Róża i Blanka/Część trzecia/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Mówiliśmy już, że Róża, młoda infirmerka w Blois, tak odczuła rozstanie się z Janiną Rivat, iż żegnając ją, zemdlała.
Lekarz myślał, iż wypadek ten nie pociągnie groźniejszych następstw, lecz omylił się.
Róża po odzyskaniu przytomności dostała gorączka w dwa dni później chorą na zapalenie mózgu pomieszczono w szpitalu.
Ponieważ była lubianą przez wszystkich, więc pielęgnowano ją ze szczególną troskliwością.
Dwa miesiące walczyła ze śmiercią i gdy nareszcie odzyskała siły, spotrzeżono w niej wielką zmianę.
Znikł uśmiech z jej twarzy, ogarnął ją smutek, którego nawet nie starała się ukryć.
— Zabierasz moją duszę, mówiła do odjeżdżającej Janiny i mówiła prawdę.
Tęskniła i nie mogła wyobrazi sobie, jak potrafi żyć bez tej, którą nazywała mamą Janiną.
Opanowała ją myśl porzucenia przytułku, udania się do Paryża i połączenia się z nią.
Ale jak znaleźć ją w tak ogromnem, nieznanem sobie mieście?
Z rezygnacyą odłożyła to marzenie na przyszłość i w pracy około chorych usiłowała złagodzić swa tęsknotę.
Pewnego rana wręczono jej zaadresowany do niej, list...
Serce Róży uderzyło gwałtownie.
Jedna osoba tylko mogła do niej pisać, a była nią Janina.
Pobiegła do swego pokoju, zamknęła się i otworzyła kopertę.
Pod listem był podpis Janiny.
Drżącą ręką zbliżyła papier do ust i ucałowała go.
Janina pisała:
„Droga, ukochana moja Różyczko! Przyrzekłam napisać do ciebie i często wyrzucałam sobie, że nie dotrzymałam obietnicy, ale ty jesteś tak dobrą i masz tak złote serce, że przebaczysz mi.
„Nie miej do mnie żalu, gdyż od czasu opuszczenia cię wszystkie myśli moje pogrążone są we wspomnieniach o mych biednych córkach. Miałam nadzieję, że Bóg dobry ulituje się nademną i wróci mi je, lecz wszystko skończone... moje marzenia rozwiały się i serce pokryło się żałobą... Chociażby córki moje żyły, pozostaną dla mnie zmarłemi.
„A jednak nie mam prawa skarżyć się, gdyż od przyjazdu do Paryża otoczono mnie taką życzliwością, że ja, com nic nie miała, jestem dziś zabezpieczona od niedostatku.
„Ksiądz D’Areynes, o którym ci wspomniałam i na którego pomoc w odszukaniu swych dzieci rachowałam, przekonał mnie, że to jest rzeczą niemożliwą, za to był dla mnie prawdziwą Opatrznością. Dzięki jemu, otrzymałam pozwolenie na sprzedaż w portyku kościoła św. Sulpicyusza przedmiotów służących do nabożeństwa i to zapewnia mi utrzymanie... Ludzie myślą, że jestem szczęśliwą, a nie wiedzą, że gdy nikt na mnie nie patrzy, łzy płyną mi z oczu i ból rozrywa serce.
„Po co mnie wyleczono? Czyż nie lepiej byłoby, gdybym pozostała obłąkaną? Nie myślałabym o niczem... zmarłabym bez wspomnień, które mnie dziś zabijają...
„Napróżno dobrzy ludzie usiłują złagodzić me cierpienia i pocieszyć. Niema na nie lekarstwa! Byłam szczęśliwszą, pozostając z tobą. Miałam przed oczami miłą twarz twoją... widziałam twój uśmiech przyjemny... słyszałam twój głos serdeczny...
„Dziś żal mi tych czasów, żal mi chwil, w których nazywałaś mnie mamą Janiną. Pragnęłabym, by mi wróciły się... ale to rzecz niemożliwa...
„Masz przed sobą długą, spokojną i pracowitą przyszłość, w której, jeżeli nie znajdziesz szczęścia, to przynajmniej zadowolenie ze spełnienia obowiązku.
