i musiał znów się położyć, przedłużając ostatecznie swoje wyzdrowienie. Piotr, chcąc go rozerwać, przychodził w dalszym ciągu do jego pokoju i opowiadał odbyte za dnia wycieczki po Rzymie. Zwiedzał obecnie place publiczne. Początkowo wydały mu się wszystkie do siebie podobne, lecz teraz, gdy zapoznał się lepiej z duchem miasta, każdy plac wydał mu się odmiennego charakteru, każdy posiadał swoją oryginalną właściwość. Obszerny piazza del Popolo, zachwycał Piotra monumentalną symetrycznością, szlachetny miał wygląd i ponętną słoneczną jasność. Na piazza di Spagna, napotkał mnóstwo spacerujących cudzoziemców, podziwiających podwójną ewolucyę wspaniałych, marmurowych schodów, wysokości niezwykłej lecz pełnej wdzięku, wszystko tu było olbrzymie i wszystko pozłocone szczodrością słońca. Przy piazza Colonna, dokoła kolumny Marka Aureliusza, snuły się zawsze tłumy ludu, tego chętnie próżnującego ludu rzymskiego, który rozrzutnie czas marnując i przymierając z głodu, nieprzestaje się spodziewać polepszenia swej doli i uśmiechu fortuny spadającej wprost z nieba. Długi, regularny, pusty piazza Navone, wypełnia melancholia i jakby żal za ubiegłemi latami, gdy wśród ruchu i zgiełku roztasowane przekupki, przyciągały na targ mnóstwo kupujących. Obecnie targ odbywa się codziennie na piazza Campo de Fiori, gdzie pod olbrzymiemi parasolami zatkniętemi w ziemię, sprzedają się owoce i jarzyny, złożone w wielkie stosy, przy których bezustannie kłócą się przekupki z kupującemi gospodyniami.
Zdziwienie Piotra było wielkie, gdy po raz pierwszy stanął na placu przed Kapitolem. Wyobrażał sobie, że rozgłośne to miejsce leży na wysokiem płaskowzgórzu, z widokiem na cały Rzym, na świat szeroki. Z urobionem tem pojęciem stanąwszy przed Kapitolem, znalazł Piotr plac niewielki, kwadratowy, z trzech stron ujęty oddzielnemi trzema pałacami, a strona odkryta, niezabudowana, prawie że żadnego nie dawała widoku, nawet na poblizkie dzielnice miasta. Horyzont był mały, skrócony dachami sąsiednich domów. Na schodach wiodących na plac właściwy, nie spotkał Piotr nikogo, cudzoziemcy bowiem przyjeżdżają tu powozami, które muszą objeżdżać znacznie większe koło. Turyści, wysiadłszy z dorożek, oczekujących ich powrotu, śpieszą ku arcydziełu rzeźby starożytnej i podziwiają ze śpiżu ulany pomnik Marka-Aureliusza, który na swym rumaku stoi na środku placu. Wdzięk tego placu oddziaływa powoli, lecz ze wzrastającą siłą, która ukazuje coraz to inne jego piękności. Urok staje się zupełny, gdy zachodzące słońce, śląc skośne swe promienie, ożywia i odcina na tle niebieskiego nieba rzeźbione figury, umieszczone na zrębach pałacowych dachów. Pod obszernym portykiem rozsiadają się zwykle miejskie kumoszki, schodzące się tutaj dla wspólnej pogadanki, rozmawiając, przebierają drutami przyniesione z sobą roboty a dokoła nich biega i krzyczy rój drobnych dzieci, hałasujących jak szkoła wypuszczona z klasy na chwilową zabawę. Dzięki tej miejscowej publiczności, plac przed Kapitolem posiada charakter prowincyonalny.
Innego znów wieczoru Piotr, przybywszy na zwykłą pogadankę do pokoju Daria, opowiadał swoje zachwyty nad wodotryskami, które dziś oglądał. Rzym jest miastem najliczniejszych i najpiękniejszych wodotrysków, przelewających się przez bronz i marmury. Na piazza di Spagna, Piotr podziwiał piękność łodzi, na piazza Barberini — trytona, gdzieindziej — żółwie, a przy piazza Navone, napotkał aż trzy fontanny, z których największa, środkowa, jest pomysłu Berniniego. Może najwspanialszą z rzymskich fontann, jest fontanna Trevi, ponad którą wznosi się tryumfująco Neptun, pomiędzy alegorycznemi postaciami Zdrowia i Płodności.
Któregoś dnia, Piotr, idąc brzegiem Tybru, wyszedł po za miasto i powrócił rozmarzony ze swej przechadzki. Opowiadał Benedecie czuwającej przy łóżku Daria, że dziś po raz pierwszy ujrzał krajobraz w tej formie, jaką się spotyka na obrazach klasycznych mistrzów. Idąc brzegiem rzeki, co chwila napotykał widoki przypominające mu obrazy Poussina, które widywał w muzeum Luwru, dobrze ich nie rozumiejąc. Lecz dziś napotkał tę samą żółtą i leniwą rzekę o brzegach zarośniętych szuwarami, niewielkie opuszczające się ku wodzie urwiska, których kredowa białość jaskrawo odcinała się od ciemno ryżych przestrzeni rzymskiej Kampanii, przestrzeni ułudnie płaskich a w rzeczywistości lekko falistych i zakończonych w głębi niebieskawemi wzgórzami. Gdzieniegdzie napotkał samotną kępę drzew, lub ruiny jakiegoś portyku otwartego na pustkę. Dalej znów zatrzymał się, by patrzeć na stado owiec spuszczających się ku rzece, podczas gdy pasterz ich, wsparty o drzewo, czekał, by się napoiły. Wszystkie te drobne, proste sceny posiadały wyłączne, miejscowe piękno, szlachetniały, dzięki wspomnieniom jakie tu wywołuje każda grudka ziemi, tej ziemi związanej z takim ogromem historycznej przeszłości.
Powróciwszy z Campo Verano, najobszerniejszego z rzymskich cmentarzy, zastał Piotr przy Dariu nietylko Benedettę, lecz także Celię.
— Jakto, księże Piotrze — zawołała trochę przerażona Celia — chodzisz na cmentarz dla przyjemności... bez koniecznej potrzeby?...
— Ach, ci francuzi — rzekł w tym samym tonie Dario — ci francuzi! Psują sobie dobrowolnie życie, wyszukując rzeczy smutne, odrażające! Dziwne mają w tem zamiłowanie!
Chcąc się bronić przeciw tej napaści, zwrócił im Piotr uwagę, że nie należy dobrowolnie odwracać się od rzeczywistości. Lepiej jest przywyknąć do myśli o śmierci, ponieważ jest ona koniecznością każdego istnienia.
