Przygody księcia Ottona/Księga druga/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Co zaszło w bibliotece.

Nazajutrz z rana, o trzy kwadranse na szóstą, doktor Gotthold siedział już przy swojem biurku w bibliotece.
Przy nim stała niewielka filiżanka czarnej kawy, a uczony, przeglądając z uwagą wczorajszą swą pracę, kiedy niekiedy podnosił wzrok w górę i błądził nim w zadumie po freskach sufitu, białych posągach, ustawionych wkoło na wielkich szafach, i długich szeregach książek w różnobarwnej oprawie. Był to człowiek, mający lat koło czterdziestu, jasny blondyn, o rysach twarzy delikatnych, trochę zmęczonych i błyszczących oczach, chociaż nieco przygasłych. Na rozbawionym dworze prowadził życie proste i spokojne; kładł się wcześnie, wstawał rano i kochał dwie rzeczy: naukę i reńskie wino.
Pomiędzy nim a księciem istniała z lat dawnych przyjaźń stara i szczera, lecz tak mało znana i tak nie zwracająca na siebie uwagi, że nie mówiły o niej nawet plotki dworskie. Przyjaciele widywali się niezmiernie rzadko, ale za każdym razem podejmowali bez trudu wątek przerwanych zwierzeń i wymiany myśli. Gotthold, czysty i wierny kapłan wiedzy, raz tylko w życiu zazdrościł książęcemu swemu kuzynowi: było to w dniu jego małżeństwa. Tronu i władzy nie zazdrościł mu nigdy.
Czytanie nie należało na grunewaldzkim dworze do wybranych i ulubionych przyjemności, to też piękna, słoneczna sala, pełna książek, cennych rzeźb i dzieł sztuki, była w rzeczywistości prywatnym gabinetem pracy uczonego doktora.
Tej środy jednak zaledwie rozpoczął zwykłe zajęcie, zasiadłszy przy biurku, drzwi otworzyły się niespodziewanie, i książę Otton wszedł do biblioteki. Gotthold skierował na niego spojrzenie, zdziwione nieco, i śledził uważnie zbliżającą się postać, którą każde okno oblewało kolejno ciepłym potokiem światła. Otton wyglądał dzisiaj tak wesoło, szedł tak swobodnie, strojny, ogolony, ufryzowany, modny, elegancki, że w sercu pracowitego pustelnika odezwał się przeciw niemu głos niechęci.
— Dzień dobry, Gottholdzie — uprzejmie rzekł książę, siadając na blizkiem krześle.
— Dzień dobry ci, Ottonie. Wcześnie dzisiaj wstałeś. Przypadkiem, czy zamierzasz rozpocząć reformę?
— Czas byłby, zdaje mi się — odpowiedział książę.
— Zdaje ci się — powtórzył z ironią uczony. — Mnie nigdy się nie zdaje, nie mam złudzeń; na kaznodzieję jestem za sceptyczny, a w dobre postanowienia wierzyłem, będąc młodszym. Piękne to barwy, które tworzą jasną tęczę nadziei, ale ja nie widziałem ich już dawno.
— W gruncie rzeczy — rzekł Otton — nie mogę się nazwać monarchą popularnym?
Mówił to w zamyśleniu, jak gdyby do siebie, lecz akcent pytający nadawał odmienne znaczenie tym wyrazom.
— Popularnym? Hm, nad tem możnaby pomyśleć, rozgatunkować, że tak powiem, to pojęcie — zaczął uczony, opierając się na swojem krześle i uważnie łącząc z sobą końce palców. — Popularność bywa bardzo rozmaitą; jest np. popularność uczonego... rzecz zupełnie nieosobista, urojona, znikoma, jak samo widziadło. Jest popularność polityczna... bardzo, bardzo różna; wartość — względna. Jest dalej taki gatunek, jak twoja, najbardziej osobowa ze wszystkich: kobiety cię kochają, a służba ubóstwia. Przywiązać się do ciebie jest rzeczą tak naturalną i konieczną, jak pieścić psa. Gdybyś był tylko skromnym traczem leśnym, byłbyś najpopularniejszym mieszkańcem Grunewaldu; jako książę... ba! chybiłeś w wyborze powołania. Lepiej zresztą może, iż sam to uznajesz.
— Może lepiej? — powtórzył Otton.
— Zapewne; nie chcę twierdzić dogmatycznie.
— Zapewne lepiej, rozsądniej, uczciwiej.
— Zamierzasz być rozsądnym? — spytał, śmiejąc się, uczony.