„Ja muszę żyć we łzach, dopóki Bóg dobry nie powoła mię do siebie.
„Nie zapominaj, Różyczko, o mamie Janinie i wierz, że ona kochała cię, jak gdybyś była jej córką, że myśli o tobie i będzie myślała zawsze.
„Napisz do mnie, drogie dziecko; będę szczęśliwą, gdy dowiem się, że pamiętasz o mnie, jak ja o tobie.
„Całuję cię serdecznie, droga, jedyna moja Różyczko, twoja

Janina Rivat.
Paryż, ulica Férou nr 6.“
Róża, odczytawszy ten list, powtórnie ucałowała go i rozpłakała się.

Gdy uspokoiła się, pragnienie zobaczenia się z mamą Janiną przybrało w niej formy wyraźniejsze.
— Tęsknimy obie do siebie — myślała — ona tam, ja tutaj. Ona niknie i zamrze, nie zobaczywszy mnie... Ja również zatęsknię się za nią... Nie, tak być nie może!... Pozostawienie jej w samotności byłoby zbrodnią!... Odszukam ją, pocieszę... Może pod wrażeniem moich pieszczot zapomni o swych cierpieniach... Będę ją kochała jak matkę rodzoną, a ona pokocha mnie jak córkę...
Pójdę, to mój obowiązek!
Po tem uniesieniu chwilowem przyszła chwila rozwagi.
— Alboż ja mogę pójść? — rzekła przestraszona — Nie należę do Siebie. Opiekunką moją jest Dobroczynność publiczna, która mnie przygarnęła, wychowała, zastąpiła mi matkę i której powinnam zdawać sprawę z każdego czynu mego! Jeżeli zażądam zerwania tych węzłów, odmówią mi napewno! Jeżeli zaś wydalę się, nie uprzedziwszy nikogo, będzie to ucieczką, dezercyą... Będą mnie poszukiwali, zatrzymają i każą drogo odpokutować za bunt przeciwko prawu...
Zresztą, czy nie stałabym się ciężarem dla mamy Janiny?... Nie mam ani grosza... Mogłabym pracować i zarobić na życie, ale nie znam w Paryżu nikogo... Ażeby znaleźć pracę, potrzeba pokazać się, tymczasem ja, ażeby nie odesłano mnie z powrotem, musiałabym ukrywać się.
Uklękła przed łóżkiem, na którem na ścianie zawieszony był krzyż i zaczęła modlić się:
— Boże mój! — szeptała przejęta wiarą — oświeć mnie, natchnij mnie myślą... Wskaż mi drogę postępowania... Powiedz mi, co mam uczynić!...
Modliła się długo i zdawało się jej, że na prośbę swą otrzymała odpowiedź z nieba.
Gdy powstała, była już zdecydowaną.
— Idź w spokoju! — mówił jej głos — zanieś kobiecie, którą ukochałaś, pociechę... Chociaż odejście twoje wydaje się nagannem, to przecież pobudki jego chwalebne... nikt nie weźmie ci za złe...
Od tej chwili młoda infirmierka przejęta była już tylko myślą: uciec z zakładu, udać się do Paryża i połączyć się z Janiną Rivat.
Ale do wykonania postanowienia tego stały na zawadzie trudności materyalne.
Jak odbędzie tę podróż, posiadając zaledwie jedenaście franków?
W godzinach wolnych od obowiązku udała się na stacyę kolei żelaznej, gdzie z zawieszonego na ścianie rozkładu jazdy dowiedziała się, iż przejazd z Blois do Paryża klasą trzecią kosztuje dwanaście franków.
Biedaczka miała tylko jedenaście.
Postanowiła dojechać tylko do stacyi Juiisy, odległej od Paryża o dwadzieścia kilometrów i pozostałą drogę odbyć pieszo.
Bilet do Juvisy kosztował tylko dziesięć franków i siedmdziesiąt pięć centymów.
Wybrała pociąg odchodzący o pół do dziewiątej rano.
Powróciła do przytułku, zdecydowana wykonać plan swój zaraz dnia następnego.
Z obiadu swego odłożyła kawałek mięsa i chleba na dzień następny, zawiązała w tłomoczek trochę bielizny i pomodliwszy się, udała się na spoczynek.