Dario oburzył się:
— Dlaczego mam wiedzieć o rzeczywistości?... Dlaczego mam patrzeć na rzeczywistość?... Jeżeli nie ma w sobie nic pięknego, nic przyjemnego, silę się, o ile tylko mogę, by o niej zapomnieć i nigdy o niej nie myśleć.
Piotr uśmiechnął się łagodnie i spokojnie opowiadał dalej odniesione wrażenia podczas przechadzki po Campo Verano. Cmentarz był utrzymany we wzorowym porządku a jasne, jesienne słońce rozweselało wygląd grobowców, które zadziwiły Piotra swem bogactwem. Jakież piękne i rozliczne napotkał tam marmury, bo wszystko na tem cmentarzu było z marmurów, posągi, kaplice, mauzolea. Dzisiejsi rzymianie, potomkowie rzymian stawiających olbrzymie grobowce przy via Appia, przez atawizm otaczają śmierć pompatycznością wrodzonej sobie dumy. Zwłaszcza część cmentarza, gdzie arystokracya miała swe grobowce, przypominała pragnienia wypowiedziane niegdyś ogromem mauzoleów przy via Appia. Dziś toż samo było silenie się na monumentalność. Kaplice miały rozmiary świątyń, posągi były zdumiewającej wielkości, a czasami grupowały się, tworząc całość bardzo wątpliwego smaku; brak artyzmu był rażący, nie ubiegano się za pięknem, lecz za bogactwem użytych materyałów. Nagrobki te kosztować musiały miliony. Miłą dla oka była tylko nieskazitelna białość marmurowych posągów, wdzięcznie uwydatniona na tle ciemnych drzew cmentarza. Słoneczne, suche powietrze tutejsze chroniło posągi od plam i omszałości, zanieczyszczających marmury wystawione na działanie dżdżystego, bardziej północnego klimatu.
Benedetta słuchała, milcząc, lecz wzruszona rozdrażnieniem Daria, zwróciła rozmowę w inną stronę, zapytując Celię:
— A polowanie, czy udało się?... Powiedz nam, coś tam ciekawego widziała?...
Właśnie w chwili, gdy Piotr przyszedł, zaczęła Celia opowiadać, że była z matką na polowaniu na lisa.
— Ach, było to niezmiernie zajmujące! Za punkt zborny obrano grobowiec Cecylii Metelli, pod namiotem urządzono bufet. Osób zaproszonych było mnóstwo, cała cudzoziemska kolonia, młodzi ludzie z ambasad, wojskowi z naszego kółka i my wszyscy... mężczyźni byli w czerwonych frakach a kobiety w amazonkach. Konie ruszyły o godzinie pierwszej.. i galopowały przeszło dwie godziny za uciekającym lisem, którego schwytano daleko... Nie mogłam jechać aż do końca, lecz wszystko widziałam... doskonale widziałam... działy się rzeczy wprost zadziwiające... trzeba było przeskakiwać mury, rowy, płoty, jazda była szalona... pędziliśmy bez przytomności a psy przed nami pędziły za lisem... Tylko dwa zdarzyły się wypadki... stosunkowo więc mało... i to nic ważnego... jeden z panów zwichnął sobie rękę... a drugi złamał nogę...
Dario słuchał teraz z widoczną przyjemnością był cały rozpromieniony, niezmiernie bowiem lubił polowanie na lisa wśród rozległych równin rzymskiej Kampanii, która nibyto doskonale płaska, najeżoną wszakże była tysiącznemi przeszkodami dla jeźdźców cwałujących po niej gromadnie. Słuchając opowiadania Celii, Dario przypominał sobie różne doznane przygody w podobnych okolicznościach; radość, jaka go ogarniała, gdy ukryty chwilowo lis znów się wynurzał z kotliny, lub z po za muru kryjącego go przed oczami polujących, aż wreszcie zmęczony, bez tchu, padał ku ogólnej uciesze swych zwycięzców, dumnych ze swej przewagi i zdobywających zwierzę wytrwałością pogoni bez pomocy fuzyi.
— Ach, jakaż szkoda, że mnie tam nie było! — zawołał rozpaczliwym głosem Dario. Muszę leżeć w łóżku, podczas gdy inni się bawią!... Jeżeli to długo potrwa, to umrę z nudów w tym pokoju!
Benedetta uśmiechnęła się tylko do niego, nie czyniąc mu żadnej wymówki za ten naiwny okrzyk egoizmu. On się tutaj nudził, a ona czuła się tak bardzo szczęśliwa, mogąc z nim spędzać długie godziny! Lecz w miłości Benedetty było także jakby wiele matczynej wyrozumiałości. Rozumiała, że Dario mógł tęsknić za zwykłym swym trybem życia. Wszak nikogo teraz nie widywał. Nie wpuszczano do jego pokoju nawet najbliższych jego przyjaciół, lękając się, by który nie zaczął się domyślać właściwej przyczyny tego długiego niedomagania. Tak dawno nie był w teatrze, ani na balu, ani u żadnej z ładnych pań, które lubił odwiedzać! Zwłaszcza tęsknił za codziennemi spacerami po Corso. Prawdziwie cierpiał, nie mogąc brać w nich udziału. Pomiędzy godziną czwartą a piątą popołudniu, ogarniała go rozpacz, że nie widzi zwykłej defilady powozów i ludzi, których twarze zwykł był oglądać zawsze w tej porze. Teraz nic już nie wiedział co się dzieje w Rzymie, jakie są najświeższe wydarzenia. Jeżeli więc wyjątkowo ktoś z najbliższych znajomych został wpuszczony do sypialni, Dario zarzucał go pytaniami, czy spotkał tego lub innego, czy ktoś jeszcze inny zaczął się już pokazywać na mieście, jak się skończyły miłosne sprawy tamtego, czy nie wydarzyła się jaka nadzwczajna okoliczność, mogąca zająć ich wszystkich; pytał się bez końca o drobne sprawy będące ulubionemi plotkami kółka, w którem się obracał, plotkami podtrzymującemi zużyte energie jemu podobnych. Nie rozumiał on nawet, by można się zajmować czemś innem, bo jemu to wystarczało jaknajzupełniej, dając pełną dozę poszukiwanej przyjemności.
Celia przynosiła mu mnóstwo nowinek, krążących po mieście i była właśnie w trakcie opowiadania czegoś zajmującego, gdy nagle zamilkła i spojrzawszy na Daria swemi szczeremi oczami, w głębi których kryły się wszakże tajniki jeszcze niezbadanych zagadnień, rzekła:
— Nie przypuszczałam, aby zwichnięcie ramienia mogło przeciągać się tak długo!...
