Przygody księcia Ottona/Księga druga/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Cena folwarku Nad Rzeką, albo: Gorycz na dnie kielicha.

Pierwsze więc strzały padły ze stron obu.
W zwykłych okolicznościach, scena w Radzie państwa byłaby wyczerpała zarówno energię, jak siłę gniewu księcia; zostawszy sam, byłby zaczął roztrząsać swe postępowanie, przypominać sobie własne winy, wybierać wszystko, co w zarzutach księżny było słusznem i sprawiedliwom, zapomniawszy o tem, co nie było zgodnem z prawdą, ani rozsądkiem. I w pół godziny byłby rozstrojony, zniechęcony, w tym stanie podrażnienia i wyczerpania umysłu, w jakim pijak szuka ratunku w butelce.
Dwie rzeczy jednak krzepiły go teraz i utrzymywały w stanie podniecenia: po pierwsze — miał cały szereg spraw ważnych do załatwienia, spraw nie cierpiących zwłoki, a podobne zajęcie dla człowieka niedbałego i lubiącego wszystko odkładać na później, byłoby jednym z najlepszych środków uspokojenia wyrzutów sumienia. Przecież całe popołudnie pracował z kanclerzem, czytając, dyktując, podpisując i wysyłając papiery. Czuł wartość tej zasługi. To podnosiło go w szacunku własnym.
Oprócz tego jednak próżność jego była silnie podrażnioną: nie otrzymał pieniędzy, których potrzebował, i nazajutrz trzeba będzie zrobić zawód staremu Kilianowi; trzeba będzie w oczach tej prostej rodziny, dla której chciał odegrać bohaterską rolę ducha pocieszyciela — upaść jeszcze o stopień niżej, do zupełnej nicości, nawet jako człowiek...
Dla Ottona było to ciosem okropnym. Nie, on nie mógł się na to zgodzić, nie mógł się zdecydować na podobne rozwiązanie.
I pracując uważnie, wytrwale, rozsądnie nad nieznośnymi dla niego szczegółami rządu, jednocześnie drugą połową mózgu układał plan tajemny, który miał go wybawić z kłopotu. Był to projekt ponętny dla przedsiębiorczego człowieka, ale ubliżający panującemu księciu; projekt, w którym cała lekkomyślność jego natury mściła się za powagę i nudy obecnego trudu.
I w miarę dojrzewania tego planu, rozjaśniało się jego pochmurne oblicze; chwilami nie mógł nawet wstrzymać się od śmiechu. Greisengesang ze zdziwieniem zauważył tę zmianę humoru, lecz przypisał ją wesołym wspomnieniom porannego starcia i tryumfu.
W tem przekonaniu stary dworak uznał nawet za właściwe wyrazić księciu swoje głębokie uznanie z powodu jego niezwykłej energii. Przypomniało mu to rządy ojca Ottona — jak zapewniał.
— Co takiego? — spytał książę, o sto mil goniący myślą.
— Obecność Waszej Książęcej Mości na posiedzeniu Rady.
— Aha! — rzucił książę niedbale, lecz pomimo okazanego lekceważenia, zręczne pochlebstwo pogłaskało jego próżność.
Pamięć usłużnie nasunęła mu szczegóły odniesionego zwycięstwa, które rozpatrywał z przyjemnością.
„Pokonałem ich wszystkich!” — szepnął w duszy.
Tymczasem, nim załatwiono najpilniejsze sprawy, zrobiło się późno. Otton zatrzymał kanclerza na obiedzie i był uczęstowany całą najpiękniejszą wiązankę anegdotek z dawnych czasów i zupełnie nowych komplementów. Kanclerz był uosobieniem towarzyskiej uprzejmości i nieograniczonego posłuszeństwa, połączonego z dobroduszną jowialnością i dobrym humorem; po pierwszych daniach i szklaneczce wina poważył się na krytykę swoich towarzyszów pracy; był już zupełnie zdemoralizowany.
Instynkt bojaźliwego i chytrego starca był mu wobec Ottona doskonałym przewodnikiem. Pod koniec obiadu hazardował się tak dalece, iż rzucił od niechcenia kilka dowcipnych słówek w kwestyi inteligencyi kobiet. I nie poprzestał na tem. Podczas deseru z subtelną zręcznością rozbierał i krytykował charakter Serafiny, zachęcany półsłówkami jej małżonka. Rozumie się, że imię żadne wymienione przytem nie było, a ideał abstrakcyjnego doskonałego człowieka, do którego stosowano wszelkie porównania, pozostał też bezimiennym i dającym wiele do myślenia.
