Resztki życia/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
O


Okolica Kaniowiec obfita w piękne przechadzki i dalekie widoki, pomimo uroku lasów sąsiednich i wybrzeży stawu który się daleko ponad miasteczkiem rozciągał, — wspaniałą ruiną pojezuickich murów najwięcéj ku sobie nęciła. Tu zwykle w wieczory letnie i ranki wiosenne przychodzili pustelnicy z ulicy Dworkowéj na samotne rozmyślania, czytać w chłodzie lub jedni drugich śledzić zdaleka. W piękne dnie ogród sąsiedni zawsze był pełen osób, a każdy miał ulubiony jakiś kątek, który szczególniéj ukochał. — Przyczyniało się i to może do wyboru miejsca, że wzgórze pojezuickie najbliżéj było miasteczka, a sucha prawie zawsze ścieżynka, wiodła ku niemu cieniem drzew osłoniona.
Po odjeździe pana Joachima w dworku Podkomorzanki pusto się jakoś i smutno zrobiło; nikt o oddalonym nie mówił, ale twarze pokazywały, że go im wszystkim brakło. Adela wprawdzie zajmowała się swoją uczennicą z zapałem i roskoszą, ale salonik w godziny wolne, smutny jakoś i bezludny się jéj wydawał.
Podkomorzanka zamyślona siadywała nad swoją siatką któréj iglicę często po kwadransie trzymała w ręku nieruchoma, to znów gwałtownie poczynała nierówne plątać oka. Zjawili się zaraz Szambelan i Referendarz, sądząc że pod niebytność wybranego, potrafią go zastąpić, ale zimno ich przyjęto.
Żelizo mniéj teraz uczęszczał do dworku, a gospodyni postrzegła w nim wielką zmianę, onieśmielenie jakieś, niepokój, twarz nawet nie tak swobodnie opromienioną młodością jak dawniéj. Na czole jasnem troska napiętnowała marszczki które życie miało ryć coraz głębiéj. Wzrok nawet Adeli dawniéj wszechmocny i rozgrzewający nie miał siły wywieść go z zadumy i pogrążenia.
Jednego z wieczorów po wyjeździe Wielicy, tak jakoś nudnie i długo płynęły godziny Podkomorzance, że się zebrała na przechadzkę późniéj niż zwyczajnie, choć mrok już szary poczynał okrywać okolicę.
Oktaw, Adela i ciotka udali się milcząc znajomą nam uliczką znowu ku tym murom, gdzie najwygodniéj im było patrzéć na dalekie błonia, godzinę spędzić w zamyśleniu i samotności. Nie wiem jak się to stało, że czatujący na te przechadzki sąsiedzi, niepostrzegli naszych pań i nie pogonili za niemi, tak że Oktaw sam im towarzyszył.
Wszyscy byli milczący i pochmurni, rozmowa się nie kleiła wcale, a Podkomorzanka podrażniona nie wiedząc czem, niespokojna w gorszym niż zwykle humorze, gniewała się sama na siebie za to usposobienie, którego nie mogła wytłumaczyć.
Powoli weszli na górę, a ścieżki wydeptane powiodły ich za klasztor i kościół ku zarosłemu drzewy ogrodowi i kapliczkom. Pusto już było w téj stronie i zdala tylko głos pastuszków powracających z łąk ciszę przerywał piosenką, nad doliną wypogodzone jaśniało niebo, a staw odbijał w sobie ciepłe blaski zachodu.
Adela przypatrywała się z zajęciem obrazowi okolicy i stawała ilekroć z między drzew ukazał się okolony gałęźmi piękny pejzaż Kaniowiecki, Żelizo szedł za niemi posępny, Podkomorzanka zamyślona...
Na tylnéj ścianie gmachu kościelnego wmurowanych jeszcze było kilka nagrobnych kamieni, aby się im przypatrzéć i wiersz jakiś o którym Żelizo wspominał odczytać, zbliżyli się razem ku ruinie, do któréj podziemiów wiodły tu właśnie drzwi dawniéj zapewne obwarowane, dziś stojące otworem. Wnijście to zasypane stosem obwalonych cegieł, zarosłe chwastami, korytarzem ciasnym spuszczała się w lochy grobowe... Właśnie po nad niem i zboków były owe płyty kamienne których napis wskazał Żelizo; na jednéj z nich serce matki wypisało żal swój po dziecięciu takiemi słowy gorzkiemi i pełnemi tęsknoty, że czytającym łzy zakręciły się w oczach.
Stali powtarzając po cichu ów wiersz natchniony boleścią, gdy nagle z czarnéj owéj jamy wiodącéj do podziemia, którędy ledwie ciasne zostawało przejście, dał się słyszeć szelest i w tejże prawie chwili przez otwór ciasny ukazała się postać blada okurzonego, z rozczochranem włosem nieznajomego z ulicy Dworkowéj.