Czyżby ta dziewczyna, wyłącznie zajęta śledzeniem spraw sercowych, odgadła właściwą przyczynę niedomagania młodego księcia?... Dario uczuł się zakłopotanym ciekawością wzroku Celii, więc spojrzał na Benedettę, jakby z prośbą, by odpowiedziała za niego, lecz Celia z właściwą żywością swego usposobienia, natychmiast przeskoczyła na inny temat rozmowy:
— Wczoraj, podczas spaceru po corso, widziałam pewną damę... cóż... jesteś ciekawy co za damę spotkałam?...
Rzekłszy to, nieco się zmięszała i już zaczęła żałować postawionego pytania, lecz opanowała się szybko i jako blizka znajoma, od lat dziecinnych, dodała zuchwale:
— Ładną damę, którą znasz... lecz wyobraź sobie... miała w powozie bukiet białych, prześlicznych kwiatów...
Benedetta głośno się roześmiała, Dario też się uśmiechnął, chociaż uczuł się dotknięty w swej miłości własnej; tak szybkie pocieszenie się Tonietty drażniło go. Jakto?... więc Tonietta znalazła już jego zastępcę, chociaż miał ustaloną opinię jednego z najpiękniejszych młodych ludzi w Rzymie?!... Wszakże ze względu, iż nie miał zamiaru przedłużania tego miłosnego stosunku, rzekł niedbale:
— Doprawdy... lecz cóż w tem dziwnego?... nieobecnym zawsze dzieje się krzywda!...
— Człowiek, którego się kocha, nigdy nie jest nieobecnym — zauważyła Celia z wielką powagą swej dziewiczej miłości.
Benedetta wstała i, poprawiając poduszki pod głową Daria, rzekła z czułością:
— Mój najdroższy, jakże jestem rada, że już teraz żadna kobieta nie będzie mi ciebie odbierała!... już skończyły się wszystkie nasze nieszczęścia... i mnie jedną będziesz kochał... ja jedna będę miała prawo do ciebie...
Dario patrzył z namiętnem przywiązaniem na mówiącą, bo rzeczywiście ją jedną tylko kochał w życiu i z chwilą, gdy zostanie jego żoną, postanawiał nazawsze być jej wiernym. Benedetta nigdy o tem nie powątpiewała i często z nim o tej przyszłości mówiła, siedząc całemi dniami przy łóżku i dozorując go zazdrośnie podczas tych kilku tygodni. Zdawało się jej, że Dario jest znów tym dawnym niewinnym chłopcem, którego pokochała wśród kwitnących drzew pomarańczowych w ogrodzie przy willi Montefiori. Podczas swej choroby Dario rzeczywiście nabrał coś dziecięcego, całemi dniami bawił się oglądaniem obrazków rozrzuconych na łóżku, wpatrywał się w fotografie, śmiał się do nich uradowany. Osłabienie, jakiemu ulegał, uwydatniło zwykłą jego drobiazgowość i zniedołężnienie rasowe, był to powrót do stanu dzieciństwa, powrót jaki można zauważyć u ludzi wyczerpanych, zużytych starością. Przytem nie umiał cierpieć a nudząc się monotonią parotygodniowego przebywania w pokoju, wymagał od Benedetty, by go bawiła, by śpiewała i była wesołą. Benedetta, nie zastanawiając się nad egoizmem takich zachcianek, stosowała się do woli Daria a rozmowy, jakie z sobą wiedli, były wypowiadaniem marzeń o szczęściu jakiego doznawać będą, pobrawszy się z sobą. Wierzyli, iż życie ich będzie nieprzerwaną niczem radością. Ach, jakże błogo płynąć będą im dni i lata!... Zawsze będą razem, śmiać się będą do słońca, pieszczota będzie jedynem ich zajęciem, myśleć będą tylko o sobie zdala od kłopotów, zdala od świata, który zapaść się może, byle ich dwoje ocalało i kochać się mogło w zapomnieniu o wszystkiem!
Skutkiem prawie bezustannego szczebiotania Celii, Piotr mały brał udział w dzisiejszej rozmowie. Dario, przez wrodzoną uprzejmość zwrócił się w jego stronę, mówiąc.
— Ogromnie się cieszę, księże Piotrze, widząc, żeś się rozkochał w pięknościach naszego Rzymu... czy pamiętasz, żeśmy ci to wszyscy przepowiedzieli zaraz w pierwszy wieczór po twojem przybyciu?...
— Pamiętam — odrzekł Piotr, przytakując ruchem głowy.
— Tak, tak, przepowiedzieliśmy słusznie... lecz czyż mogło być inaczej — mówiła Benedetta — klasnąwszy lekko w dłonie. By poznać Rzym, by zrozumieć jego piękno, trzeba sporo czasu... i gdyby ksiądz Piotr był wyjechał we dwa tygodnie po przyjeździe, jak pierwotnie miał zamiar, to nie byłby mógł się zżyć z Rzymem i wywiózłby jak najgorszą o nas opinię. Lecz teraz, po dwumiesięcznym pobycie, jestem spokojna! Wiem, że często myśleć będzie o nas i zawsze tęsknić będzie za Rzymem!
Piotr skłonił się przed Benedettą, ujęty jej uprzejmością i wdziękiem, objaśnił zarazem, że jeżeli Rzym nie wywiera wrażenia przy pierwszem spotkaniu, to jedynie dla tego, że każdy przyjeżdża tu z urobionem pojęciem i pragnie ujrzeć miasto wymarzone i wyidealizowane przez własną wyobraźnię. Lecz po kilkodniowem rozczarowaniu, następuje zwrot i piękno rzeczywistego Rzymu zaczyna oddziaływać, przykuwając do siebie w miarę jak się spogląda na to jedyne miasto o niezrównanej przeszłości.
Celia wstała i zaczęła się żegnać:
— Do widzenia, moi drodzy... przyjdę znów temi dniami... takbym chciała, aby Dario był zdrów jak najprędzej... jakby to było ślicznie, że by nasze śluby odbyły się równocześnie!... Tymczasem za kilka dni będą zaręczyny moje z Attiliem... ojciec wyda bal... musi wydać bal wspaniały... najwspanialszy... Do widzenia!...
Piotr już kilkakrotnie zwracał swą przechadzkę w stronę przedmieścia Transtevere, pociągany tam swem wielkiem współczuciem i miłością dla maluczkich i cierpiących. Ach, to nieszczęsne przedmieście Rzymu, to cuchnące nędzą Transtevere, w którem ciżba ludzkich istot żyła w poniżającej ohydzie brudu i ciemnoty! Piotr widział w Paryżu wiele sromotnej nędzy i przerażających upośledzeń, lecz niczem to było w porównaniu z bezmyślnością w opuszczeniu się tej ludzkiej trzody, którą tutaj spotykał.