Złe instynkta chytrego starca miały moc czarodziejską otwierania serc ludzkich witrychem pochlebstwa. Mógł on bez wyczerpania godzinami śpiewać cierpliwemu słuchaczowi litanię cnót jego i niezrównanych przymiotów, nie poniżając przytem swej godności. W jego szkicu, owianym zapachem tokaju, otulonym rozkosznem ciepłem zadowolonego sumienia, książę Otton wyglądał jak różowy aniołek, niewinny, czysty, uśmiechnięty, fizycznie i moralnie otoczony lekkim nimbem niezasłużonych cierpień.
Sam sobie w tym charakterze podobał się nieskończenie. Słowa starca przenikały go dziwnem poczuciem swoich praw podeptanych.
„Jeśli Greisengesang — myślał w duszy — umiał tak subtelnie podpatrzyć słabe strony charakteru Serafiny, aby je niedyskretnie wskazać przeciwnikowi, czyż on, mąż obrażony, wydziedziczony książę, może być dla niej zbyt surowym?”
W wybornym humorze pożegnał nakoniec odzyskanego przyjaciela, którego głos wydawał mu się najsłodszą melodyą, i skierował swoje kroki do salonu, gdzie właśnie o tej porze odbywało się zwykłe oficyalne przyjęcie.
Lecz już na szerokich schodach opanowało go nieokreślone uczucie skruchy i wstydu; a gdy w wielkim salonie ujrzał z daleka Serafinę, wszystkie bałamutne pochlebstwa kanclerza spłynęły po nim, jak deszcz z gumowego płaszcza. Prawda i poezya życia zbudziły się na nowo w jego duszy.
Serafina siedziała dość daleko, plecami do niego zwrócona, oblana światłem żyrandola. Widok jej wątłej, wiotkiej, lekko pochylonej kibici przeniknął go takiem wzruszeniem, iż uczuł się fizycznie słabym. Oto młoda kobieta, dziecko prawie, które niegdyś spoczęło w jego objęciach z ufnością, które przysięgał kochać i ochraniać!.. Tam był skarb droższy nad wszystkie tryumfy.
Lecz Serafina pierwsza wymierzyła cios dotkliwy, pod którym ochłonął znowu.
Spostrzegłszy go, z uśmiechem posunęła się naprzeciwko i złożyła mu ukłon z wyzywającą uprzejmością.
— Spóźniłeś się, Fryderyku — rzekła głośno, ze sztucznym wdziękiem.
Zwykła komedya małżeństw nieszczęśliwych. Lecz pewność siebie tej kobiety przejęła go gorzkim niesmakiem.
Na małych tych zebraniach pod względem etykiety wielka panowała swoboda. Wchodzono i wychodzono podług upodobania. Framugi okien służyły za wygodne schronienia dla par zakochanych, gawęda koncentrowała się koło kominka, na którym płonął wesoły, trzaskający ogień, a dym unosił lotne i złośliwe słówka, padające tu często na sławę bliźniego.
W przeciwnym końcu sali grano.
Tam zwrócił się książę, bez ostentacyi, lecz ze spokojną stanowczością, rozdzielając po drodze powitania i ukłony. Zbliżywszy się do stolika, stanął wprost pani de Rosen, a gdy spotkał jej spojrzenie, cofnął się dyskretnie w zagłębienie okna.
Hrabina znalazła się wkrótce obok niego.
— Dobrze zrobiłeś, książę, wzywając mię — rzekła ze wzrokiem trochę błędnym. — Gra zgubi mię prędzej, czy później.
— Nie graj, pani.
— Nie graj! — powtórzyła, śmiejąc się wesoło. — Ależ to moje przeznaczenie! Miałam zawsze nadzieję, że umrę wcześnie na suchoty, lecz teraz widzę, że chyba w jakiej opuszczonej stodole.
— Jesteś pani dzisiaj w gorzkiem usposobieniu.
— Przegrałam, Mości Książę. Ty nie wiesz, co to chciwość.
— Widzę jednak, że wybrałem się nie w porę.
— Ach! chcesz mię o coś prosić, Mości Książę! — zawołała radośnie z nagłem ożywieniem.
— Tak jest, zawiązuję spisek i chciałem panią wciągnąć w sprzysiężenie.
