Quo vadis/Tom I/Rozdział 13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Quo vadis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Nazajutrz Petroniusz kończył się zaledwie ubierać w unctorium, gdy nadszedł wezwany przez Teireziasza Viniciusz. Wiedział on już, że żadne nowiny od bram nie przyszły i wiadomość ta, zamiast go ucieszyć, jako dowód, że Lygia znajduje się w mieście, przygnębiła go jeszcze bardziej, albowiem począł przypuszczać, że Ursus mógł ją wyprowadzić z miasta natychmiast po porwaniu, a więc przedtem, zanim niewolnicy Petroniusza poczęli przy bramach strażować. Wprawdzie jesienią, gdy dni stawały się krótsze, zamykano je dość wcześnie, ale też i otwierano je dla wyjeżdżających, których liczba bywała znaczna. Za mury można się też było wydostać i innymi sposobami, o których naprzykład niewolnicy, którzy chcieli zbiedz z miasta, wiedzieli dobrze. Viniciusz wysłał wprawdzie swych ludzi i na wszystkie drogi, wiodące na prowincyę, do wigilów w pomniejszych miastach, z ogłoszeniami o zbiegłej parze niewolników, z dokładnym opisem Ursusa i Lygii i z oznajmieniem nagrody za ich schwytanie. Było jednak rzeczą wątpliwą, czy ten pościg może ich dosięgnąć, a gdyby nawet dosięgnął, czy władze miejscowe będą się czuły w prawie zatrzymać ich na prywatne żądanie Viniciusza, nie poświadczone przez pretora. Owóż na podobne poświadczenie nie było czasu. Ze swej strony Viniciusz przez cały wczorajszy dzień szukał Lygii w przebraniu niewolnika po wszystkich zaułkach miasta, nie zdołał jednak odnaleźć najmniejszego śladu, ni wskazówki. Widział wprawdzie ludzi Aulusowych, ale ci zdawali się także czegoś szukać, i to utwierdziło go tylko w mniemaniu, że nie Aulusowie ją odbili, i że nie wiedzą także, co się z nią stało.
Gdy więc Teireziasz oświadczył mu, że jest człowiek, który podejmuje się jej odszukać, pośpieszył co tchu do domu Petroniusza i zaledwie się z nim powitawszy, począł o owego człowieka wypytywać.
— Zaraz go zobaczymy — rzekł Petroniusz. — Jest to znajomy Eunice, która w tej chwili nadejdzie ułożyć fałdy mojej togi i która da nam o nim bliższą wiadomość.
— Ta, którą wczoraj chciałeś mi darować?
— Ta, którą wczoraj odrzuciłeś, za co ci zresztą jestem wdzięczny, jest to bowiem najlepsza vestiplica[1] w całem mieście.
Jakoż vestiplica nadeszła, prawie zanim skończył mówić, i wziąwszy togę, złożoną na krześle wykładanem kością słoniową, rozwinęła ją, by zarzucić na ramiona Petroniusza. Twarz miała jasną, cichą, a w oczach jej świeciła radość.
Petroniusz spojrzał na nią i wydała mu się bardzo piękna. Po chwili, gdy okręciwszy go w togę, poczęła ją układać, schylając się chwilami dla wydłużenia fałd, spostrzegł, że jej ramiona mają przecudny kolor bladej róży, a pierś i barki przeźrocze odlaski perłowca lub alabastru.
— Eunice — rzekł — czy jest ten człowiek, o którym wspominałaś wczoraj Teireziaszowi?
— Jest, panie.
— Jak się zowie?
— Chilon Chilonides, panie.
— Kto on jest?
— Lekarz, mędrzec i wróżbita, który umie czytać w losach ludzkich i przepowiadać przyszłość.
— Czy przepowiedział przyszłość i tobie?
Eunice oblała się rumieńcem, który zaróżowił nawet jej uszy i szyję.
— Tak, panie.
— Cóż ci wywróżył?
— Że spotka mnie boleść i szczęście.
— Boleść spotkała cię wczoraj z ręki Teireziasza, a więc powinno przyjść i szczęście.
— Już przyszło, panie.
— Jakie?
A ona szepnęła cicho:
— Zostałam.
Petroniusz położył dłoń na jej złotej głowie.
— Dobrześ ułożyła dziś fałdy i rad jestem z ciebie, Eunice.