Pomimo ciepłego zawsze klimatu i jaskrawego słońca, uliczki na Transtevere ciasne, kręte, ślepe, były ciemne i wilgotne jak piwnice. Odrażającym był zwłaszcza odór chwytający tutaj za gardło, wstrętny, powstały z kwaśniejących gotowanych jarzyn, z tłuszczów zjełczałych i potu ludzkiego, brudu i odchodów, nigdy nieuprzątanych i kalających domy i ulice. Domy byle jak sklecone, z sobą pozlepiane, dobudowywane bez planu, bez żadnej symetryi. Drzwi ich były zawsze otwarte i najczęściej spuszczające się w głąb korytarza, wiodącego gdzieś w nory podziemne. Na wyższe piętra wchodzono po schodkach przyczepionych zewnątrz i wiodących na balkony z desek i łachmanów. Fasady tych domostw trzymały się dzięki podporom a po za powybijanemi oknami widać było gołe ściany cuchnących nór, nazywających się mieszkaniami! W odrażających sklepikach sprzedawano gotowaną żywność, albowiem lud ten nieszczęsny, dogadzając wrodzonej zaradności i lenistwu nigdy nie rozpalał domowego ogniska, opędzając głód trochą przegniłych owoców, skwaśniałych i obślizłych jarzyn, polentą lub rybą pływającą w odrażającym tłuszczu. Na niektórych straganach sprzedawano mięso nieznanego pochodzenia, źle pokrajane, czarne, z kawałami zaskrzepłej krwi a większe ćwierci wyglądały jakby porywane z padliny. Chleby w piekarniach leżały zwalone na półkę, jak wielkie okrągłe kamienie, u zieleniarek sprzedających jodłowe szyszki i strąki czerwonego pieprzu, wisiały przed drzwiami sznury nanizanych suszonych pomidorów. Najapetyczniej przedstawiały się wędliniarnie a wydzielający się z nich silny odór solonego mięsiwa i serów, ponętnym był dla węchu, napotykającego tutaj tylko wstrętne wyziewy. Wśród tych wązkich uliczek mnóstwo było biur sprzedających bilety loteryjne a tuż obok w szynkach wielkiemi literami wypisane były pochwały dla wyborowych win z okolic Rzymu, z Genzano, Marino, Frascati.
Cała ludność żyła na ulicy, wałęsając się bandami w czarnych od brudu łachmanach. Dzieci biegały prawie gołe a jednak pokryte najwstrętniejszemi pasorzytami, których całe gniazda zlepiały włosy nigdy niemyte i nigdy nieczesane. Kobiety w porozpinanych kaftanach, w spódnicach sztywnych od zaskrzepłych warstw tłustego brudu, wymachując rękoma, kłóciły się, lub wrzeszczały, rozmawiając z sobą z oddalonych balkonów. Starcy, rozsiadłszy się na ławkach i stolikach, nieruchomie znosili znęcanie się roi much osiadających im twarze. Wśród tłumu stałych tych mieszkańców wązkich uliczek, przeciskały się wózki zaprzężone w niewielkie osiołki, lub pastuchy pędzili stada indyków, smagając je biczami. Czasami spotkać można było turystów zaniepokojonych otoczeniem, jakie tu widzieli i napastowanych przez całe bandy żebraków. Uliczni szewcy reparowali stare obuwie, roztasowawszy się przed drzwiami a przed drzwiami jakiegoś krawca wisiał stary, pokoszlawiony blaszany kubełek, w którym wspaniale kwitły jakieś rośliny. Ze wszystkich okien, ze wszystkich balkonów, na sznurach przerzuconych wprost i w ukos po nad ulicę, spuszczały się szmaty stanowiące bieliznę, różnokolorowe gałgany niewiadomego przeznaczenia, powiewając jak sztandary symboliczne przerażającej nędzy i najskrajniejszego niechlujstwa.
Braterską miłością płonące serce Piotra wzbierało bólem na widok takiego upadku i tak poniżającej nędzy. Ach, czemprędzej zwalić te domy będące kloakami, ziejące zarazę, tępiące zdrowotność tysięcy biedaków! W imię ludzkości należało zburzyć całą dzielnicę, usunąć ją nazawsze, chociaż tylu miała zwolenników wśród poszukiwaczy tematów do obrazu. Już kilka szerokich, nowoczesnych ulic przecięło Transtevere, niosąc światło i powietrze, lecz pozostałe stare uliczki tem sromotniejszy przybrały wygląd. Wzdłuż nowo przetkniętych ulic budowały się gdzieniedzie domy, lecz roboty szły opieszale, w wielu miejscach zawieszono je w połowie, brak kapitałów nie dozwalał rość miastu i opóźniał jego przemianę. Wszystkie te nowe ulice i skwery zawalone były cegłą, kamieniem, gipsem i gruzami, wyglądając jak miasto, które zaczęto budować, lecz nagle opuszczono z nieznanej przyczyny. Plany powzięto olbrzymie i gwałtownie chciano je przeprowadzić, mając na względzie konieczność zapewnienia zdrowotności miastu, które dotychczas, trupiejąc i gnijąc, stanowiło zabytek średniowiecznej epoki, przedłużającej się w Rzymie aż do wkroczenia wojsk Wiktora Emanuela. Ach, przebudować ohydne to przedmieście, dać światło i powietrze temu biednemu ludowi, wypędzić ztąd choroby powstające z brudu i zgnilizny! Chciano to wszystko, lecz wynikły w całym kraju kryzys finansowy nie dozwalał na urzeczywistnienie tych szlachetnych zamiarów, mających przygotować lepszą przyszłość następnym pokoleniom dzisiejszych nędzarzy. Można się oburzać, iż teraźniejszy rząd włoski zbyt skrzętnie oczyścił ruiny starożytnego Rzymu, zbyt gorliwie pozmiatał w nich kurz i powyrywał bluszcze i dziką roślinność, którą przyjezdne angielki zasuszały w swoich zielnikach, można gniewać się na szpetotę murów jakiemi ujęto łożysko Tybru i płakać można z żałości za utraconą malowniczością romantycznych dawnych wybrzeży rzeki, lecz trzeba zarazem pamiętać, że życie rodzi się ze śmierci i że jutro zakwitnie na miejscu tego co dziś w pyły się zmienia.