Z obu stron spotkanie to było tak niespodziane, że Adela i Żelizo nawet z krzykiem się cofnęli jakby ujrzeli upiora, a nieznajomy wstrząsł się cały na widok jakby tam umyślnie dla śledzenia go postawionych świadków. W pierwszéj chwili chciał nawet cofnąć się szybko żeby poznanym nie być, ale oczy jego padły na osłupiałą Podkomorzankę, i wzrok obojgu spotkał się, zatrzymał, długiem wejrzeniem badając wzajemnie. W rysach twarzy kobiety malowało się niepojęte zdumienie, przestrach i rozczulenie, na twarzy mężczyzny zrazu gniew, potem uczucie jakieś niewyczytane, wpół szyderskie, pół przejęte — ale z obu twarzy łatwo było poznać, że nie samo niespodziane zjawisko gościa z podziemiów, nabawiło strachem i przerażeniem; ani schwytanie go na tajemniczéj grobowéj przechadzce...
Podkomorzanka stała nieruchoma ze wzrokiem wlepionym w twarz nieznajomego, drżąca, z usty jakby do krzyku otwartemi, Poroniecki nie spuszczał z niéj oka, skamieniały i zbladły. Adela po dziecinnemu się wylękła, chciała uciekać ale widząc ciotkę odrętwiałą nie śmiała jéj porzucić, Żelizo rzucił się także na ratunek Podkomorzanki, która powoli przechodząc z tego stanu dziwnego osłupienia, krzyknęła, posłoniła się i omdlała. — W chwili kiedy się ku niéj, by ją ratować rzucono, postać nieznajomego znikła im z oczów nagle. — Żelizo pobiegł po wodę do sadzawki, Adela odeszła już ze strachu, przyklękła przy ciotce usiłując do zmysłów przywieść rozcieraniem i wołaniem. Ale Podkomorzanka tak była silnie zemdlona, że ledwie chłodną wodą potrafili się jéj dotrzeźwić nierychło.
Nareszcie otworzyła oczy powoli, ale zaczęła się śmiać serdecznym śmiechem boleści, który przeraził równie Adelę jak Żelizę, nieumiejących poradzić sobie, a wzrok jéj wlepiony w jedno miejsce świadczył o nieprzytomności. Nie wiedzieliby może co począć, gdyż Żelizo obawiał się odejść i Adelę samą porzucić przy choréj, gdyby na głos przerażającego śmiechu tego nie zjawiła się nagle Andzia, któréj głowa pokazała się z za krzaków naprzód, a w tejże chwili sama dziewczyna przypadła na ratunek Podkomorzanki.
— Co to jest? — zawołała żywo, — przestraszyła się pani czegoś?...
I nie czekając odpowiedzi poczęła zdjętą z szyi chusteczką silnie rękę przewiązywać.
Śmiech ustawał powoli i łzy potoczyły się po twarzy Podkomorzanki, milczące, obfite, oko oprzytomniało, słaby głos począł niewyraźnemi słowy się odzywać.
Andzia ze zręcznością ludzi przywykłych radzić sobie samym w każdym przypadku, powoli podniosła jéj głowę, posadziła i palcem na ustach położonym zaleciła Adeli milczenie. Wszyscy przelękli skupili się dokoła czekając końca téj kryzys, która ich przeraziła swą gwałtownością.
Usta Podkomorzanki wciąż jeszcze niezrozumiale szeptały:
— On! on!
— To nasz sąsiad z Dworkowéj ulicy, — odezwał się wreszcie Żelizo, — ów nieznajomy o którym pani słyszałaś.
— On się tu nieustannie włóczy! — dodała Andzia.
— To on! — powtarzała obłąkanym wodząc wzrokiem Podkomorzanka.
— Wszyscyśmy się przestraszyli — szeptała Adela prawie rozpłakana tem ciotki położeniem, ale nigdym się nie spodziewała żeby ciocia tak okropnie przerazić się mogła... Co za nieszczęśliwy przypadek...
Znajomy głos Adeli, krzątanie się Andzi która żywo zajmowała się chorą, wywiodły ją nakoniec z tego przykrego stanu nieprzytomności.
— Chodźmy do domu — odezwała się cichym głosem.
Ale powstawszy z ziemi na którą upadła, tak się uczuła złamaną i bezsilną, że z jednéj strony Oktaw z drugiéj Adela ręce jéj podać musieli. Andzia poszła przodem wskazując im drogę już o mroku coraz gęstszym niepewną. Co chwila potrzeba się było zatrzymywać dla wypoczynku tak silnie Podkomorzanka tem wstrząśnieniem nagłem dotkniętą została; brakło jéj oddechu, jakieś obezwładnienie ją ogarnęło, a na mnogie pytania towarzyszących, ledwie się słowem niewyraźnem odzywała, niekiedy jeszcze cicho do siebie powtarzając: — To on!
