Róża i Blanka/Część druga/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

— Tyś uratował? No, no! Gdzie?
— Na ulicy la Roquette.
— Jakim sposobem?
— Szedłem tam do jednego z przyjaciół, u którego chciałem się ukryć, ażeby przeczekać najgorętsze chwile, a następnie opuścić Paryż. Myślałem, że tam jest spokojnie, tymczasem natknąłem się na toczącą w pobliżu walkę. Pociski padały naokoło i domy za mną zaczęły się palić. W chwili gdym dochodził do mej kryjówki, grad kartaczy przegrodził mi drogę. Cała ulica la Roquette stała w płomieniach. Musiałem zawrócić. Mieszkańcy uciekali z płonących domów jak waryaci. Zebrałem wszystkie siły i pędziłem wśród gęstego dymu i kul świszczących. Naokoło mnie rozlegały się przeraźliwe wrzaski i wołanie o pomoc... Kobiety z dziećmi na rękach uciekały z płaczem. Jedna z nich wypadłszy na mnie z gorejącego domu, trafiona kulą w piersi, padła u nóg moich. Był to widok tak okropny, że choć przedewszystkiem myślałem o ocaleniu własnej głowy, wstrzymałem się, a ona wtedy podając mi dziecko, jęknęła.
— Ocal... ocal...
Wziąłem więc, trudno bowiem było rzucić na bruk i uciec; nieprawdaż? Byłoby to zbyt nikczemnie. Powiedziałem sobie tylko, iż skoro je wziąłem, to powinienem ocalić. A ponieważ kule padały dalej, popędziłem do swego mieszkania. Ale i mój dom już stał w płomieniach! Wypadłem na ulicę Zieloną i ukryłem się w piwnicy pustego domu, w którym umawiałem się z tobą w pewnym interesie. Myśl była dobra. Przesiedziałem spokojnie kilka godzin, a ponieważ sam nie mogłem nakarmić dziecka, wyszedłem, by odnieść je do przytułku.
Duplat całą tę naprzód obmyślaną anegdotkę opowiedział tonem tak naturalnym, że nawet znający go dobrze Merlin uwierzył mu zupełnie.
— Na ten raz popełniłeś czyn uczciwy. Jesteś więcej wart, niż myślałem. Ale narażasz tutaj życie. Twoi sąsiedzi już zadenuncyowali cię...
— A łajdaki! Ratuj mnie! Przybyłem tutaj by ocalić to dziecko. Ratuj!
— Uczynię wszystko co mogę. Czy nie znałeś matki tego dziecka?
— Nie znałem i nigdy nawet nie widziałem jej. Dziecko to ma najwyżej dwa lub trzy dni życia, więc — jak raz do przytułku...
— Czy wiesz numer domu spalonego, z którego wybiegła matka?
— Zmiłuj się, czy ja mogłem wtedy myśleć o numerze domu? Zresztą wszystkie domy paliły się naraz.
— To prawda. Ale to mała rzecz. Dziecko uratowane ma takie samo prawo do opieki co i znalezione. — Radź. — Znają mnie tutaj o tyle, że uwierzą mi na słowo. Tylko nie wymieniaj swego nazwiska. Wiedzą już, że kapitan Serwacy Duplat dowodził plutonem który rozstrzelał zakładników. Zgubiłbyś siebie i mnie skompromitowałbyś.
Merlin zaprowadził Duplata do biura urodzeń i wskazując urzędnikowi dziecko rzekł:
— Człowiek ten uratował z płomieni dziecię. Matka i ojciec nieznani. Niech pan będzie łaskaw zapisze objaśnienia jego, a ja tymczasem pójdę do pana mera powiadomić go o wypadku i zapytać co zrobić z dzieckiem?
Po chwili powrócił z gabinetu z oświadczeniem, że mer prosi ich wszystkich do siebie.
Gdy weszli, Merlin przedstawił swego przyjaciela.
— Pan Juliusz Servaize, o którym panu merowi mówiłem. Znam go oddawna. Udało mu się opuścić Paryż i wrócił dopiero z nami.
— Panie — odrzekł mer, podając rękę wspólnikowi Gilberta — winszuję panu takiego poświęcenia.
Pan Merlin opowiedział mi wszystko. Uczynię wszystko co będę mógł dla tej biednej sieroty.