Otton przysunął krzesło, i oparłszy łokcie na biurku, spojrzał prosto w oczy swemu kuzynowi.
— Jasno i krótko: czy to nie po męsku? — zapytał.
Gottbold zawahał się na jedną sekundę.
— Nie — odparł; — jeśli mam powiedzieć prawdę, to nie po męsku.
Roześmiał się głośno i dodał, zacierając ręce:
— Nie wyobrażam sobie, żebyś chciał pozować na męskość. Brak pozy to właśnie jeden z tych rysów w tobie, które jestem gotów uwielbiać. Imię cnoty wywiera na każdego z nas pewien urok, i dlatego pragnęlibyśmy przyznać sobie wszystkie, bez względu nawet na to, czy je z sobą pogodzić można. Każdy z nas gotów wierzyć jednocześnie, że jest zuchwały i pełen rozsądku, dumny ze swojej dumy i po chrześcijańsku pokorny, — eh, któżby to wyliczył. Ale z tobą co innego. Ty się nie dostrajasz do niczego, jesteś zawsze poprostu sobą, i to mi rozkosz sprawia. Zawsze mówię: niema na świecie człowieka tak obojętnego na wrażenie, jakie sprawia, jak książę Otton. Nigdy żadnej pozy!
— Ani pozy, ani wysiłku! Pies zdechły, pływający po kanale, więcej ma energii ode mnie. Ale nie o to chodzi. Pytanie, które chcę rozwiązać, jest takie: czy mógłbym przez poświęcenia i pracę, czy mógłbym — uważaj, Gottholdzie — czy mógłbym stać się z czasem — monarchą możliwym?
— Nigdy! — zawołał Gotthold. — Porzuć tę myśl bezpłodną. Zresztą, ty nie będziesz usiłował.
— Gottholdzie! — odparł książę żywo i z urazą — nie powinieneś wpływać na mnie w taki sposób, paraliżować moich dobrych chęci. Jeżeli rzeczywiście jestem tak upośledzony, że nie mogę wypełniać obowiązków panującego, to po cóż tutaj jestem? Co znaczy ten pałac, gwardya, pieniądze? Jakiem prawem, sam kradnąc, wymierzać mogę sprawiedliwość i wymagać poszanowania dla prawa?
— Przyznaję, że położenie jest trudne.
— Przyznajesz? Więc rozumiesz, że powinienem usiłować? Że jest to pierwszą moją powinnością?.. Koniecznością... I z pomocą rad i wiedzy takiego człowieka, jak ty, Gottholdzie...
— Ja! — zawołał bibliotekarz, odsuwając się od stolika. — A brońże mię od tego, Boże!
Otton uśmiechnął się mimowoli, choć nie był w usposobieniu do śmiechu.
— A jednak zapewniano mię, nie dawniej, niż wczoraj po południu, iż przy twojej pomocy ja, w mojej własnej osobie, jako reprezentant, mógłbym stanowić, a raczej moglibyśmy we dwóch stanowić rząd możliwy i wystarczający.
Gotthold potrząsał głową z pobłażliwą ironią.
— Chciałbym też wiedzieć, w jakim chorym mózgu wylęgła się podobna potworność?
— Ktoś z twego fachu: autor i uczony, niejaki Roederer — rzekł spokojnie książę.
— Roederer? To gąsiątko?
— Jesteś niewdzięczny, Gottholdzie; to jeden z najgorętszych twoich wielbicieli.
— Czy podobna? — zawołał bibliotekarz zdumiony, ale widocznie pod dobrem wrażeniem. — Nie przypuszczałem tego. Może jednak jest kropla rozsądku w tym chłopcu; trzeba będzie przerzucić uważniej jego gryzmoły. W każdym razie ta okoliczność świadczy o nim dobrze, gdyż jesteśmy przeciwnikami w zasadach. Różnimy się do gruntu: dwa bieguny. Czyżbym go przekonał? Ależ nie, niepodobna, bajka z Tysiąca nocy!
— Jakto? Więc ty nie jesteś zwolennikiem władzy monarchicznej?
— Ja? Broń mię, Boże! Jestem czerwony, mój drogi, krańcowo czerwony.
