Resztki życia/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resztki życia
Wydawca Księgarnia Michała Glücksberga
Data wyd. 1860
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst tomu II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
C


Człowiek ten, jak śmiech jego dowodził, był świadkiem schadzki, i po ludzku musiał ją sobie wytłumaczyć w sposób sprośny... Oktaw zadrżał nad następstwy jakie to mogło sprowadzić. Stał nie śmiejąc się już ruszyć, czekając szyderstw lub nauki która go spotkać miała, bojąc się uchodzić i czując potrzebę nastawienia czoła na drugą burzę straszniejszą dlań od pierwszéj.
Nieznajomy, który stał w czasie ulewy pod sklepieniem kaplicy niedalekiéj, wychylił się, przelazł przez gruzy, i szybkim krokiem zbliżył się do oblanego wstydem Oktawa.
Twarz jego jednak nie okazywała ochoty do szyderstwa, smutna była i ponura, pełna jakiegoś politowania i dobroci...
— Daruj mi ten śmiech, — rzekł powoli, — było to mimowolne..... widziałem was, ale się nie macie czego lękać..... mnie tu nikt nie zna, ja nic nie powiem nikomu..... Jam stary, — dodał, — ale i ja byłem w Arkadji i wiem jaką się drogą z krainy czarów wychodzi! Spojrzyj na mnie, jam wędrowiec co odbył tę pielgrzymkę..... powiedz sobie że i ty tak z niéj powrócisz....
— Panie, — odezwał się Oktaw, — możesz to sobie tłumaczyć jak zechcesz, masz prawo, ale pozwól słowem niepokalanem zaręczyć ci, że to było pierwsze i przypadkowe spotkanie, że.....
— Nie potrzebujesz mi nic mówić, — odparł nieznajomy, ja wiem wszystko... miłostki dziecinne, przypomnienie lat młodych..... mimowolnie podsłuchałem wczoraj. Bóg wie jak znalazłem się tu znów dzisiaj..... każde słowo utkwiło we mnie. Tyś nic nie winien, ale ci grozi przyszłość..... Słuchaj: — nie myśl by z uścisku choćby prostego dziewczęcia można się było rozwiązać i uciec czystym i spokojnym. Pocałunek pali, miłość wiąże, wspomnienia trują..... a w końcu zostaje taki szkielet żywy jak ja, wypalony pamięcią, wytęskniony zgryzotą, zbolały, włóczący się, jak mara po świecie, na którym tylko upiorem.
Zmierzch padał coraz gęstszy, ale po chwilowéj burzy która przeleciała ponad doliną Kaniowiec, już od zachodu czerwieniła się łuna jasna, i z drugiéj strony wschodził opłukany xiężyc rumianą tarczę swą dźwigając powoli z za drzew otaczających klasztor.
Strumienie deszczu płynęły jeszcze z pagórka gliniastemi wyrwami, a z ziemi podnosiły się pary ku górze, liście odżyły, zapach zieleni napełniał powietrze.....
Nieznajomy wziął Oktawa za rękę.
— Chodźmy, — rzekł, — stać tu ci nawet niebezpiecznie, w powietrzu tem trucizna dla ciebie... biedny chłopcze... I powiedz mi, dorzucił porywczo z ruchem gwałtownym, co myślisz począć? Przypadek uczynił mnie twoim powiernikiem, doświadczeńszego dać ci nie mógł — mów otwarcie. — Co myślisz począć?
— Mów, cobyś zrobił kiedy wiesz wszystko?
— Ja dziś, a ty... o! wielka to różnica! ja za serce coby mnie pokochało, za usta coby mi zwilżyły czoło takim pocałunkiem, dałbym życie, — dodał z uśmiechem bolejącym nieznajomy, — ale ty... masz li prawo sprzedawać to czego nie znasz, za to co ci darmo jeszcze przyszłość dać może? — Ja! a ty! zwiędły chwast i wyrastający kwiat! Nie, mów co uczynisz...
— Nie wiem, — rzekł Oktaw, — jestem odurzony, nie pan siebie, litość raczéj niż inne uczucie mnie wiąże...
— Litość! — rozśmiał się starszy, — biedny kłamco! jakeś to od wczoraj nauczył się sam przed sobą tłumaczyć i uczucia swe rozbierać! Ty to nazywasz litością!
Ha, zresztą, — dodał — ja ci nic nie powiem, najlepsza rada już się na nic nie przydała, gdy ogień objął budynek..... nie mówmy o tem lepiéj, jabym krzyczał namiętność, ty byś wołał litość! nigdybyśmy się pono zrozumieć nie mogli.