Nazajutrz wstała o porze zwykłej, zrobiła porządek w należącej do niej sali, o pół do ósmej zabrała ze swego pokoju tłomoczek i poszła na stacyę kolejową.
Zaledwie miała czas wykupić bilet i siąść do wagonu, gdy pociąg ruszył w drogę.
Ale teraz ogarnął ją przestrach: lękała się, by dyrektor zakładu, spostrzegłszy jej ucieczkę, nie wysłał listu gończego na całą linię.
A tu pociąg szedł wolno, zatrzymując się na każdej stacyi.
Biedaczka przez całą drogę drżała z przerażenia.
Nakonicc na stacyi rozległ się okrzyk; Juvisy!...
Juvisy!...
Wysiadła.
Przy wyjściu z sali stał żandarm.
Róża struchlała i przez jedną sekundę nie wiedziała co z nią się dzieje.
Przedstawiciel władzy, zobaczywszy ładną dziewczynę, przyglądał się jej uważnie (żandarmi wogóle są wielce wrażliwi na wdzięki niewieście), a ona myślała, że porównywał jej rysy twarzy z nadesłanem drogą telegraficzną rysopisem i lada chwila spojrzy strasznym wzrokiem, ujmie za ramię i zagrzmi basem:
— Aresztuję cię w imieniu prawa!
Tymczasem on zakręcił wąsa i uśmiechnął się zwycięzko.
Róża, tłumiąc w sobie przestrach, podeszła do oficyalisty, odbierającego bilety i podała mu swój.
Teraz dopiero odetchnęła nieco wolniej i zwróciwszy się do jakiegoś przechodnia, zapytała o drogę do Paryża.
Zostawmy ją postępującą, szybkim krokiem i powróćmy do Serwacego Duplata.
Były kapitan, «odpocząwszy w wygodnem łóżku.
Wstał o dziesiątej rano, wypił kawę i ubrany w swój nowy garnitur, w cylindrze na głowie, i rękawiczkach, z kwiatkiem w butonierce, około południa odjechał na wyścigi.
Pogoda była piękna, więc publiczności zebrały się tłumy.
Rozprawiano z ożywieniem, zakładano się, bito oklaski koniom, ale cała ta wrzawa nie obchodziła Duplata, nie interesowały go również i same biegi, nie chciał bowiem ryzykować reszty otrzymanych od Palmiry pieniędzy.
Uważnie przyglądał się twarzom wyścigowców i szukał swego dłużnika.
Na przeglądzie takim Duplat spędził parę godzin, lęcz nie dostrzegł ani jednej twarzy, która przypomniałaby mu dawnego spólnika.
Widząc, że w ten sposób nie osiągnie celu, podszedł do boockmakera i ukłoniwszy się uprzejmie, rzekł:
— Pozwoli pan zapytać się, gdzie znajdują się stajnie wyścigowe p. Rollina?
— W Lamorlaye pod Chantilly.
— Czy i on sam mieszka tam?
— Bywa tam często, ale stale mieszka w Paryżu.
— Czy może pan wskazać mi adres?
— Mieszka w swoim pałacu, a raczej w pałacu żony, przy ulicy Vaugirard.
— Numer?
— Nie pamiętam, choć byłem tam wiele razy Blisko ulicy Bonapartego. Niech pan tylko zapyta o pałac d’Areynes, a każdy wskaże go.
— Dziękuję panu — rzekł Duplat, skłonił się i odszedł.
Zabawił jeszcze parę godzin i zadowolony z tak łatwego zdobycia adresu Gilberta, powrócił do Paryża.
Róża bez zmęczenia przebiegła pięć kilometrów, dzielących Juvisy od Ablon, ale na połowie drogi od tego ostatniego miejsca do Choisy-le-Roi, nogi jej zaczęły chwiać się i żołądek domagać się pokarmu.
Musiała zatrzymać się, by odpocząć.
Siadła na trawie przy drodze, wyjęła z tłomoczka kawałek suchego chleba, zjadła go chciwie, ale było to niedostateczne dla wzmocnienia sił po tak długiej wędrówce pieszej.