Myślami temi zajęty, Piotr wyszedł z przedmieścia i stanął na placu Farnese, chcąc zajść do ambasady francuzkiej, gdzie go oczekiwano o oznaczonej godzinie. Plac był pusty, poważny, otoczony domami o drzwiach szczelnie zamkniętych, a tylko dwie fontanny rzucały w górę strumienie wody rozsypujące się w przezroczyste perły opadające z powrotem ku basenom. Piotr, przystanąwszy, słuchał monotonnego szumu wody i patrzał na fasadę pałacu Farnese, ponad którego monumentalną bramą powiewała trójkolorowa chorągiew francuzka. Pałac był olbrzymi, ciężki, kwadratowy, o trzynastu frontowych oknach i wspaniale rzeźbionym fryzie. Wszedł do bramy, jeden bowiem z przyjaciół Narcyza Haberta, podjął się pokazania mu wnętrza pałacu uchodzącego za najokazalszy w całym Rzymie. Francya wynajmowała pałac Farnese dla pomieszczenia swego ambasadora przy królu włoskim. Ach, jakże wspaniały a zarazem śmiertelnie posępny był ten słynny pałac o rozległym dziedzincu z portykiem ciemnym i wilgotnym, o monumentalnych schodach, nieskończonej długości galeryach i korytarzach, o salach niezliczonych i nieprawdopodobnie wysoko sklepionych! Z tych murów wiała zamarła pompa królewskiej okazałości a przejmujące zimno mroziło kości śmiałków zbyt długo rozglądających się po ścianach. Młody rodak oprowadzający Piotra, zwierzył mu się, że całe otoczenie ambasadora nudzi się niewymownie wśród tych zimnych, pustych murów pałacu, za obszernego na wyznaczony użytek. Latem upał tu jest szalony a zimą wszyscy marzną. Jedyną dość przyjemną częścią pałacu jest pierwsze piętro od strony Tybru i tam właśnie ambasador obrał sobie mieszkanie, do którego należy sławna galerya ozdobiona malowidłami trzech braci Carrache’ów. Z okien widać Monte Gianicolo, ogrody Corsini, Acqua Paola i na szczycie wzgórza kościół San Pietro in Montorio. Po za galeryą i obszernym salonem znajduje się gabinet ambasadora, ciche i miłe ustronie rozweselone ciepłem promieni słonecznych. Lecz stołowy pokój i kilka innych salonów, wchodzących w skład mieszkania, ciemne są i ponure, z oknami wychodzącemi na wązką, boczną uliczkę. Wszystkie salony w pałacu mają siedem do ośmiu metrów wysokości, posiadają wspaniale rzeźbione i malowane sufity, lecz przeważnie stoją pustkami jako zbyteczne a do tych się zaliczają dawne galowe galerye i sale. Ściany ich zdobią freski lub makaty, lecz ani jednego w nich nie ma sprzętu, oddane są na pastwę szczurom i pająkom. Najrozleglejsza z tych sal ma osiemnaście metrów wysokości. Właściciel pałacu Farnese, dawny król neapolitański, wymówił sobie tę salę na swój użytek i pomieścił w niej skład najróżnorodniejszych sprzętów, gratów niepotrzebnych, obrazów, szkiców, posągów a wśród mnóstwa wykopalisk i rzeźb niewykończonych, znajduje się wspaniale piękny sarkofag starożytny.
Piotr zwiedził tylko małą cząstkę pałacu, większa część sal jest bowiem na głucho zaryglowana, nikt tam nigdy nie wchodzi i tym sposobem unika się niepotrzebnego zamiatania i opylania ścian i sufitów. Tak, ambasador francuzki w Rzymie zamieszkuje wspaniały pałac i jakkolwiek ma to pewien urok módz sobie powiedzieć, że się mieszka w pałacu zbudowanym przez papieża Pawła III, w rezydencyi kardynałów i królów, jednakże mieszkanie to przedstawia mnóstwo niedogodności, chociażby z przyczyny obszaru. Trzy czwarte pałacu zalega pustka, martwa, odcięta od życia, zamknięta jak grobowiec. Zwłaszcza wieczory straszliwe są w tym ponurym gmachu, którego brama wielka jak katedra, dziedziniec, portyk, monumentalne schody toną w ciemnościach. Próżno gazowe lampy silą się rozproszyć gęstość czarnej nocy, błądzi się wśród zmroku i zimna przestrzeniach kilometrowych, by wreszcie stanąć u drzwi gościnnego i miłego salonu, w którym przyjmuje znajomych ambasador.
Wyszedłszy z pałacu Farnese, Piotr przypominał sobie inne pałace, które już widział. Wszystkie utraciły dawną swą świetność, wszystkie stały pustką, lub też były częściowo odnajmowane jak zwykłe kamienice. Żaden z dawnych książęcych rodów nie posiadał dostatecznych materyalnych środków, by prowadzić dwór okazały wzorem pradziadów, by żywić służbę potrzebną dla zaludnienia przedpokojów i utrzymania porządku w olbrzymich galeryach i salach. Do wyjątków pod tym względem należał ród książąt Aldobrandini, tak liczny, że zajmował cały swój pałac, inne książęce rody wynajmowały staroświeckie swe pałace firmom handlowym, lub też osobom prywatnym, zatrzymując dla siebie jedno piętro, lub też kilka pokojów. Pałac Chigi miał wynajęty dół towarzystwom finansowym, pierwsze piętro ambasadzie austryackiej a książe wraz z rodziną zamieszkiwał drugie piętro, którego część ustępował jednemu z kardynałów. W pałacu Schiarra wynajęto pierwsze piętro ministrowi spraw zagranicznych, drugie jednemu z senatorów a książe i matka jego zamieszkiwali na dole. Pałac Barberini cały był podzielony na prywatne mieszkania a książe zadawalniał się trzeciem piętrem, gdzie niegdyś były izby dla służby. W pałacu Borghese cały dół wynajął handlarz starożytności, pierwsze piętro loża masonów a z reszty porobiono mieszkania dla średnio zamożnych rodzin, z których jedno książe zatrzymał dla siebie. Pałac Odescalchi, pałac Colonna, pałac Doria, były wynajęte a książęce rody, do których gmachy te należały, pragnęły ciągnąć jak największe zyski z komornego, by módz starczyć na liche swe utrzymanie. Złowrogi wiatr powiał na kolosalne fortuny patrycyuszów rzymskich i zburzył je ostatecznie podczas kryzysu finansowego a nieliczne rody książęce, które utrzymały się przy resztkach dawnego mienia, żyły z procentu, lękając się dalszego obracania kapitałami. Obciążeni podatkami, pozbawieni widoków polepszenia bytu, skazanymi byli na blizkie wyzucie z ostatnich funduszów, rozdrabniających się bezustannie skutkiem działów rodzinnych. Ostateczna ich ruina była tylko kwestyą czasu, koniecznością nieodmienną i złączoną z fatalnością biegu społecznego rozwoju. Oporniejsi starali się zastosować do nowych warunków epoki i zaludniali swe pałace lokatorami płacącymi im czynsze dzierżawne, lecz inni woleli umrzeć, zasklepiwszy się w swej rodowej dumie, niedozwalającej im na żadne układy i tranzakcye z losem. Zamurowawszy się w swych pałacach, żyli odosobnieni, patrząc jak z grobowców na koniec swej rasy na rozsypujące się ściany rodzinnego gniazda dogorywali w cieniu i w pustce ze spokojem i bez jęku. Piotr miał tego widomy przykład w pałacu Boccanera, gdzie jedynym odgłosem ruchu była wyjeżdżająca i powracająca stara kareta kardynała a turkot jej kół głuchł na trawie zarastającej dziedziniec pałacowy.