Dla tych co znali ciocię wesołą, panią siebie, przytomną zawsze i nieulegającą nigdy wrażeniom strachu, wypadek cały był niepojęty.
Wprawdzie zjawienie się nagłe téj postaci wychodzącéj z grobów, wybladłéj, dziwnéj i do upiora podobnéj, mogło bardzo przerazić, ale przestrach już był minąć powinien, a Podkomorzanka co chwila zdawała się słabsza i silniéj jakiemś wrażeniem wewnętrznem przejęta. Adela nie poznawała ciotki, Żelizo gubił się w domysłach.
Tak wszystko czworo dowlekli się powoli podtrzymując przestraszoną do uliczki Dworkowéj, a tu Żelizo zostawiwszy ją w ręku kobiet, pobiegł po matkę na ratunek; gdy Andzia silnie ująwszy słabą, wraz z Adelą przeprowadziła do domu.
Oktaw tłumaczył to sobie samym przestrachem, ale nigdy w życiu podobnego jeszcze nie widział, obawiając się więc o skutki pospieszył do matki.
— Kochana matko! — zawołał wpadając wzruszony do dworku w którym właśnie odbywała się wieczorna modlitwa, — Podkomorzanka zachorowała nagle!...
Stary Żelizo na głos syna w którego dźwięku poczuł wzruszenie głębokie, przerwał pacierze.
— Co się stało, moje dziecko?
— Podkomorzanka z przestrachu zachorowała, ledwieśmy ją osłabłą do domu potrafili przeprowadzić, spieszcie na pomoc, bo tam głowy potracą.
— Jakże? z czego? — zawołała matka już wdziewając chustkę — co się stało?
— Poszliśmy na przechadzkę do murów jezuickich... znacie z tyłu kościoła napisy grobowe gdzie jest nagrobek dziecięcia. Staliśmy i czytali, gdy ten dziki człowiek Poroniecki niewiedziéć zkąd zjawił się nagle u wejścia do lochów, i jak upior stanął przed nami. Podkomorzanka dostała mdłości, serdecznego śmiechu, i jeszcze do siebie przyjść nie może...
— Cóż on tam robił w lochach? — zapytał Żelizo.
— Bóg go wie, całe jego życie tajemnicą, a mówią że się tam nieustannie włóczy po tych zwaliskach.
— Biegnijże Jejmość, a ty Oktawie idź za matką i dawaj mi znać... Jużciż tak bardzo przelęknąć się nie mogła żeby ją to aż o chorobę przyprawiło! Ale cóż tam robił ten człowiek!
I stary począł się modlić zaraz na intencją choréj wracając po chwili do tego spokoju, który był stanem zwyczajnym jego duszy.
Żelizowa z synem wyszli spiesząc do dworku. Mijali właśnie uliczkę wiodącą do ruin, gdy Oktaw uczuł się pociągnionym za rękę i o mało nie krzyknął znowu ujrzawszy Poronieckiego który go wstrzymał gwałtownie.
Twarz nieznajomego była bledsza niż zwyczajnie, oczy obłąkane, usta drżące, a wyraz cały okazywał niepokój i dziką jakąś namiętność wzburzoną.
— Co się z nią stało? — szepnął Oktawowi.
— Przestraszona widokiem pańskim omdlała, — rzekł młody człowiek — ledwieśmy się docucić jéj mogli... ale bo téż potrzeba wam było ukazać się tak nie w porę...
— Powiedz mi — któż to jest ta kobieta? gorąco począł Poroniecki.
— Panna Podkomorzanka!! przecież widywać ją lub słyszéć choć o niéj pan musiałeś...
— Panna... powiadasz... a imie jéj? — pytał nieznajomy natarczywie.
— Ludwika!
Poroniecki stał wrosły w ziemię, oczy mu się tylko iskrzyły.
— Tak! — rzekł do siebie uśmiechając się — fatalność... ukazałem się wychodzący z grobów... bom dawno umarły! — los jest logiczny zawsze.
— Ale cóżeś tam pan robił!
— Żywi z żywymi, umarli muszą z umarłymi przestawać, co dziwnego? Nie uważasz że ja upiorem jestem? Za karę tylko noszę zeschłe ciało i pogruchotane kości po świecie. Zresztą? — ale idź, — przerwał, dowiedz się co się z nią dzieje, i przyjdź mi oznajmić, jakeś... dobry, a raczéj jakeś młody.
To mówiąc niepewnym krokiem Poroniecki skierował się ku swojemu domowi, a Żelizo za matką do Podkomorzanki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.