— Ależ to cudowne! — szepnęła z zapałem. — Zaczynam znowu być człowiekiem.
— Może się mylę, — rzekł z pewnym namysłem — ale zdawało mi się, że nie jesteś mi, pani, nieżyczliwą?
— Nie śmiem ci nawet wypowiedzieć, książę, jak jestem ci życzliwą — odparła z wymownem spojrzeniem.
— Tak, wierzę... a więc mogę prosić cię, pani, o łaskę?
— Żądaj, wymagaj, książę! Przyrzekam ci wszystko z góry, bez pytania.
— Pragnę, pani, ażebyś dzisiaj jeszcze w nocy zrobiła ze mnie wieśniaka, o którym wspominałem ci rano.
— Bóg wie, co mówisz, książę! Ja nic nie rozumiem. Ale to nic nie szkodzi. Pragnę przedewszystkiem zrobić ci przyjemność. Więc przypuśćmy, że się zgadzam, abyś został wieśniakiem?
— Teraz postawię kwestyę w innej formie — rzekł znowu Otton. — Kradłaś pani kiedy?
— Bardzo często. Przekroczyłam wszystkie dziesięć przykazań, i jestem pewna, że gdyby powstało jutro jedenaste, nie mogłabym spokojnie zasnąć, dopókibym go nie złamała.
— Chodzi o kradzież z włamaniem się. Myślę doprawdy, że to panią bardzo ubawi.
— Nie mam żadnego pod tym względem doświadczenia, ale najlepsze chęci... — zapewniła. — Z włamaniem... W swoim czasie rozbiłam stolik od roboty, złamałam też niejedno serce w swojem życiu, nie licząc swego, — ale drzwi żadnych nigdy jeszcze nie łamałam. To musi być bardzo trudno. Wszystkie grzechy są niesłychanie łatwe i prozaiczne, — to ich wada. Więc cóż będziemy łamali?
— Pani... wyłamiemy drzwi od skarbu państwa.
I zaczął jej opowiadać, o co chodzi, krótko, jasno, dowcipnie, przeplatając swoje słowa uwagami i wesołymi zwrotami. Zaczął od noclegu na folwarku i obietnicy kupienia go, danej staremu wieśniakowi, a skończył na odmowie co do podniesienia żądanej sumy, co spotkało go dzisiaj na posiedzeniu Rady. Dołączył kilka praktycznych spostrzeżeń co do okien izby skarbowej, prawdopodobnych trudności i ułatwień, które można było przewidywać przy wykonaniu zamierzonego przedsięwzięcia.
— Więc odmówiono ci, książę, pieniędzy? — zapytała, gdy skończył. — I zgodziłeś się na odmowę?
— Przedstawiono mi powody, — odparł, rumieniąc się mocno — powody, których nie mogłem nie przyjąć. Tym sposobem zmuszono mię do okradzenia swego własnego skarbu. Nie jest to bardzo pięknie, ale dość zabawnie.
— Zabawnie?.. tak... — szepnęła i zamyśliła się głęboko.
— Ile potrzebujesz, książę — spytała nakoniec po dosyć długiej chwili.
— Trzy tysiące dukatów wystarczą, zważywszy, że mam trochę swoich pieniędzy.
— To ślicznie! — zawołała, odzyskując całą wesołość. — Jestem pańskim wiernym sprzymierzeńcem. Gdzież się spotkamy?
— U stóp wylatującego Merkurego w parku. Tam, gdzie się rozchodzą trzy ścieżki, umieszczono ławeczkę i statuę bożka. Miejsce jest bardzo dogodne i — sympatyczne.
— Dziękuję! — zawołała, uderzając go wachlarzem po ramieniu. — Jesteś egoistą, mój książę; twoje wygodne miejsce o sto mil ode mnie! Trzeba się policzyć z czasem. W żaden sposób nie będę mogła tam być przed drugą. Ale gdy wybije druga na pałacowym zegarze, bądź pewien, książę, że twój wspólnik niedaleko... i znajdzie cię szczęśliwie, mam nadzieję. Ale... Czy pan kogo przyprowadzisz? O, nie dlatego, abym pragnęła „przyzwoitki!” Nie chcę uchodzić przecież za cnotliwą!
— Przyprowadzę jednego ze stajennych. Złapałem go na kradzieży owsa.
— Jak się nazywa?