Wrażenia odniesione z wycieczek po przedmieściach Rzymu zestawiał Piotr z wrażeniami wyniesionemi ze staroświeckich pałaców książęcych i doszedł do konkluzyi: że w kraju tym nie było jeszcze ludu a prawie już nie było arystokracyi. Lud, który tu widział, był tak nędzny, ciemny, poddany swemu losowi, poniżony i trzymany w nieświadomości przez tyle wieków, że dopiero kilka pokoleń wyrosłych w nowych warunkach, mogło rozbudzić samowiedzę, wytworzyć demokracyę silną i zdrową, pracowitą, znającą swoje obowiązki i prawa. Arystokracya dogorywała w walących się murach swoich siedzib średniowiecznych książęcych, była to rasa na schyłku, rasa mieszańców, w której rzadko kiedy płynęła krew czysto rzymska, książęta bowiem chętnie się żenili z obcoplemiennemi dziedziczkami, mogącemi im wnieść bogate wiano. Patrycyusze ci żyli w zupełnej bezczynności, nie chcieli służyć konstytucyjnemu królowi włoskiemu a coraz też rzadziej poświęcali się służbie Kościoła, chętnie popierającego dorobkiewiczów i wysadzającego tychże na najwyższe dostojeństwa. Pomiędzy maluczkimi będącymi u dołu i możnowładcami u góry, nie było jeszcze silnie zorganizowanego mieszczaństwa, stanu pośredniego. Z jakichże ludzi składała się ta klasa w dzisiejszem państwie Włoskiem... a zwłaszcza w Rzymie? Tworzyli ją dawni lokaje i poplecznicy żyjący dotychczas przy dworach pańskich, drobni dzierżawcy ziem książęcych, notaryusze i adwokaci trudniący się zarządem dóbr i mienia artystokracyi; tworzyli ją urzędnicy niżsi i wyżsi, deputowani, senatorowie, sprowadzeni przez rząd z oddalonych prowincyj; do niej także zaliczyć trzeba było ciżbę chciwych spekulantów spadłych na Rzym w chęci rabunku, osobistego wzbogacenia się; ci drapieżce pożerali wszystko; zarówno lud jak arystokracyę. Dla kogóż więc pracowano?... Dla kogo poniesiono tyle trudu?... Dla kogo Rzym chciano odbudować i pokryć pałacami przewyższającemi okazałością dotychczas stawiane siedziby?... W nadmiernej dumie rozpoczęte budowanie nowego Rzymu okazało się dziełem bezpodstawowem. Rozmach był zbyt silny i źle obliczony, nie dotarł aż do celu i, zamiast doprowadzić do bogactwa, wtrącił miasto w przepaściste manowce ubóstwa a w niedokończonych pałacach, będących już tylko wstrętnem, walącem się i skalanem schroniskiem, zamieszkał lud najnędzniejszy, setki żebraków i włóczęgów.
Wieczorem, podczas ciemnych nocy, lubił Piotr spędzać godziny dumania nad brzegiem Tybru, po za ogrodem pałacu Boccanera. Głucha cisza i pustkowie tego miejsca pociągały go tutaj często, pomimo ostrzeżeń Wiktoryi, która utrzymywała, że niebezpiecznie jest tam chodzić po zachodzie słońca. Noc dzisiejsza była czarna jak atrament i puste wybrzeże nad Tybrem tchnęło dziwnie głębokim tragizmem. Żywej duszy tu nie było, ani śladu przechodnia; cisza, ciemność, pustka zalegały do koła. Palisady zamykały całą część wybrzeża psom nawet nie dozwalając przejść tędy, a na rozległym osamotnionym tym placu jeżyły się stosy kamieni, piasku i gruzów, zwiezionych i porzuconych oddawna. Przy jednym z rogów pałacu paliła się latarnia gazowa a światło jej wydłużało złowrogie cienie sterczących desek i nagromadzonych materyałów do budowy murów wzdłuż rzeki. Na prawo, w dali, migotały oddalone od siebie latarnie na moście przy kościele San-Giovanni-di-Fiorentini, oraz światełka w oknach szpitala di San-Spirito. Na lewo, w nieokreślone czarne przestrzenie rozlewały się wody Tybru, opływając niewidzialne dzielnice miasta uśpionego w pomroce. Naprzeciw, ciągnęło się przedmieście Transtevere a nadbrzeżne jego domy rysowały się niewyraźnie jak blade fantastyczne widmo miasta. Po za niektóremi szybkami migotało tam niepewne, stłumione światło przedzierając się z trudnością przez niemyte nigdy okna. Ponad piętrzącemi się domami Transtevere biegł ciemny pas, oznaczający szczyty pagórka Gianicolo, na którym paliło się trochę miejskich latarni gazowych, rozsianych jak gwiazdy w trójkąty i dziwne figury. Lecz Piotr wpatrywał się w Tybr jedynie, zachwycony jego melancholicznym majestatem. Oparłszy się o parapet kamienny, patrzał na wodę, płynącą wzdłuż nowowznoszonych murów nadbrzeża a mury te były teraz czarne i wydawały się jakiemś potwornem więzieniem, zbudowanem dla olbrzyma. Dopóki światła połyskiwały w oknach nędznych lepianek, piętrzących się po drugiej stronie rzeki, padał od nich płowy refleks na wodę i morował ją w pręgi, lekko drżące i leniwo kołysane. To blade igranie światła na ciemnej rzece darzyło ją życiem pełnem tajemniczości. Piotr patrzał i dumał o przeszłości tej rzeki. Przyszła mu na myśl legenda twierdząca, że nieobliczone bogactwa spoczywają w mulistem łożu Tybru. Za każdem zbliżeniem się nieprzyjaciół a zwłaszcza podczas najazdów hord barbarzyńskich, wrzucano do rzeki wszystkie posiadane bogactwa, chcąc je w ten sposób uchronić przed chciwością łupieżców. Unoszono ze świątyń i z pałaców zdobiące je skarby i topiono w Tybrze jak w skrzyni. A więc może, te połyskujące pręgi na rzece, są to szczerozłote siedmioramienne świeczniki zwiezione przez Tytusa do Rzymu po wzięciu Jerozolimy?.. A te bladawe smugi, kołyszące leniwym prądem, to może białość marmurowych posągów, spoczywających w głębinach?... Ach, a te drobne płomyczki lśniące tu i owdzie... to może stosy drogocennych sprzętów, kruszców i klejnotów wysadzanych błyskotliwością drogich kamieni?... Ach, stary Tybrze, przesławna rzeko, powiedz co ukrywasz w twem łonie?... Jakie skarby przechowujesz od lat tak dawnych?... Cóż powierzyły wieki tajnej skrytości twoich wód brzemiennych?... A może leżące w wodach twoich skarby, przyniosłyby bogactwo dzisiejszemu Rzymowi?... Rozstąpcie się wody rzeki i oddajcie dziedzictwo powierzone waszej straży! Stańcie się cudownem źródłem bogactwa i odrodzenia Rzymu!...