Poczem zwróciwszy się do urzędnika, rzekł:
— Panie Berlin, wiesz co należy uczynić w takich wypadkach. Postaraj się, aby dziecko to bezzwłocznie oddano mamce. Porozumiej się pan w tej kwestyi z zarządem przytułku. Spisz protokół, który zastąpi metrykę, prawdopodobnie bowiem nie składano deklaracyi urodzenia. Urządź się wreszcie tak, aby nawet po dwudziestu latach można było udzielić objaśnień osobom, które chciałyby zasięgnąć wiadomości o dziecku.
— Dobrze, panie merze, ale kancelarya przytułku jeszcze nie funkcyonuje.
— A nie masz pan listy kobiet, którym powierzają dzieci podrzucone?
— Mam.
— Więc wybierz pan jaką, mieszkającą najbliżej Paryża, dziecko bowiem zapewne potrzebuje szybkiej pomocy.
— Lecz kto je odwiezie?
Bystry Merlin skorzystał z tego pytania:
— Może odwieźć sam wybawca — rzekł.
— Czy zechce pan spełnić ten czyn dobry? — zapytał mer, zwracając się do Duplata.
— Bardzo chętniej panie merze — rzekł ex-kapitan, a w duchu pomyślał: — Ach, szelma Merlin, jaki sprytny! Daje mi najlepszy sposób opuszczenia Paryża i dostania się do Champigny.
— Odwiozę go — mówił dalej Merlin — do bramy Bharenton, lecz będę prosił pana mera o wydanie w tym celu listu bezpieczeństwa, który następnie zawizuję w komisaryacie.
— Dobrze — odrzekł mer. — Żegnam panów.
Urzędnik wraz z Merlinem i Duplatem wyszli z gabinetu i udali się do biura, gdzie zajęli się sporządzeniem protokółu.
— Pańskie imię, nazwisko? — zapytał Duplata.
— Juliusz Servaize.
— Gdzie pa mieszka?
— Przy ulicy la Roqutte, nr 22, dom spalony — odrzekł Merlin.
a pan, panie Merlin?
— Alfons Izydor Merlin, ulica Boulets, nr 14.
— Czy nie wiecie panowie numeru spalonego domu, z którego wyszła matka tego dziecka?
— Nie, panie. Cały szereg domów stał w płomieniach, zresztą trudno było pod gradem kul myśleć o numerze.
— I o matce nic pan nie wie?
— Nic.
— Czy dziecko, gdyś pan je podjął, zawinięte było w tę samą kołderkę i bieliznę co teraz?
— W tę samą.
— Niech pan podyktuje mi szczegółowy jej opis.
Duplat spełnił żądanie.
— Czy na bieliźnie dziecka niema jakiego znaku?
— Nie wiem.
— Proszę zobaczyć.
Merlin odsłonił dziecko, które zaczęło płakać.
Biedna istotka miała na sobie tylko koszulkę perkalową.
— Na bieliźnie jest znak R.
— Czy niema na ciele znaków szczególnych?
— Niema — odrzekł Merlin po obejrzeniu dziecięcia.
— Ile może mieć życia?
— Najwyżej trzy dni i musi mieć rogatą duszę, skoro jest tak spokojne i ma się dobrze, choć przez tyle godzin pozostaje bez pokarmu.
— Panie Merlin, niech pan uda się z niem do apteki i poprosi o przygotowanie mu jakiego napoju, a ja tymczasem z panem Servaize dokończę protokółu.
— Masz pan słuszność — odrzekł agent i wyszedł.
Po dziesięciu minutach powrócił z jakimś płynem mlecznym i łyżką.
— Przeczytam panom protokół i poproszę o podpisanie go — oświadczył urzędnik.
— Słuchamy — rzekł agent.
„Dnia 28 maja 1871 r. o godzinie jedenastej rano, w kancelaryi mera okręgu jedenastego stawili się: p. Juliusz Servaize, zamieszkały przy ulicy la Roquette w domu nr 22, obecnie spalonym, oraz p. Alfons Izydor Merlin, zamieszkały przy ulicy Boulet nr 14, i przedstawili dziecię płci żeńskiej, znalezione na ulicy Roquette przez p. Juliusza Servaize, w chwili gdy jakaś kobieta, prawdopodobnie matka, wybiegłszy z płonącego domu, trafiona kulą, padła bez życia na bruk ulicy. Dziecię to, jak się zdaje urodzone przed trzema dniami, owinięte było w kołderkę białą i miało na sobie koszulkę, oraz czepeczek, oznaczone wyhaftowaną czerwoną bawełną literą R.“
Akt ten podaje powyższe szczegóły w celu udzielenia wskazówek osobom, któreby w przyszłości poszukiwały tego dziecięcia.