Z niepokojem też mówiła sobie.
— Nie wiem, czy dojdę do Paryża... A jednak muszę dojść... nie mogę przecież zatrzymać się w drodze...
Była godzina czwarta, a pozostawało jeszcze jedenaście kilometrów.
Odpocząwszy nieco, puściła się znowu w drogę, ale po upływie pół godziny nogi jej odmówiły posłuszeństwa, tak, że z trudnością mogła postępować naprzód.
Wtem usłyszała za sobą turkot.
Odwróciła się i spostrzegła nadjeżdżająca karyolkę, zaprzężoną w jednego konia.
— Gdybym się odważyła poprosić tego człowieka, by mnie podwiózł, odpoczęłabym nieco, ale nie śmiem...
Biedna zaczęła już kuleć, gdyż na stopach potworzyły się pęcherze i dolegały jej dokuczliwie.
Karyolka zbliżała się i za parę chwil minęła ją.
Róża nie odważyła się poprosić o podwiezienie.
Jadący karyolką włościanin, człowiek nie młody liczył bowiem około sześćdziesięciu lat, widząc dziewczynę tak utrudzoną, wstrzymał konia i czekał.
W serce Róży wstąpiła nadzieja.
A jeżeli on sam zaproponuje to, o co ona prosić tie śmiała?
Gdy zrównała się z nim, zapytał:
— Daleko panna idzie?
— Do Paryża.
— Do Paryża! To jeszcze kawał drogi! Zdaje mi się, że nogi już nie służą pannie?...
— Rzeczywiście, jestem bardzo zmęczoną.
— Wprawdzie jadę tylko do Vitry, ale zawsze trochę panna odpocznie. Ztamtąd pozostanie jeszcze óśm kilometrów.
— Dziękuję panu i przyjmuję pańską propozycyę.
Usadowiła się przy nim i pojechała.
Około piątej włościanin zatrzymał się na początku wioski i wskazał Róży drogę dalszą.
— Za trzy kwandranse będzie panna w Ivry, a ztamtąd już niedaleko do Paryża.
Dziewczyna podziękowała i puściła się w dalszą drogę.
Nogi bolały ją nieco mniej, jednak z wielką trudnością doszła do Ivry.
Była wycieńczoną, mimo to zmuszała się i automatycznie szła ciągle naprzód.
Zapadła noc i pusta droga pogrążyła się w ciemności.
Róża chwiejąc się na nogach, zmuszona była co kilkanaście kroków zatrzymywać się dla nabrania oddechu.
Nakoniec na ciemnem dotychczas niebie zjawiło się światło podobne do zorzy północnej.
Było to odbicie oświetlających Paryż niezliczonych płomieni gazowych.
Róża przebyła fortyfikacye, następnie rogatki i szła ciągle przed siebie.
Sklepy były oświetlone, ulice pełne przechodniów, na chodnikach bawiły się dzieci.
Ruch ten, do którego nie przywykła, ożywił ją nieco, lecz i przestraszył.
Im bardziej zbliżała się do środka Paryża, tem więcej spotykała snujących się ludzi i tembardziej ogłuszał ją turkot powozów.
Wtem spostrzegła przed sobą kilkanaście krzyżujących się ulic.
Nie wiedząc, którą wybrać, zbliżyła się do jednego z przechodniów i zapytała:
— Niech pan będzie łaskaw powiedzieć mi, którędy należy iść na ulicę Féron?
— Proszę iść ulicą Denfert aż do bulwaru, a tam poinformować się znowu.
— Dziękuję panu?
Poszła, ale już z największym wysiłkiem ciągnąc nogi za sobą.
Głód szarpał jej wnętrzności i zimny pot oblewał twarz.
Przybywszy do przecięcia ulicy Denfert i bulwaru Port-Royal, zapytała znowu o drogę i gdy jej wskazano ją, powlokła się, podpierając się o ściany domów.
Weszła na ulicę Vaugirard i zapytała o ulicę, Féron.
— Piąta z kolei na prawo.
— Daleko to?
— Pięć, sześć minut drogi.
Odpowiedź ta zgalwanizowała ją.
Więc za kilka minut padnie w objęcia swej ukochanej mamy Janiny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.