Jej zaś pod tem dotknięciem oczy w jednej chwili zaszły mgłą szczęścia i pierś poczęła się szybko poruszać.
Lecz Petroniusz z Viniciuszem przeszli do atrium, gdzie czekał na nich Chilon Chilonides, który ujrzawszy ich, oddał głęboki pokłon. Petroniuszowi na myśl o przypuszczeniu, które uczynił wczoraj, że może to być kochanek Eunice, uśmiech wybiegł na usta. Człowiek, który stał przed nim, nie mógł być niczyim kochankiem. W tej dziwnej figurze było coś i plugawego i śmiesznego. Nie był stary: w jego niechlujnej brodzie i kręconej czuprynie ledwie gdzieniegdzie przeświecał włos siwy. Brzuch miał zapadły, plecy zgarbione, tak, że na pierwszy rzut oka wydawał się być garbatym, nad owym garbem zaś wznosiła się głowa wielka, o twarzy małpiej i zarazem lisiej, i przenikliwem wejrzeniu. Żółtawa jego cera popstrzona była pryszczami, a pokryty nimi całkowicie nos mógł wskazywać zbytnie zamiłowanie do butelki. Zaniedbany ubiór, składający się z ciemnej tuniki, utkanej z koziej wełny, i takiegoż dziurawego płaszcza, dowodził prawdziwej lub udanej nędzy. Petroniuszowi, na jego widok, przyszedł na myśl homerowy Terzites, więc też, odpowiedziawszy skinieniem ręki na jego ukłon, rzekł:
— Witaj, boski Terzitesie: Jak się miewają twoje guzy, których ci nabił pod Troją Ulisses i co on sam porabia na polach Elizejskich?
— Szlachetny panie — odpowiedział Chilon Chilonides — najmędrszy z umarłych, Ulisses, zasyła przeze mnie najmędrszemu z żyjących, Petroniuszowi, pozdrowienie i prośbę, by okrył nowym płaszczem moje guzy.
— Na Hekate Triformis! — zawołał Petroniusz — odpowiedź warta płaszcza...
Lecz dalszą rozmowę przerwał niecierpliwy Viniciusz, który spytał wręcz:
— Czy wiesz dokładnie, czego się podejmujesz?
— Gdy dwie „familie“, w dwóch wspaniałych domach, nie mówią o niczem innem, a za niemi powtarza wiadomość połowa Rzymu, nietrudno wiedzieć — odparł Chilon. — Wczorajszej nocy odbito dziewicę, wychowaną w domu Aula Plauciusza, imieniem Lygia, albo właściwie: Callina, którą twoi niewolnicy, o panie, przeprowadzali z pałacu Cezara do twej „insuli“, ja zaś podejmuję się odnaleźć ją w mieście, lub jeśli co jest mało prawdopodobnem, opuściła miasto, wskazać ci, szlachetny trybunie, dokąd uciekła i gdzie się ukryła.
— Dobrze — rzekł Viniciusz, któremu podobała się ścisłość odpowiedzi — jakie masz do tego środki?
Chilo uśmiechnął się chytrze:
— Środki ty posiadasz, panie: ja mam tylko rozum.
Petroniusz uśmiechnął się także, albowiem był zupełnie zadowolony ze swego gościa.
— Ten człowiek może odnaleźć dziewczynę — pomyślał.
Tymczasem Viniciusz zmarszczył swe zrośnięte brwi i rzekł:
— Nędzarzu, jeśli mnie zwodzisz dla zysku, każę cię zabić pod kijami.
— Filozofem jestem, panie, a filozof nie może być chciwym na zysk, zwłaszcza na taki, jaki wspaniałomyślnie obiecujesz.
— Ach, jesteś filozofem? — spytał Petroniusz. — Eunice mówiła mi, że jesteś lekarzem i wróżbitą. Skąd znasz Eunice?
— Przychodziła do mnie po radę, gdyż sława moja obiła się o jej uszy.
— Jakiejże chciała rady?
— Na miłość, panie. Chciała się wyleczyć z bezwzajemnej miłości.
— I wyleczyłeś ją?
— Uczyniłem więcej, panie, dałem jej bowiem amulet, który zapewnia wzajemność. W Pafos, na Cyprze, jest świątynia, o panie, w której chowają przepaskę Wenery. Dałem jej dwie nitki z tej przepaski, zamknięte w skorupie migdała.
— I kazałeś sobie dobrze zapłacić?