Dziecku temu dano imię...
Urzędnik przerwał czytanie i zapytał:
— Jakie imię chcecie panowie dać temu dziecku?
— To mała rzecz — odrzekł Duplat — niech pan da pierwsze lepsze.
— Na bieliźnie znajduje się litera R, — wtrącił Merlin — więc dajmy imię zaczynające się od niej.
— Więc niech będzie Róża — rzekł Duplat.
Urzędnik wpisał imię i czytał dalej.
„Dziecko to staraniem administracji miejskiej oddane będzie do mamki, wdowy Franciszki Leroux, zamieszkałej w Saint-Maur, pod opieką Rady dobroczynności publicznej, która zostanie o tem powiadomiona i otrzyma kopię niniejszego protokółu deklaracyi, zapisanej w regestrze urodzeń na str. 158“.

Paryż, 28 maja 1871 roku.
Niech panowie podpiszą — rzekł urzędnik, podając pióro Duplatowi.

Ex-kapitan podpisał nazwisko: Juliusz Servaize.
— Dopuściłem się fałszerstwa w dokumencie urzędowym — pomyślał — a to gruba sprawa... Ale jam temu nie winien... to Merlin. Zresztą po oddaniu dziecka do przytułku, nie będzie o niem mowy...
Z kolei podpisał Merlin.
— A teraz — dodał urzędnik — niech pan uda się i do pana mera po papiery potrzebne do umieszczenia dziecka u mamki.
Duplat i Merlin zabierali się do wyjścia, gdy wtem na progu kancelaryi stanął Gilbert, w towarzystwie swego sąsiada p. Lannay i akuszerki, niosącej dziecko na rękach.
Gilbert wymienił z Duplatem szybkie spojrzenie.
— Więc dotrzymał słowa — pomyślał mąż Henryki.
Duplat i Merlin udali się teraz do mera i znaleźli papiery gotowe.
— Zawizuj pan ten list bezpieczeństwa u komisarza wojskowego — rzekł urzędnik, wręczając papiery agentowi, następnie na koszt merostwa weźmiesz powóz i odwieziesz pana Servaize do bramy Charenton. Tamtędy będzie najbliższa droga do Saint-Maur, gdyż pociągi na kolei żelaznej jeszcze nie kursują.
A zwróciwszy się do Duplata, dodał:
— Jeszcze raz winszuję panu tak pięknego czynu. Gdyby nie pan, to dziecię nie żyłoby już. Postąpiłeś pan jak człowiek z sercem i honorowy... czyn pański przyniesie mu szczęście.
I uścisnął rękę łotra, który podając swoją, myślał:
— Jaki ty głupi jesteś mój panie! zdaje ci się, żeś bardzo przenikliwy i rozumny.
Merlin i kapitan Komuny po wyjściu z merostwa pojechali na plac Roquette, gdzie Merlin, mający wszędzie znajomych, udał się do komisoryatu dla zawizowania listu bezpieczeństwa, zaś Duplat wcisnąwszy się w róg powozu, starał się ukryć swą twarz przed oczyma przechodniów.
Po kilkunastu minutach agent powrócił i dorożka potoczyła się szybko do bramy Charenton.

Gilbert po wyjściu Duplata z drugą córeczką Janiny Rivat nie stracił ani minuty i z pomocą swych sąsiadów lokatorów przeniósł Henrykę z piwnicy do mieszkania, następnie wyszedł na miasto dla znalezienia lekarza dla matki i mamlą dla dziecka.
Po długich poszukiwaniach udało mu się znaleźć jednego, za to z akuszerką poszło o wiele łatwiej.
Po udzieleniu Henryce pierwszej pomocy lekarskiej Gilbert wraz z jednym z sąsiadów, akuszerką i dzieckiem udał się do merostwa.
Widzieliśmy go tam przestępującego próg kancelaryi w chwili gdy Duplat i Merlin już opuszczali ją.
Gilbert był tem spotkaniem zachwycony, przekonał się bowiem, że ex-kapitan spełnił swe zobowiązanie sumiennie i że odtąd nie groziła mu żadna komplikacya i żadne niebezpieczeństwo.
Złożył deklaracyę, na mocy której dziecko Janiny Rivat zapisane zostało jako urodzone dnia 25 maja, o godzinie drugiej po północy, przy ulicy Servan pod nr. 39 z małżonków Gilberta Rollin i Henryki z domu d‘Areynes.