Piotr dumał tak oparty o kamienny parapet, lecz nagle myśl jego porzuciła fantazyowanie na tle legendy mówiącej o skarbach spoczywających w łożysku rzeki i zatrzymała się nad surowszą rzeczywistością. Wody tej rzeki były zamarłe i wybór Rzymu na stolicę Włoch zjednoczonych, Włoch, państwa nowożytnego był nieszczęśliwą koniecznością, srogo ciążącą nad całym krajem. Ten Rzym, świetnością swej przeszłości promienny, zdawał się być nieodzowną, jedyną stolicą, upragnioną przez wszystkich; bez Rzymu zjednoczenia Włoch być nie mogło, lecz teraz doświadczenie wykazywało całą niedogodność Rzymu jako stolicy. Ach, ta trupiej martwoty rzeka, jakże ponuro leżała w swej kamiennej, otwartej trumnie!... Na powierzchni ociężałej wody, nigdy nawet łodzi dostrzedz nie było można! Pusta przestrzeń rzeki nie unosiła statków, niosących dobrobyt, nie było na niej śladu żadnego ruchu, nie chciała wiedzieć o potrzebie handlu i przemysłu. W pierwszych latach Rzymu, stolicy Włoch zjednoczonych, robiono rozliczne plany, chciano by Rzym stał się portem morskim, mówiono o dokonaniu olbrzymich prac, o pogłębieniu łożyska, by okręty mogły przybijać do stóp Awentynu. Lecz były to chimery. Zamulone ujście Tybru nie dozwalało myśleć o czemś podobnem, dziś pogłębione — jutro znów byłoby niedostępnem dla większych statków, bo coraz to nowe pokłady mułu zagradzały drogę, uniemożliwiając żeglugę. Rzeka więc była tylko bezpożytecznym kanałem! Rzym stojący nad Tybrem zamierał z pragnienia za wodą spławniejszą. Inną przyczyną zamierania Rzymu były stepy Kampanii, martwe, przecięte martwą wodą Tybru. Bezpłodna ziemia Kampanii leżała odłogiem i Rzym, pośrodku niej rzucony, był jakby stolicą wzniesioną na pustyni. Chciano temu zaradzić zapomocą kanalizacyi i zdrenowaną ziemię drzewami zasadzić, tymczasem toczyły się spory czy Kampania była żyzną kiedykolwiek? Czy to dzisiejsze cmentarzysko usłały warstwy pyłów, naniesionych podmuchem wieków późniejszych? Przyczyny geograficzne, które starożytnemu Rzymowi oddały berło nad światem, zmieniły się także. Pobrzeże morza Śródziemnego poszło na działy pomiędzy potężne i różnorodne państwa a ciążenie Włoch całych zwróciło się w stronę Medyolanu. Tam kwitł handel i przemysł włoski a Rzym był tylko stolicą dekoracyjną, której największe nawet wysiłki nie mogły już do życia powołać. Chciano Rzym odnowić, przebudować, rzucono się ku temu gwałtownie, lecz wywołano tylko przesilenie i zastój tem większy. Porzucono więc zaledwie w połowie ukończone gmachy, oddając je w posiadanie zniszczeniu i zawieszone roboty, które naród cały doprowadziły prawie do zupełnej ruiny.
Noc stawała się coraz ciemniejsza, w oknach domostw Transtevere pogaszono już światła i wody Tybru były teraz zupełnie czarne. Złotawe blaski przestały igrać na rzece i nic już nie mówiło o cudownej legendzie, zapełniającej łożysko nieprzebraną ilością marmurów, złota i drogich kamieni. Marzenia o skarbach utonęły w głębokościach czarnej nocy, pociągając za sobą w otchłanie starożytną sławę stolicy świata. Ciemność i cisza zaległy na całej przestrzeni rzeki, na całem wybrzeżu. Wszystko spać się zdawało w głębokiem odrętwieniu, a tylko plusk kanału, niosącego nieczystości z miasta do rzeki, rozlegał się donośnie, zwycięzko.
Wróciwszy do pałacu Boccanera, wstąpił Piotr do pokoju Daria. Młody książę siedział w fotelu, a Wiktorya krzątała się, by wszystko przygotować do nocnego spoczynku. Usłyszawszy zkąd Piotr przychodzi, zawołała prawie z gniewem:
— Jakto?... więc ksiądz dobrodziej jeszcześ tam chodził po nocy, pomimo wszystkiego co mówiłam?... Na pewno źle się to skończy i lada dzień wydarzy się jakie nieszczęście... o pchnięcie nożem w Rzymie nietrudno...
Zwróciła się znów w stronę Daria:
— Pierina nie przychodzi teraz do pałacu... ale wiem, że często siedzi za ogrodem...
Dario zapytał Piotra:
— Więc jeszcze przychodzi... a jednak zakazałeś jej pokazywać się koło domu?... Czemuż cię nie usłuchała?... Czyż chce, aby Tito pchnął mnie nożem po raz drugi?...