— Słowo daję: nie wiem. Nie mam bliższej znajomości z tym złodziejem owsa. Chwilowo tylko łączy mię z nim ta profesya i...
— I mnie także. Stanowimy cudowną trójkę! Wiesz co, książę, jestem zachwycona! Ale proszę cię o rzecz jedną: pragnę, abyś sam był na ławce. Musisz tam zaczekać na mnie, gdyż w podobnej wyprawie może brać udział tylko dama i jej giermek. A twój przyjaciel złodziej niech stoi przy fontannie. Nie bliżej. Zgoda?
— Na wszystko, pani, co tylko rozkażesz. Ty jesteś kapitanem, a ja prostym szeregowcem — odparł Otton.
— To dobrze. Niechże więc łaskawe nieba szczęśliwie doprowadzą nas do portu. To już i piątek — dodała, rzuciwszy okiem na zegarek.
Coś w tonie głosu hrabiny nieprzyjemnie uderzyło słuch Ottona, budząc w nim nieokreślone podejrzenie.
— Czy to nie dziwne, — zauważył, nagle ochłodzony — że wybrałem sobie wspólnika z obozu nieprzyjacielskiego?
— Pleciesz, książę! Wybacz, że jestem tak szczerą. Ależ to jedyna mądrość twoja, że umiesz poznawać prawdziwych przyjaciół!
Nagle w cieniu framugi pochyliła się szybko i przycisnęła rozpalone usta do ręki księcia, którą ścisnęła gwałtownie.
— A teraz odejdź, — rzekła — odejdź prędzej!
Oddalił się, zdziwiony, z niepokojem w sercu, teraz dopiero zadając sobie pytanie: czy nie był nadto śmiałym? Hrabina zajaśniała w jego oczach nagle, jak błyszczy klejnot drogi, i nawet pod hartowną zbroją innej miłości odczuł siłę ciosu z jej strony.
Lecz obawa minęła prędko.
Książę i pani Rosen wcześnie opuścili salon.
Książę pod starannie obmyślonym pozorem oddalił swego pokojowca, i minąwszy długi korytarz, przez małą furtkę wyszedł na poszukiwanie swego drugiego wspólnika.
I znowu zastał stajnie pogrążone w głębokiej i nieprzeniknionej ciemności, i znów zapukał w znany, magiczny sposób, i znów stajenny ukazał się, aby omdleć prawie z trwogi na widok dostojnego gościa.
— Dobry wieczór, przyjacielu — rzekł Otton wesoło. — Przynieś mi z łaski swojej worek od owsa — pusty. I pójdź ze mną. Nie wrócisz przede dniem.
— Wasza Książęca Mość... — wyjąkał człowiek — powierzono mi małe stajnie, i jestem sam i...
— Bah, — rzekł książę — nie zawsze jesteś tak skrupulatny pod względem obowiązku.
Stajenny, drżąc, prawie słaniał się na nogach. Otton położył mu rękę na ramieniu.
— Czyż byłbym tutaj, gdybym ci chciał zrobić co złego? — spytał łagodnie.
Człowiek uspokoił się natychmiast. Przyniósł worek, a Otton prowadził go w głąb ciemnego parku. Szli długo alejami, ścieżkami, szpalerami, a przez ten czas książę rozmawiał swobodnie z nieświadomym swoim wspólnikiem. Nakoniec umieścił go w oznaczonem miejscu, przy marmurowej fontannie, gdzie tryton z wypukłemi oczyma rzucał strumień wody w drżącą i białą pianę.
Następnie skierował się przez plac zaokrąglony ku miejscu, gdzie na białym postumencie wznosił się wzlatujący Merkury, kopia rzeźby Jana z Bolonii. Gwiazdy na otwartą przestrzeń rzucały trochę blasku; noc była cicha i ciepła. Mały skrawek księżyca wązkim, srebrnym sierpem ukazał się nad horyzontem, lecz był za nizko i zbyt mały jeszcze, by zaćmić miliardową armię drobniejszych świateł i ciemną powierzchnię ziemi porysować wyraźniejszymi konturami klombów.
Poniżej, w przedłużeniu jednej z alei, która rozszerzała się na dole, widać było część pałacowego tarasu, oświetlonego latarniami; placówka przechadzała się przed nim mierzonym krokiem; w innym kierunku, w większem jeszcze oddaleniu, jaśniało miasto prostemi liniami swych świateł. Lecz bliżej, dokoła siebie, książę widział tylko tajemnicze kontury drzew wysokich, milczące, nieruchome i majestatyczne w uroczystym półmroku. I wśród tej ciszy i nieruchomości wzlatujący bożek zdawał się być jedynym przedmiotem, posiadającym życie.