— Za wzajemność nigdy nie można dość zapłacić, ja zaś, nie mając dwóch palców u prawej ręki, zbieram na niewolnika-skrybę, któryby spisywał moje myśli i zachował moją naukę dla świata.
— Do jakiejże szkoły należysz, boski mędrcze?
— Jestem cynikiem, panie, bo mam dziurawy płaszcz; jestem stoikiem, bo biedę znoszę cierpliwie, a jestem perypatetykiem, bo nie posiadając lektyki, chodzę piechotą od winiarza do winiarza i po drodze nauczam tych, którzy obiecują za dzban zapłacić.
— Przy dzbanku zaś stajesz się retorem?
— Heraklit powiedział: „wszystko płynie“, a czy możesz zaprzeczyć, panie, że wino jest płynem?
— I głosi, że ogień jest bóstwem, bóstwo zaś to płonie na twym nosie.
— A boski Dyogenes z Apollonii głosił, że istotą rzeczy jest powietrze, a im powietrze cieplejsze, tym doskonalsze tworzy istoty, a z najcieplejszego tworzą się dusze mędrców. Że zaś jesienią przychodzą chłody, ergo prawdziwy mędrzec powinien ogrzewać duszę winem... Bo również nie możesz zaprzeczyć, panie, by dzban, choćby cienkusza, z pod Kapuy lub Telezyi, nie roznosił ciepła po wszystkich kościach znikomego ludzkiego ciała.
— Chilonie Chilonidesie, gdzie jest twoja ojczyzna?
— Nad Pontem Euxinem. Pochodzę z Mesembryi.
— Chilonie, jesteś wielki!
— I zapoznany! — dodał melancholicznie mędrzec.
Jednakże Viniciusz zniecierpliwił się znowu. Wobec nadziei, jaka mu zabłysła, chciałby, by Chilo natychmiast wyruszył na wyprawę, i cała rozmowa wydała mu się tylko marną stratą czasu, o którą zły był na Petroniusza.
— Kiedy rozpoczniesz poszukiwania? — rzekł, zwracając się do Greka.
— Już je rozpocząłem — odpowiedział Chilon. — I gdy tu jestem, gdy odpowiadam na twe uprzejme pytania, szukam także. Miej tylko ufność, cny trybunie, i wiedz, że gdyby ci zginęła zawiązka od obuwia, potrafiłbym odszukać zawiązkę, lub tego, który ją na ulicy podjął.
— Czy byłeś już używany do podobnych posług? — spytał Petroniusz.
Grek podniósł w górę oczy:
— Zbyt nizko dziś cenią cnotę i mądrość, by nawet filozof nie był zmuszony szukać innych do życia sposobów.
— Jakież są twoje?
— Widzieć wszystko, i służyć nowinami tym, którzy ich pragną.
— I którzy za nie płacą?
— Ach, panie, potrzebuję kupić pisarza. Inaczej moja mądrość umrze wraz ze mną.
— Jeśliś nie zebrał dotąd nawet na cały płaszcz, zasługi twe nie muszą być znakomite.
— Skromność przeszkadza mi je wynosić. Lecz pomyśl, panie, że niema dziś takich dobroczyńców, jakich było pełno dawniej, i którym obsypać złotem zasługę było tak miło, jak połknąć ostrygę z Puteoli. Nie zasługi moje są małe, lecz wdzięczność ludzka jest mała. Czasem, gdy ucieknie cenny niewolnik, kto go wynajdzie, jeśli nie jedyny syn mego ojca? Gdy na murach zjawią się napisy na boską Poppeę, kto wskaże sprawców? Kto wyszpera u księgarzy wiersz na Cezara? Kto doniesie, co mówią w domach senatorów i rycerzy? Kto nosi listy, których nie chcą powierzyć niewolnikom, kto nasłuchuje nowin przy drzwiach balwierzy, dla kogo nie mają tajemnic winiarze i piekarczycy, komu ufają niewolnicy, kto umie przejrzeć na wylot każdy dom od atrium do ogrodu? Kto zna wszystkie ulice, zaułki, kryjówki, kto wie, co mówią w termach, w cyrku, na targach, w szkołach lanistów, w szopach u handlarzy niewolników i nawet w arenariach?...
— Na bogi! dosyć, szlachetny mędrcze! — zawołał Petroniusz — bo utoniemy w twych zasługach, cnocie, mądrości i wymowie. Dosyć! chcieliśmy wiedzieć, kim jesteś i wiemy.