— Tak? Bardzo dobrze. To mi przypomina drugi punkt wyjścia w danej kwestyi. Przypuśćmy, że tak mało nadaję się do mojej roli, iż to uznają nawet moi przyjaciele; przypuśćmy, iż poddani moi gwałtownie domagają się przewrotu, obalenia dynastyi, że rewolucya jest przygotowaną; czyż w takiej chwili nie byłoby lepiej uprzedzić nieuniknionych wypadków? zapobiedz tym okropnościom? Czyż nie powinienem dobrowolnie położyć kresu tej komedyi? Jednem słowem, poprostu: czy nie lepiej abdykować? O, wierz mi, ja sam czuję całą śmieszność tego wyrazu w podobnem zastosowaniu — dodał z wymownym gestem i grymasem: — ale cóż robić, nawet takie, jak ja, książątko nie może bez ceremonii ustąpić z urzędu; musi wystąpić uroczyście, na koturnach, ukłonić się publiczności i abdykować według etykiety.
— To prawda, — westchnął Gotthold — ale... daj temu pokój. Co za mucha cię dziś ugryzła? Czyż sam nie widzisz, że świętokradzką ręką sięgasz po najtajniejsze głębie filozofii, po tajemnice, w których kryje się szaleństwo? Szaleństwo, drogi chłopcze, obłąd... W naszych czystych świątyniach wiedzy, w „Świętem Świętych,” które troskliwie zamykamy przed tłumem, kryją się takie złowrogie pułapki, sieci pajęcze. W gruncie rzeczy ludzie wszyscy, bez wyjątku, są najzupełniej bezużytecznymi. Natura nas toleruje, ale nie potrzebuje; nie służymy jej do niczego. Nie łudźmy się. Nikt z nas — ani chłop, w pocie czoła grzebiący się w błocie, którego głupcy wiecznie przytaczają jako wyjątek, — i on jest niepotrzebny i bezużyteczny. Wszyscy kręcimy tylko bicze z piasku, albo piszemy na wodzie, jak wolisz. Nie mów mi o tem. Powtarzam ci raz jeszcze: tu granica obłędu.
Doktor Gotthold podniósł się ze swego krzesła i przeszedł parę razy po pokoju, ale uspokoił się prędko, i wróciwszy na swoje miejsce, zaczął się śmiać pobłażliwie i łagodnie.
Po chwili mówił już spokojnym tonem:
— Tak, moje dziecko, nie na to żyjemy, aby walczyć z wiatrakami; żyjemy na to, aby być szczęśliwi, ot, jak te kwiaty — rzekł, wskazując ręką w stronę okna. — I to właśnie zawsze w tobie podziwiałem. Pozostańże więc takim, skoro posiadasz tę sztukę, i wierz mi: wybrałeś dobrze. Bądź szczęśliwym, lekkomyślnym i unikaj trudu. Niech licho porwie wszystkie kwestye i skrupuły, pozostaw Gondremarkowi sprawy państwa, ponieważ umie sobie z niemi radzić i bawi go to stanowisko.
— Gottholdzie! — zawołał Otton — cóż mię to wszystko obchodzi? Czy mi chodzi o bezwzględną użyteczność? Czegóż mi dowodzi twoja sofistyka? Jestem szkodliwy, albo użyteczny, jedno lub drugie, i w tem stoję na gruncie prawdy. Zgadzam się z tobą, że wszystko to razem, książę, księstwo i całe mrowisko, jest śmiesznością nad śmiesznościami, mydlaną bańką, albo tematem do satyry; że pierwszy lepszy bankier albo oberżysta poważniejsze ma przed sobą zadanie, ale... Trzy lata już upływa, jak umyłem ręce od wszystkiego, zostawiłem im wszystko — pracę i uciechy, odpowiedzialność i honor — złożyłem wszystko w ręce Gondremarka i — Serafiny...
Zawahał się, wymawiając imię żony. Gotthold odwrócił głowę. Książę to spostrzegł i podniósł głos znowu:
— I cóż zrobili? I do czegóż doszło? Podatki, armia, nowe uzbrojenia, kraj wygląda jak pudełko ołowianych żołnierzy. Ludność zrażona do całej tej szopki, oburzona uciskiem, niesprawiedliwością... gorzej nawet, słyszałem, że mówią o wojnie... O wojnie w tej filiżance czekolady! Wstyd i błazeństwo! A kto — gdy przyjdzie chwila ostateczna, rewolucya z jej szaleństwami — kto wtedy przyjmie winę, potępienie? kto będzie odpowiadał przed ludźmi i Bogiem? kto? Ja — słomiany książę!
— Sądziłem dotychczas, że gardzisz opinią — zauważył Gotthold spokojnie.