W ciszy i cieniu nocnym sumienie Ottona stało się nagle jasnem i przejrzystem, niby tarcza zegaru na miejskiej ratuszowej wieży. Nadaremnie odwracał myśl i oczy, — strzałka, posuwając się szybko pomiędzy znakami, wskazywała co chwila inny z jego błędów, aż mu tchu brakowało.
Cóż on tutaj robił? Fundusze skarbu były — prawda — marnowane, ale czy w znacznej części to nie jego wina? nie jego opieszałość? A teraz któż miał zamiar splątać jeszcze bardziej finansowe położenie tego kraju, którym nie umiał rządzić przez lenistwo? I oto sięgał znów po grosz publiczny, aby go użyć na swój cel prywatny, zły czy dobry — to wszystko jedno w tym wypadku...
A oto człowiek, którego niedawno napominał za kradzież owsa, dzisiaj pomaga mu okraść skarb państwa...
I pani Rosen, która w nim budziła uczucie, zbliżone bardzo do pogardy, jaką człowiek czysty odczuwa zazwyczaj względem kobiety lekkiej... I czyż nie dlatego właśnie użył jej dziś za narzędzie, iż sądził, że upadła dosyć nizko, aby nie mieć żadnych skrupułów? Użył jej, aby ją zepchnąć jeszcze niżej, bez względu na niebezpieczeństwo utraty stanowiska i resztek opinii. Nie wahał się pchnąć jej w to błoto, które przylgnąć do niej musiało, — dla próżności swej, dla zachcianki! Czyż to nie gorzej, niż być uwodzicielem?
Otton zaczął śpiesznie chodzić tam i napowrót i energicznie gwizdać. A gdy usłyszał wreszcie w jednej z najciemniejszych i najwęższych alei zbliżające się kroki, z westchnieniem ulgi pośpieszył naprzeciw hrabiny. Walka w samotności z aniołem stróżem i sumieniem to zadanie tak ciężkie i bolesne, że obecność czarniejszego od nas towarzysza w podobnej chwili jest ulgą niezmierną.
Ze zdziwieniem jednakże ujrzał młodzieńca, śpieszącego naprzeciw niemu. Był to właściwie chłopiec, szczupły, małego wzrostu, o drobnych i niezręcznych ruchach, w dużym kapeluszu z szerokiemi skrzydłami. W ręku niósł ciężki worek z widocznym wysiłkiem.
Otton przystanął, potem cofnął się z obawą, lecz młodzieniec przyśpieszył kroku, usiłując porozumieć się z nim ruchem ręki. Nakoniec padł na ławkę wyczerpany, bez tchu prawie.
Wówczas dopiero książę poznał rysy hrabiny Rosen.
— Pani? hrabina? — zawołał zdziwiony.
— Nie, nie, — odparła żywo drżącym głosem — to brat mój młodszy, hrabia Rosen... Bardzo miły chłopiec. Pozwól mu tylko przyjść trochę do siebie!
— O pani!.. — zawołał książę.
— Nazywajże mię hrabią. Szanuj, książę, moje incognito!
— Niech będzie hrabia. Zechciejże zatem, młodzieńcze, udać się ze mną zaraz na naszą wyprawę.
— Siadaj, książę, tu, przy mnie, blizko — mówiła, gładząc pieszczotliwie biały marmur ławki, — Zaraz idę. Och, jakaż jestem zmęczona! Patrz, jak mi serce bije!.. drży... Gdzie pański złodziej?
— Na swojem stanowisku. Czy mam go przedstawić? Bardzo miły towarzysz.
— Nie, nie. Nie nalegaj, książę, nie śpiesz się. Muszę pomówić z tobą. To nie jest brak sympatyi dla twego złodzieja: podziwiam wszystko, co ma odwagę złego. Podziwiam i uwielbiam. Nigdy nic sobie nie robiłam z cnoty... Dopiero od chwili, kiedy zakochałam się w moim księciu!..
Wybuchnęła przyciszonym, muzykalnym śmiechem.
— Ale i w tym wypadku nie twoje cnoty kocham, Mości Książę.
Otton był zakłopotany.
— Nie wypocząłeś jeszcze, mój przyjacielu? — szepnął.