Nagle zamilkł silnie zakłopotany, bo do pokoju weszła Benedetta. Chciał się przed nią usprawiedliwić, wyjaśnić, że nie zasłużył na zemstę ze strony brata Pieriny, lecz Benedetta uspokoiła go, mówiąc z czułością:
— Nie potrzebujesz się tłomaczyć, mój najdroższy... wiem wszystko... Czyż ty mogłeś przypuszczać, że nie zapragnę wiedzieć, kto cię ranił?.. Domyśliłam się z łatwością i przestałam się też pytać... Ale bądź spokojny... nic to nie wpłynęło na moją miłość...
Benedetta była w wybornym humorze, bo właśnie dowiedziała się przed chwilą, że monsignor Palma okazał już swoją wdzięczność za pomoc, udzieloną mężowi jego ukochanej siostrzenicy. Monsignor złożył nowy raport w kwestyi rozwodu i tym razem okazał się przychylnym zerwaniu małżeństwa, mówiąc, że świadectwo złożone przez dwóch doktorów przekonało go o stanie niezaprzeczonej dziewiczości powódki. Zatem osobiście jest za potrzebą zerwania małżeństwa i ma nadzieję, że kongregacya toż samo uzna w wysokiej swej mądrości.
Promieniejąc radością, powtarzała Benedetta, że skoro monsignor Palma mówi to samo co jej adwokat, przeto można rzecz uważać za załatwioną, tembardziej, że hrabia Prada nie daje żadnej o sobie wieści i nie odpowiada na wezwania sądowe. Kongregacya najniezawodniej da wszystkie głosy za unieważnieniem małżeństwa, co dozwoli papieżowi na bezwłoczne położenie przyzwalającego podpisu.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa!... Dario, mój najdroższy, wreszcie skończą się nasze kłopoty... nasze ciężkie umartwienia... Ale ten rozwód pochłonął wiele pieniędzy... Ciocia powiada, że ze wszystkiego nas odarto — nic nie posiadamy i wodą żyć będziemy zmuszeni...
Roześmiała się głośno i serdecznie, lekceważąc materyalne względy, bo cóż one znaczyły w porównaniu ze szczęściem ukochania!
W zasadzie kongregacye załatwiały sprawy i wymierzały sprawiedliwość bezpłatnie, lecz było mnóstwo kosztów pobocznych. Trzeba było opłacać wielu niższych urzędników, koszta lekarskiej ekspertyzy okazały się bardzo wysokie, a przepisywanie papierów, cena raportów i obrony — chłonęły pieniądze z zadziwiającą szybkością. Prócz tego, prawda że głosy kardynałów nie były sprzedajne i żadnego z nich nie można było kupić, jednakże dla większej pewności pozyskania ich na swoją stronę, trzeba było czynić wiele starań przez osoby, należące do najbliższego otoczenia członków kongregacyi. Starania te załatwiały się za pomocą znacznych sum pieniężnych a trafiające się w każdej sprawie liczne trudności dawały się usunąć w Watykanie, lecz tu przede wszystkiem ceniono bogate dary pieniężne i przestrzegano przytem taktu ze strony ofiarodawców. Umiejętnie złożona ofiara, była najwymowniejszym argumentem do pokonania trudności, inaczej nie do przezwyciężenia. Największą sumę pieniędzy w sprawie procesu Benedetty wyłożyła donna Serafina, ratując honor siostrzeńca monsignora Palmy.
— Mniejsza z tem, że wzięli nam dużo pieniędzy... niechajby tylko pozwolili jaknajprędzej na nasze małżeństwo... Wszak i ty, mój najdroższy, tego pragniesz?... Wiesz co?... oddałabym im zaraz moje perły, ten jedyny mój majątek a niech przyśpieszą dzień naszego ślubu...
Dario śmiał się, najzupełniej podzielając zapatrywania Benedetty. Pieniądze żadnej nie przedstawiały wartości w jego życiu. Nigdy nie rozporządzał żadną sumą i zawsze czuł potrzebę pieniędzy, lecz zdawało mu się, że tak być musi w jego położeniu i nie przewidywał możności zmiany pod tym względem. Przypuszczał, że zawsze żyć będzie przy swoim wuju kardynale, który niedozwoli, by jemu i jego żonie zbywało na koniecznych potrzebach. Wiedział, że nie posiada majątku a jednakże sto lub dwakroć sto tysięcy franków, nie stanowiło znacznej sumy jego zdaniem. Jeżeli tyle wydano na koszta procesu, należało uważać, że wszystko załatwiło się jaknajpomyślniej, bo słyszał o procesach kosztujących i pół miliona.
— Ty dasz twoje perły... to ja do nich dołożę mój pierścionek... oddajmy im co tylko zechcą... bo szczęścia zabrać nam nie mogą... a gdy się pobierzemy, będziemy tak niezmiernie szczęśliwi, że dobrze nam będzie w tym pałacu, chociażby nam zabrano meble i ogołocono ściany...
Rozpromieniona radością Benedetta zerwała się z miejsca i ująwszy dwoma rękoma głowę Daria, całowała go namiętnie w oczy, pieszcząc najczulszemi słowy.
Po chwili, zwróciwszy się do Piotra, rzekła:
— Ach, zapominam, że mam polecenie do ciebie, kochany księże Piotrze.. Tak, kazano mi coś tobie powiedzieć, a ja tymczasem tylko sobą i Dariem się zajmuję!... Otóż był u nas monsignor Nani... to on przyniósł nam tę dobrą nowinę o procesie... Prócz tego polecił mi, bym ci powiedziała, że nazbyt zaniedbujesz swoje interesa... że trzeba, abyś zaczął działać w obronie swojej książki... i to bezwłocznie...
Piotr słuchał mocno zdziwiony.
— Przecież z polecenia monsignora Nani zaniechałem rozpoczętych starań... kazał mi zniknąć... nigdzie się nie pokazywać...
— Tak... zapewne... lecz okazuje się, że teraz zaszła zmiana... i trzeba zacząć się ruszać w sprawie zagrożonej książki. Monsignor powiedział mi nazwisko sprawozdawcy wyznaczonego do złożenia raportu o twojej książce... jest nim monsignor Fornaro, mieszkający przy Piazza Navone...
Ździwienie Piotra jeszcze się wzmogło. Nie było bowiem w zwyczaju wyjawiać nazwiska takiego oficyalnie wyznaczonego sprawozdawcy. Pozostawało ono w tajemnicy, dla uniknięcia możliwości jakichkolwiek wpływów. Dlaczego w danym razie uczyniono wyjątek?... Czyżby miała się rozpocząć nowa jaka faza jego pobytu w Rzymie?... Nie zdając sobie z tego dokładnie sprawy, Piotr rzekł spokojnie:
— Dobrze... spełnię rozkaz... Zacznę czynić zabiegi i zobaczę się z kim należy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.