Lecz Viniciusz rad był, pomyślał bowiem, że człowiek ten, podobnie jak pies gończy, raz puszczony na trop, nie ustanie, póki nie odnajdzie kryjówki.
— Dobrze — rzekł — czy potrzebujesz wskazówek?
— Potrzebuję broni.
— Jakiej? — spytał ze zdziwieniem Viniciusz.
Grek nadstawił jedną dłoń, drugą zaś uczynił gest liczenia pieniędzmi.
— Takie dziś czasy, panie — rzekł z westchnieniem.
— Będziesz więc osłem — rzekł Petroniusz — który zdobywa fortecę zapomocą worków złota.
— Jestem tylko biednym filozofem, panie — odrzekł z pokorą Chilon — złoto, macie wy.
Viniciusz cisnął mu kieskę, którą Grek chwycił w powietrzu, jakkolwiek istotnie nie miał dwóch palców u prawej ręki.
Poczem podniósł głowę i rzekł:
— Panie, wiem już więcej, niż się spodziewasz. Nie przyszedłem tu z próżnemi rękoma. Wiem, że dziewicy nie porwali Aulusowie, gdyż mówiłem już z ich sługami. Wiem, że jej niema na Palatynie, gdzie wszyscy zajęci są chorą małą Augustą, i może nawet domyślam się, dlaczego wolicie szukać dziewicy z moją pomocą, niż z pomocą wigilów i żołnierzy Cezara. Wiem, że ułatwił jej ucieczkę sługa, pochodzący z tegoż samego, co i ona kraju. Nie mógł on znaleźć pomocy u niewolników, bo niewolnicy, którzy się wszyscy razem trzymają, nie pomogliby mu przeciw twoim. Mogli mu pomódz tylko współwyznawcy...
— Słuchaj, Viniciuszu — przerwał Petroniusz — czym ci tego samego słowo w słowo nie mówił?
— Honor to dla mnie — rzekł Chilo. — Dziewica, panie — mówił, zwracając się znów do Viniciusza — niechybnie czci jednakie bóstwo z tą najcnotliwszą z Rzymianek, z tą prawdziwą matroną stolatą[2], Pomponią. Słyszałem i to, że Pomponia była sądzona w domu za wyznawanie jakichś obcych bóstw, nie mogłem się jednak od jej sług dowiedzieć, jakie jest owo bóstwo i jak się zowią jego wyznawcy. Gdybym mógł o tem wiedzieć, udałbym się do nich, stałbym się najpobożniejszym między nimi, i zyskał ich ufność. Lecz ty, panie, który jak wiem także, spędziłeś kilkanaście dni w domu szlachetnego Aulusa, czy możesz dać mi jaką o tem wiadomość?
— Nie mogę — rzekł Viniciusz.
— Pytaliście mnie długo o różne rzeczy, szlachetni panowie i ja odpowiadałem na pytania, pozwólcie, bym je teraz zadawał. Czy nie widziałeś, cny trybunie, żadnych posążków, żadnych ofiar, żadnych oznak, żadnych amuletów na Pomponii lub na twej boskiej Lygii? Czy nie widziałeś, aby kreśliły między sobą jakieś znaki, zrozumiałe dla nich tylko?
— Znaki?... Czekaj!... Tak! Widziałem raz, jak Lygia nakreśliła na piasku rybę.
— Rybę? Aa! Ooo! Czy uczyniła to raz, czy kilkakrotnie?
— Raz jeden.
— I jesteś, panie, pewien, że nakreśliła... Rybę? Oo!...
— Tak jest! — odrzekł zaciekawiony Viniciusz. — Czy odgadujesz, co to znaczy?
— Czy odgaduję! — zawołał Chilon.
I skłoniwszy się na znak pożegnania, dodał:
— Niechaj Fortuna rozsypuje na was porównie wszystkie dary, dostojni panowie.
— Każ sobie dać płaszcz! — rzekł mu na drogę Petroniusz.
— Ulisses składa ci dzięki za Terzitesa — odpowiedział Grek.
I skłoniwszy się powtórnie, wyszedł.
— Cóż powiesz o tym szlachetnym mędrcu? — spytał Viniciusza Petroniusz.
— Powiem, że on odnajdzie Lygię! — zawołał z radością Viniciusz — ale powiem także, że gdyby istniało państwo łotrów, on mógłby być królem w tem państwie.