— Zaraz, zaraz... pozwólże mi trochę odetchnąć! — zawołała, dysząc znów głośniej.
— Czemże się tak zmęczyłeś? — spytał książę. — Ten worek? A pocóż worek w imię dziwu dziwów? Mogłaś przecież liczyć na moją przezorność, że przyniosę worek pusty. A ten nie pusty... Cóż przyniosłeś, kochany hrabio? Rzeczy bezużyteczne w każdym razie. Po co? Cóż to takiego?
I wyciągnął rękę.
Zatrzymała go szybko.
— Nie, nie, o, nie w ten sposób, Ottonie! Sama ci powiem zaraz; sama przyznam się do wszystkiego: to już załatwione... Okradłam skarb państwa... sama. Tu są trzy tysiące dukatów. O, żeby tylko wystarczyło!
Na twarzy księcia trwoga walczyła ze zdziwieniem. Był tak zmieszany, iż nie cofnął ręki, wyciągniętej do worka, i patrzał na hrabinę szeroko w ciemności otwartemi oczyma.
— Pani?.. — przemówił wreszcie. — Jak? jakim sposobem?..
Nagle podniósł się z ławki.
— Rozumiem! — zawołał. — Nie! To być nie może! Miałażbyś o mnie...
— Kłamię — jęknęła nagle hrabina. — Skłamałam! To są moje pieniądze, uczciwe, moje... twoje teraz!.. To nie było godnem ciebie, coś chciał zrobić. Lecz ja kocham twój honor i przysięgłam sobie ocalić go wbrew twojej woli! Błagam cię, panie, pozwól mi go ocalić! — zawołała, zmieniając cudownie ton głosu w jakąś nieskończenie błagalną melodyę. — Ottonie, ja cię błagam, pozwól się ocalić! Przyjmij ten okruch z rąk przyjaciela, który kocha cię!
— Pani!.. pani!.. — jąkał książę zrozpaczony. — Ja nie mogę! Muszę odejść. Pozwól!..
Podniósł się, ale szybko jak myśl, hrabina padła mu do nóg, namiętnie obejmując jego kolana.
— Nie, — szeptała zdławionym, urywanym głosem — nie możesz odejść! Czyż tak mną pogardzasz? I cóż to jest ten pieniądz? Nic, kilka blaszek! Gardzę nimi! Roztrwonię to na grę i stracę! To będzie pomieszczenie, które mię ocali od ruiny. Ottonie! — wybuchnęła znów namiętnie, czując, iż chce się uwolnić z jej objęć. — Nie odpychaj mię! Umrę, jeśli mię tu zostawisz z tym wstydem! Umrę!
Jęknęła rozpacznie.
— O, pomyśl, co ja cierpię! — zawołała. — Jeśli ty cierpisz z powodu obrażonej delikatności, wyobraź sobie, co ja cierpieć muszę, okryta wstydem! Odrzucić ten drobiazg! Więc wolisz kraść? O, jakże musisz mną pogardzać! Lepiej rozdepcz to serce! Okrutny! O książę! Ottonie! Łaski!..
Ściskała mu kolana, i spotkawszy rękę, z pomocą której chciał się uwolnić z jej objęć, okryła ją pocałunkami.
Otton uczuł zawrót w głowie.
— Rozumiem! — zawołała nagle. — Ach, rozumiem! Okropność! To dlatego, żem stara, brzydka!..
I wybuchnęła płaczem.
Otton musiał ją uspokajać, pocieszać. I bez słów wielu pieniądze były przyjęte. Nie mogło być inaczej między tym człowiekiem słabym a kobietą namiętną.
Pani Rosen uspokoiła się natychmiast; wzruszonym głosem dziękowała księciu i usiadła na ławce, daleko od niego.
— Teraz — mówiła — rozumiesz, dlaczego chciałam, aby twój złodziej stał z daleka, i dlaczego przyszłam sama. O, jakże drżałam o ten skarb mój!
— Litości, pani — zaczął książę żałośnie. — Jesteś zbyt dobrą... zbyt szlachetną.