— Gardziłem nią, — posępnie odpowiedział Otton — ale to już minęło. Starzeję się. A zresztą, chodzi tu o Serafinę. Znienawidzono ją w kraju, który pozwoliłem jej zrujnować. Tak jest: dałem jej kosztowną zabawkę, a ona ją — zniszczyła. Oto przykładny książę i wzorowa księżna! A dzisiaj — dziś ja nie wiem, czy jej życiu nie grozi niebezpieczeństwo, ja, który ją tu przywiozłem! Czy możesz odpowiedzieć mi, Gottholdzie?
— Ponieważ zapytujesz mię poważnie, — odparł bibliotekarz po namyśle — odpowiem krótko i jasno: za dzisiaj ręczę, za jutro nie mogę. Pod złym jest wpływem, złego ma doradcę.
— Złego doradcę... kogóż? Gondremarka, któremu mi radziłeś pozostawić sprawy kraju! — zawołał książę. — Piękna twoja rada! Godna mego systemu panowania w przeciągu lat ostatnich. I oto dokądeśmy doszli! Złego ma doradcę! O, gdyby to tylko! Po cóż będziemy krążyli koło głównej kwestyi? Wiesz co to potwarz?
Gotthold z zaciśniętemi ustami w milczeniu schylił głowę.
— A zatem?.. Niezbyt pocieszającym był sąd twój o mnie, jako o księciu; teraz pragnąłbym usłyszeć, co sądzisz o mnie, jako o małżonku?
— O, co do tego, — żywo przerwał Gotthold — to zupełnie inna historya. Do tego się nie mieszam. Jestem starym kawalerem, prawie mnichem. W sprawach małżeńskich radzić ci nie umiem.
— Nie żądam od ciebie rady, — rzekł, powstając, książę — tylko trzeba z tem skończyć. Tak dłużej być nie może.
I niespokojnym krokiem zaczął chodzić po pokoju, założywszy ręce na plecy.
— Niech cię Pan Bóg oświeci! — rzekł Gotthold po długiem milczeniu. — Ja tutaj nic nie mogę.
— I skąd to poszło? Co to jest? — pytał dalej książę. — Jak to określić? Czy to obawa śmieszności? Brak zaufania w sobie? Czy poprostu próżność?.. Mniejsza zresztą o definicyę, gdy nie można wątpić o rzeczy! Nie znosiłem nigdy w niczem afektacyi, wielkiego przejmowania się niczem, pozy. Wstydziłem się od pierwszej chwili tego śmiesznego państewka; nie mogłem znieść tej myśli, iż ktoś mię posądzi, iż biorę na seryo rzecz tak ostentacyjnie niedorzeczną. I nie byłem w stanie wziąć się poważnie do pracy, zająć się czemś na seryo, bez żartu i śmiechu... Do dyabła, przedewszystkiem odczuwałem śmieszność! Byłem wrażliwy na to. Czy to moja wina, skoro mię takim stworzono? I to samo powtórzyło się w małżeństwie — dodał ciszej. — Nie umiałem uwierzyć, że ona mię kocha; bałem się być natrętnym; chciałem obojętnością osłonić głupotę swoją, czy zarozumiałość. Oto wierny obraz mego niedołęstwa.
— Jedna w żyłach naszych krew płynie — odparł Gotthold filozoficznie. — W ogólnych rysach malujesz charakter prawdziwego sceptyka.
— Sceptyka?.. Tchórza chyba! — rzucił Otton. — Nędznego tchórza, bez nerwów, bez serca!
I kiedy wymawiał te słowa ze wzrastającą stopniowo energią, zwolna i cicho otworzyły się drzwi za fotelem Gottholda, i oko w oko z księciem stanął staruszek nizki i otyły, który wszedł bez szelestu, drobnym kroczkiem. Była to fizyognomia czysto urzędowa: rodzaj dzioba papugi zamiast nosa, małe, różowe usta w kształcie serca, i bardzo wypukłe, na wierzchu prawie osadzone, małe i bystre oczki. W zwykłych warunkach, kiedy krótki tułów kołysał się spokojnie nad okrągłym brzuszkiem, podpieranym szczęśliwie przez dwie małe nóżki, cała postać miała wyraz spokojnej godności i rozsądku; ale wobec najlżejszego oporu, czy przeciwności, małe rączki drżeć zaczynały, a histeryczne ruchy i gesta świadczyły o zupełnej bezsilności tego zużytego manekinu.
I teraz na widok księcia w tak cichej zazwyczaj i pustej o tej porze bibliotece, rzucił się w tył gwałtownie, z otwartemi ramionami, jak człowiek ugodzony kulą w piersi, i wydał ostry krzyk starej kobiety.
