Róża i Blanka/Część druga/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Tymczasem na ulicach walka wrzała coraz gwałtowniejsza, kościelne dzwony złowieszczym jękiem powoływały ludność do obrony.
W ubogim, oświetlonym nocną lampką pokoju, matka Weronika siedząc obok śpiącej Janiny i dwojga spokojnie śpiących niemowląt, drżała z przerażenia.
Z ulicy dochodziły dzikie krzyki, nawoływania do broni, huk bębnów, śpiewy i od czasu do czasu łoskot pękającego granata. Osłabiona ciągiem czuwaniem, pragnęła zasnąć choć na godzinę, by pokrzepić wyczerpane siły, lecz nieustanny hałas piekielny nie pozwolił skleić powiek ani na chwilę.
Wtem usłyszała jakieś szybkie kroki na schodach.
Czyżby to było złudzenie?
Podeszła do drzwi i otworzyła je.
W tejże chwili Janina przebudziła się i wsparłszy się na łokciu, spojrzała wokoło siebie.
— Moje dzieci... — szepnęła głosem osłabionym.
Weronika, nie zamykając drzwi, podbiegła do chorej.
— Czy lepiej ci, Janino? — zapytała. — Może chcesz...
Straszny huk przerwał jej słowa.
Spadający granat przebił dach, sufit i pękł w pokoju.
Jeden jego odłam ugodził w piersi matkę Weronikę i powalił na podłogę.
Janina krzyknęła przeraźliwie i z twarzą zakrwawioną opadła na poduszkę.
Prawie w tejże chwili drugi pocisk padł na ten sam dach i wzniecił ogień.
I rzecz dziwna, pomimo podwójnego wstrząśnienia powietrza, wywołanego dwoma wybuchami, oświetlająca pokój lampa nie zgasła, lecz świeciła dalej wśród dymu, rzucając słaby blask na kołyskę, w której spały bliźnięta.
Słyszano przez Weronikę kroki na schodach zbliżyły się i stawały się szybsze, wkrótce rozległy się w korytarzu i za chwilę ksiądz Raul d’Areynes, zadyszany i z twarzą ociekającą potem, stanął na progu pokoju.
Przybywający z Wersalu wikary od św. Ambrożego, dowiedziawszy się, że rząd postanowił skończyć ostatecznie z komuną, zapragnął wrócić do Paryża i wraz z wojskiem generała Vinoy wkroczył do stolicy przez bramę św. Gerwazego.
Pamiętając o swem przyrzeczeniu, danem umierającemu Pawłowi Rivat i nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, udał się wprost do mieszkania Janiny.
Przez otworzone drzwi wszedł do pokoju i spostrzegłszy wśród dymu kołyskę, trupa na podłodze i leżącą na łóżku zakrwawioną kobietę, miał już się rzucie ku niej, gdy wtem usłyszał rozlegające się w w korytarzu kroki.
Przyszła mu myśl, że może to jego szukają, może to ten oficer komuny, który w mieszkaniu Gilberta zaprzysiągł mu zemstę, widział go wchodzącego do tego domu i ściga go, by oddać w ręce bandytów?
Ksiądz d‘Areynes nie lękał się śmierci, ale nie chciał umierać przed spełnieniem danego Pawłowi Rival przyrzeczenia: rozciągnięcia opieki nad jego żoną i dzieckiem...
Wszedł do drugiego pokoiku i stanął za uchylonemu drzwiami.
Mały pokój napełniał się coraz więcej dymem, ogniste języki zaczynały pokazywać się na ścianach.
Z za uchylonych drzwi wikary zobaczył wchodzącego człowieka i poznał w nim Serwacego Duplat.
Kapitan komuny, spostrzegłszy trupa Weroniki i nieprzytomną oblaną krwią Janinę, wstrzymał się zdziwiony, lecz w tejże chwili oprzytomniał, pochwycił kołyskę i uciekł z nią.
Pożar rozszerzał się.
Księdzu d’Areynes nie przyszło na myśl, że kapitan komuny popełnił zbrodnię.
Mieszkał on w tym samym domu i znał położenie biednej kobiety.