— Dziwię się, książę, przykrości twych uczuć — odparła już spokojnie. — Uniknąłeś niebezpiecznego szaleństwa. Możesz spotkać teraz swego poczciwego wieśniaka. Znalazłeś doskonałe pomieszczenie na kapitały swojej przyjaciółki. Prawdziwa dobroć w tobie odniosła zwycięstwo nad pustym skrupułem, — a teraz wstydzisz się tego wszystkiego? Uszczęśliwiłeś życzliwe ci serce i ubolewasz nad tem, jak pisklę skrzywdzone! Ocknij się, książę!.. Ja wiem z doświadczenia, jak to przykro i głupio zrobić coś dobrego, ale jeden wyjątek nie obowiązuje nas przecież od przyjęcia całej reguły. Przebacz sam sobie ten cnotliwy postępek i raz o nim zapomnij. A teraz spojrzyj mi w oczy i uśmiechnij się...
Spojrzał na nią.
Mężczyzna, który jeszcze czuje na sobie dotknięcie uścisku kochającej kobiety, nie może patrzeć na nią okiem jasnem. Czar ją przesłania. I w tej chwili nic dziwnego, że w blasku gwiazd niepewnym hrabina wydała mu się czarodziejsko piękną. W puklach włosów, połyskujących tu i owdzie, oczy jej jaśniały, jak dwie wielkie gwiazdy. Blada twarz jej występowała z ciemności, napiętnowana siłą demoniczną. Otton doznał pociechy w swojem pognębieniu. Zaczęła go zajmować.
— Nie, nie jestem niewdzięczny — rzekł cicho i słodko.
— Obiecywałeś mi coś bardzo zabawnego, książę, — zaśmiała się hrabina — a tymczasem ja tobie przygotowałam niespodziankę: to była prawdziwa scena z uczuciowego dramatu!
Śmieli się razem, ale jednocześnie czuli w tym śmiechu jakieś obce tony, które nie były miłe.
— A teraz — zapytała — jak mię wynagrodzisz. Mości Książę, za moją świetną deklamacyę? Co mi dasz za nią?
— Czego zapragniesz, hrabino.
— Czego zapragnę? Słowo honoru? A jeżeli zażądam korony?
— Słowo honoru — powtórzył, patrząc podniecony na jej twarz piękną w poczuciu tryumfu.
— Więc zażądam korony?.. Ale cóż z nią zrobię? — Grunewald jest bardzo, bardzo małem państwem, ambicya moja żąda czegoś więcej. Czegóż więc?.. Zdaje mi się, że doprawdy nie mam żadnego pragnienia. Tak, zamiast żądać, ofiaruję ci coś, książę: pozwolę się pocałować... raz jeden.
Otton się zbliżył, hrabina odchyliła głowę i podniosła twarz ku niemu. Oboje się uśmiechali, gotowi wybuchnąć śmiechem. To przecież tylko niewinna zabawa...
Usta ich się spotkały, i w tej samej chwili Otton stracił przytomność, wstrząśnięty dreszczem namiętności.
Ale już się skończyło. Siedzieli znowu obok siebie, milcząc. Książę zdawał sobie teraz jasno sprawę z całego niebezpieczeństwa tej ciszy, ale nie miał wyrazu...
Nagle hrabina jakby się zbudziła.
— Co do pańskiej żony... — rzekła głosem jasnym i pewnym.
Otton zadrżał, ale ocknął się zupełnie.
— Nie chcę nic słyszeć przeciw mojej żonie — zawołał z przerażeniem.
Zawstydził się swego głosu i dodał łagodniej:
— Powierzę pani sekret: kocham swoją żonę!
— Mogłeś mi, książę, pozwolić dokończyć — odparła z uśmiechem. — Czy przypuszczasz, iż bez zamiaru wymieniłam to imię? Straciłeś głowę, Mości Książę! Przyznaj! I ja także... Ach, nie wzruszajże się tak bardzo wyrazami! — zawołała z pewnem podrażnieniem. — Tego jednego znieść nie mogę, nienawidzę! Powinieneś spostrzedz przecież, że przezornie sypię wały koło twojej cnoty. Nie pragnę, abyś przypuszczał, że umieram z miłości dla ciebie.
— Przyszliśmy się śmiać tutaj, — zaczęła znowu szybko innym tonem — nie lubię tragedyi. A teraz co do twojej żony, chciałam ci tylko powiedzieć: Nie jest i nie była nigdy kochanką Gondremarka. Bądź pewnym, że pochwaliłby się zaraz, gdyby zaszło coś podobnego... Dobrej nocy!
I zniknęła w alei, jakby rozpłynęła się w cieniu. U stóp bożka wzlatującego, z workiem złota, książę pozostał sam wśród nocy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.