Ale słuchaj, — los nas zapoznał z sobą, a ja choć od ludzi jak od dzikiego zwierza uciekam, może rad jestem temu. W miasteczku nie mam przemówić do kogo, bo może niewarto... prześladują mnie głupią ciekawością swoją, ja ich nie chcę! Stare to graty... ja lubię młodych, w nich jest choć iskra uczucia, a choćby i namiętności, ale coś żyje, a my starzy już dogniwamy tylko, tarzając się w błocie..... Bądźmy przyjaciołmi... może to przyda ci się na co, a pewno nie zaszkodzi! A! gdyby to młodość z cudzego mogła doświadczenia korzystać!
Powiedzże mi, — dodał, — powiedz kto jesteś... co tu robisz, jaką sobie kujesz przyszłość, co marzysz? nie gardź dłonią która się ku tobie wyciąga, nie przywykła ona ludziom się napraszać.
Oktaw chwycił rękę nieznajomego i uścisnął ją w milczeniu, głos jego choć chwilami szyderski i cierpki, przemawiał do duszy, znać w nim było cierpienie, osamotnienie, ale płonęła jakaś poczciwa iskierka miłości ku ludziom.
— Panie, — odezwał się Oktaw, — trudno mi będzie powiedziéć ci coś o sobie... nie jestem niczem, pracuję by zostać czemś, by się oswobodzić, by stanąć o swych siłach. Ojciec mój! ale wy i jego nie znacie! Oto nasz dworek tam w starych drzewach ukryty, gdzie on święcie pół życia przebolał, gdzie ja spojrzałem na świat rozjaśnionemi oczyma. A! trzeba abyś go poznał, bo to święty i wielki człowiek stary Żelizo, nie naszych czasów, nie dzisiejszego pokolenia! Mógłżebym panu opisać to, co mi się na ziemi najwspanialszem wydaje, jego boleść i cierpliwość niezmożoną, wytrwanie w cierpieniu i spokój duszy. Z małegośmy wyszli, a samą wielkością charakteru starzec ten zyskał poszanowanie i miłość u świata. Staraśmy szlachta téj ruskiéj ziemi, ale dawno wydziedziczeni z własnego zagona, musieliśmy pracować na cudzem; ojciec wprzódy zarządzał majątkami w sąsiedztwie, nieostrożne zerwanie się w czasie pożaru na ratunek, raziło go paraliżem i niemocą... Od lat wielu leży w łóżku bezwładny, ale choroba stała się dlań błogosławieństwem, nauczył się w niéj modlić i stał przez nią świętym. Panie! — zawołał Oktaw, — potrzeba go poznać, aby pojąć, czem jest stary Żelizo!
Ubodzy jesteśmy, mam tylko matkę i ojca, do nich należy życie moje.
Chcesz wiedzieć o czem marzę? — chcę być dla nich pomocą i wsparciem, chcę się poświęcić, by im starość uczynić pogodną i szczęśliwą.
— Ale dla siebie, dla serca? czego pragnąłeś mój młody przyjacielu?
— Dla siebie — zajęknął się Oktaw, — niedawno jeszcze marzeń i nadziei nie miałem, cały byłem w pracy i przyszłości moich starych rodziców. Wiatr jakiś wionął na mnie, wyobraźnię rozkołysał, nie poznaję siebie... Wczoraj jeszcze byłem tak spokojny i szczęśliwy, inny obraz nosiłem na sercu... wyżéj sięgałem myślą... dziś, nie znam siebie, wszystko się zaćmiło i zczerniało... sam nie wiem co począć?
— Zwyciężyć nie potrafisz, — rzekł nieznajomy, — uciec byśmógł tylko.
Ale czy dziś zechcesz uciekać?
Nie! nie! — rozśmiał się szydersko — człowiek uciec nie potrafi od siebie, a gdziebykolwiek poszedł, wlecze z sobą niebezpieczeństwo... Wczoraj powiadasz, śnił ci się wyższy ideał, daléj sięgałeś uczuciem, ale już miałeś ten głód w sercu który raz rozbudzony nigdy się nasycić nie daje... jutro, Bóg cię ustrzedz może, tyś bezsilny i rada moja nic potem... próżne słowa! próżne rady!
— Więc cóż począć? — rzekł Oktaw.
Nieznajomy stanął nagle wśród drogi, popatrzał nań długo, a w oczach łzy mu się zdawały pokazywać.
— Powiesić się lub utopić zawczasu, — zawołał, — może byłoby najlepiéj — żelazną wolą zgnieść człowieka w sobie, a wyrobić posąg uczciwy... należałoby sprobować... ale fatalność! fatalność! nie! niema środka losu uniknąć, myśmy słabi, a dola ma dłoń kamienną!...
To mówiąc pochwycił rękę młodego człowieka i potrząsłszy nią, szybko się od niego oddalił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.