Zmiana ubrania dowodziła, że nie miał udziału w ostatnich walkach komuny.
Widocznie, pomimo pozorów, zachował on w głębi duszy nieco uczucia ludzkości, gdyż przybył z pomocą nieszczęśliwej wdowie.
— Uratował dziecko — pomyślał. — Zobaczymy, może matka żyje.
Podszedł do łóżka i przyłożył ucho do ust Janiny.
Chora oddychała, a więc żyła.
Dym stawał się coraz gęstszym, ogień obejmował już meble.
Wikary pośpiesznie obwinął chorą w kołdrę, poczem wziął ją na ręce i wybiegł z pokoju.
Z trudnością przebył wązkie schody i po kilku minutach znalazł się na ulicy, w tej chwili dość spokojnej.
Raul zamierzał zanieść Janinę do siebie i powierzyć ją swej służącej Magdalenie, która przez czas pobytu jego w Wersalu nie opuszczała mieszkania, ale zaledwie stanął na chodniku, spostrzegł przechodzący pluton marynarzów z oficerem na czele.
— Pan Kernoë!
— Ksiądz d’Areynes!
Dwa te nazwiska wypadły jednocześnie z ust dwóch ludzi znajomych a nieprzygotowanych do spotkania się.
— Dokąd ksiądz idzie? — zapytał zdziwiony kapitan okrętu.
— Chciałem z tego palącego się domu uratować tę biedną kobietę umierającą i dotrzymać zobowiązania danego w pańskiej obecności w szpitalu wersalskim.
— Potrzeba ją zanieść do ambulansu.
— A gdzie jest najbliższy?
— Bardzo blisko, na ulicy Servan. Przed chwilą zostawiłem tam na straży dwudziestu pięciu ludzi. Moi marynarze zaniosą ją.
Na rozkaz kapitana czterej żołnierze wystąpili z szeregu i urządzili nosze z swych karabinów.
— Niech ksiądz wraca do domu, — rzekł hrabia Kernoël, bo wkrótce kule zaczną tu świstać na dobre.
Wypierają komunistów z przedmieścia Tempie, będziemy mieli zaraz z nimi robotę. O świcie będzie już wszystko skończone. Jutro może ksiądz przyjść do ambulansu dowiedzieć się o swej protegowanej.
Czterej marynarze odnieśli Janinę, ksiądz zaś pożegnał się z kapitanom i udał się w stronę ulicy św. Ambrożego.
Już tylko trzysta kroków dzieliło go od mieszkania, położonego, jak wiemy, przy rogu ulicy Papincourt.
Na przecięciu bulwaru Woltera i Richard-Lenoire armaty grzmiały bez przerwy.
Powstańcy zajmowali ciągle ogromną, wzniesioną w tem miejscu barykadę, uzbrojoną w dwa działa potowe i gęstym ogniem odpowiadali na strzały wersaklczyków.
Kanonada wzmagała się ze stron obu; wojska Wersalskie, w celu otoczenia barykady wzniesionej na ulicy Woltera, bronionej z dziką zawziętością, weszły na ulicę Papincourt.
Ksiądz d’Areynes znalazłszy się wśród tego huraganu kartaczy, zwątpił czy uda mu się dotrzeć do domu.
Nakoniec doszedł do rogu ulicy Papincourt i miał już tylko przekroczyć jej szerokość.
Wikary polecił Bogu duszę i przyśpieszonym krokiem puścił się ku wpółotwartym drzwiom swego domu.
Miał przekroczyć próg, gdy wtem padł na oba kolana.
— Boże mój! — jęknął — jestem ranny...
Powstał z największym wysiłkiem, miał tyle przytomności, że przymknął za sobą drzwi i powoli, krwią znacząc ślad za sobą, doszedł do schodów.
Chciał wejść na nie, lecz zdawało mu się, że zabrakło mu gruntu pod nogami i że szerokie koła jasne, podobne do kręgów ogni sztucznych, migają wokoło niego w ciemności.
Jednocześnie jakiś wielki szum, podobny do szumu wzbierającego morza, napełnił jego uszy.
Później już nic nie widział i nie słyszał i nieprzytomny padł na schodach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.