— Niewątpliwie. Muszę z tym stoikiem zabrać bliższą znajomość, ale tymczasem każę wykadzić po nim atrium.
A Chilon Chilonides, okręciwszy się swym nowym płaszczem, podrzucał na dłoni pod jego fałdami otrzymaną od Viniciusza kieskę i lubował się zarówno jej ciężarem, jak dźwiękiem. Idąc zwolna i oglądając się, czy z domu Petroniusza za nim nie patrzą, minął portyk Liwii i doszedłszy do rogu clivus Virbius, skręcił na Suburę.
— Trzeba pójść do Sporusa — mówił sobie — i ulać trochę wina Fortunie. Znalazłem wreszcie, czegom oddawna szukał. Młody jest, zapalczywy, hojny, jak kopalnie Cypru i za tę lygijską makolągwę gotówby oddać pół mienia. Tak, takiego właśnie szukałem oddawna. Trzeba jednak być z nim ostrożnym, bo jego zmarszczenie brwi nie zapowiada nic dobrego. Ach! szczenięta wilcze panują dziś nad światem!... Mniejbym się bał tego Petroniusza. O bogowie! przecz stręczycielstwo lepiej dziś popłaca, niż cnota? Ha! nakreśliła ci rybę na piasku? Jeśli wiem, co to znaczy, niech się udławię kawałkiem koziego sera! Ale będę wiedział! Ponieważ jednak ryby żyją pod wodą, a poszukiwanie pod wodą trudniejsze jest, niż na lądzie, ergo: zapłaci mi za tę rybę osobno. Jeszcze jedna taka kieska, a mógłbym porzucić dziadowskie biesagi i kupić sobie niewolnika... Lecz cobyś powiedział Chilonie, gdybym ci doradził kupić nie niewolnika, ale niewolnicę?... Znam cię! Wiem, że się zgodzisz!... Gdyby była piękna, jak naprzykład Eunice, sambyś przy niej odmłodniał, a zarazem miałbyś z niej uczciwy i pewny dochód. Sprzedałem tej biednej Eunice dwie nitki z mego własnego starego płaszcza... Głupia jest, ale gdyby mi ją Petroniusz darował, tobym ją wziął... Tak, tak, Chilonie, synu Chilona... Straciłeś ojca i matkę!... Jesteś sierotą, więc kup sobie na pociechę choć niewolnicę. Musi ona wprawdzie gdzieś mieszkać, więc Viniciusz najmie jej mieszkanie, w którem i ty się przytulisz; musi się ubrać, więc Viniciusz zapłaci za jej ubiór, i musi jeść, więc będzie ją żywił. Och, jakie życie ciężkie! Gdzie te czasy, w których za obola można była dostać tyle bobu ze słoniną, ile można było w obie dłonie objąć, lub kawał koziej kiszki, nalanej krwią, tak długi, jak ramię dwunastoletniego pacholęcia!... Ale oto i ten złodziej, Sporus! W winiarni najłatwiej czegoś się dowiedzieć.
Tak mówiąc wszedł do winiarni i kazał sobie podać dzbaniec „ciemnego“, widząc zaś nieufne spojrzenie gospodarza, wydłubał złoty pieniądz z kieski i położywszy go na stole, rzekł:
— Sporusie, pracowałem dziś z Seneką od świtu do południa, i oto, czem mój przyjaciel obdarzył mnie na drogę.
Okrągłe oczy Sporusa uczyniły się na ten widok jeszcze okrąglejsze i wino wnet znalazło się przed Chilonem, ten zaś, umoczywszy w niem palec, nakreślił rybę na stole i rzekł:
— Wiesz, co to znaczy?
— Ryba? No, ryba, to ryba!
— Głupiś, choć dolewasz tyle wody do wina, że mogłaby się w niem znaleźć i ryba. To jest symbol, który w języku filozofów znaczy: Uśmiech Fortuny. Gdybyś go był odgadł, byłbyś i ty może zrobił fortunę. Szanuj filozofię, mówię ci, bo inaczej zmienię winiarnię, do czego mój osobisty przyjaciel, Petroniusz, oddawna mnie namawia.












  1. Przypis własny Wikiźródeł vestiplica – niewolnica zajmująca się ubieraniem i układaniem togi swego pana.
  2. Przypis własny Wikiźródeł matrona stolata – dostojna pani.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.