Dziecku temu dano imię Marya Blanka.
Dziwnym zbiegiem okoliczności na pozór nieprawdopodobnych i zmyślonych, a które przecież wydarzają się w życiu rzeczywistem częściej niż się zdaje, obie córeczki bliźniaczki Janiny Rivat zapisane zostały w księdze urodzeń merostwa, jednego dnia, na jednej stronicy i jedna po drugiej.
Gilbert przekonał się o tem dowodnie, czytając przez ramię urzędnika deklaracyę, podpisaną przez Juliusza Serwaize i Alfonsa Izydora Merlin.
— Duplat nie podpisał nazwiska własnego — myślał mąż Henryki. — Bał się i wziął sobie wspólnika. „Juliusz Servaize“ dobrze wiedzieć o tem.
Po otrzymaniu kopii aktu urodzenia, przyznającego Maryę Blankę za jego córkę legalną, Gilbert odetchnął swobodnie.
Przyszłość jego, na chwilę zaciemniona, nareszcie rozjaśniła się.
Pełen otuchy powrócił do domu i polecił akuszerce wyszukać mamkę.
W chili tej, w której wszystko zdawało mu się uśmiechać, niepokoiła Gilberta jedna tylko myśl, mianowicie posiadanie wspólnika; powiedział sobie jednak, że pozbędzie się go niedługo.
W jaki sposób? — nie wiedział jeszcze, ale będąc przygotowanym do użycia wszelkich środków, był pewnym, że nie dozna zawodu.
Powóz unoszący Merlina i Duplata z dziewczynką nie przybył bez trudności do bramy Charenton. Co kilkaset kroków musiał agent wersalski dawać objaśnienie naczelnikom posterunków i pokazywać list bezpieczeństwa.
— Zrozumiałem — rzekł Duplat podczas przejazdu — dlaczego dałeś mi nazwisko zmyślone; ale jeżeli fałszerstwo to zostanie kiedy odkryte?
— Przez kogo? — odrzekł Merlin, — kto będzie sprawdzał deklaracyę? To sprawa już skończona. Zresztą, z dwóch niebezpieczeństw zawsze należy wybierać mniejsze... Gdyby nazwisko twoje zostało wymienione, byłbyś rozstrzelanym. Teraz już nie potrzebujesz obawiać się. Dziecko znajduje się pod opieką Towarzystwa dobroczynności, nikt również nie będzie zaprzątał sobie głowy Juliuszem Servaize. Dzięki mej, przezorności możesz opuścić Paryż najbezpieczniej. Jeszcze raz wydobędę cię z biedy. Jeżeli po wyjściu za fortyfikacye potrafisz się urządzić rozumnie, to możesz spać spokojnie.
— Bądź pewnym, że nie popełnię żadnego głupstwa.
— Radzę ci nie pokazywać się przez czas jakiś i ukryć się dobrze. Pamiętaj, że zadenuncyowano cię jako kapitana komuny i oskarżono o rozstrzelanie zakładników, a więc z pewnością będą cię poszukiwali. Dopóki nie otrzymasz odemnie wiadomości, zachowaj nazwisko Juliusza Servaize — jest ono zupełnie czyste.
— Tak, ale nazwisko to przecież należy do kogoś.
— Nie należy do nikogo, gdyż zmyśliłem je.
— A gdybym został aresztowany?
— Dlaczego? To nieprawdopodobne.
— Na tym świecie wszystko jest możliwe. Otóż czy w takim razie mogę powołać się na ciebie i na usługi wyświadczone armii wersalskiej przez wydanie bramy św. Gerwazego.
— Ani myśl o tem! — przerwał mu Merlin. — Stanowczo wyparłbym się ciebie, choćbyś Bóg wie jakie przedstawiał dowody. Powiedziałem ci już i powtarzam raz jeszcze, że rząd zna tylko mnie, mnie zapłacił i pozostawił wybór środków i ludzi. Nie chciałbym aby wiedziano, że byłeś moim współpracownikiem. Mimo to wdzięczny ci jestem i dowodzę tego, pomagając ci do ucieczki, choć jako agent rządowy powinienem wydać cię w ręce policji. Zresztą, jeżeli będziesz rozumnym, to nie masz powodu obawiać się aresztowania.
Powiedz mi, co myślisz robić na prowincji do czasu aż przestaną myśleć o tobie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.