— Jego Książęca Mość! Ach, błagam o przebaczenie! O tej godzinie Wasza Książęca Mość w bibliotece! Okoliczność tak niezwykła, iż Wasza Książęca Mość przyzna, że niepodobna, abym mógł przewidzieć.
— Nic się nie stało złego, panie kanclerzu — spokojnie zauważył Otton.
— Przyszedłem tu na sekundkę; kilka papierów, które zostawiłem wczoraj panu doktorowi... — mówił słodko kanclerz. — Panie doktorze, oddaj mi je, jeśli łaska, i — nie przeszkadzam.
Gotthold otworzył biurko, wyjął sporą paczkę zapisanych papierów i podał ją staruszkowi, który wśród tysiąca etykietalnych ukłonów zamierzał opuścić salę.
— Panie Greisengesang, — uprzejmie zatrzymał go książę — skorośmy się spotkali, porozmawiajmy, proszę.
— Rozkaz Waszej Książęcej Mości zaszczyt mi przynosi — odparł kanclerz, rozkosznie mrużąc małe oczki.
— Cóż tu słychać od czasu mojego wyjazdu? — pytał, siadając, Otton.
— Zwykły bieg spraw państwowych, znany Waszej Książęcej Mości. Drobiazgi, które w razie zaniedbania, mogłyby przybrać rozmiary poważne, lecz załatwione, usunięte w swoim czasie, pozostają szczegółami bez znaczenia. Rozkazy Waszej Książęcej Mości spełniane są z gorliwością i posłuszeństwem nieograniczonem.
— Z posłuszeństwem, panie kanclerzu? — spytał Otton tonem zdziwienia. — Kiedyż to miałeś pan zaszczyt odebrać ode mnie najdrobniejszy rozkaz? Powiedz pan, iż zastąpiono mię tu z gorliwością nieograniczoną. Ale à propos szczegółów, chciałbym je poznać trochę.
— Zwykła rutyna rządu, — zaczął Greisengesang szybko, drżącym nieco głosem — rutyna rządu, od której Wasza Książęca Mość tak rozsądnie potrafiłeś się uwolnić.
— Dajmy pokój grzecznościom; proszę o szczegóły, panie kanclerzu.
— Zwykła rutyna rządu, którą wypełniamy... systematycznie — odparł urzędnik, widocznie coraz bardziej zmieszany.
— Rzecz dziwna, mości kanclerzu! — zawołał książę niecierpliwie — dlaczego unikasz prostej odpowiedzi na moje zapytanie? Mógłbym przypuszczać, że się coś pod tem ukrywa. Pytam wyraźnie: czy wszystko spokojnie? czy nic nie zaszło? Proszę mi jasno odpowiedzieć.
— O, zupełnie spokojnie, zupełnie spokojnie! — zapewniał, trzęsąc się, stary obłudnik, świadcząc o kłamstwie każdym muskułem swej twarzy.
— Notuję te wyrazy, panie kanclerzu, — rzekł książę — proszę pamiętać o tem. Zapewniasz mię w tej chwili, swojego monarchę, że od czasu mego wyjazdu nic tu nie zaszło takiego, o czem miałbyś obowiązek mię uwiadomić.
— Biorę Waszą Książęcą Mość... biorę pana doktora za świadka, — zawołał Greisengesang z przerażeniem — iż nie użyłem wcale tego wyrażenia!
— Dosyć! — zawołał książę. — Przypomnij pan sobie, — dodał po chwili przykrego milczenia — że jesteś starcem, żeś służył lat wiele mojemu ojcu, nim zacząłeś być moim sługą, i podobne tłómaczenie ubliża zarówno twojej godności, jak mojej powadze. Potykasz się o kłamstwo każdem słowem. Zbierz myśli, panie kanclerzu, zastanów się i wymień mi kategorycznie i jasno wszystko, coś usiłował zataić przede mną.
Doktor Gotthold, pochylony nad biurkiem, zdawał się być gorliwie zatopionym w swojej pracy, i tylko lekkie drżenie jego ramion zdradzało hamowaną i skrytą wesołość. Otton, bawiąc się chustką, czekał odpowiedzi.
— Wasza Książęca Mość, — zaczął, mrugając oczyma i usiłując odzyskać panowanie nad sobą, kanclerz — wyznaję, iż tak dorywczo, bez odpowiednich dokumentów, nie jestem w możności dostatecznie... zupełnie nie jestem w możności zdać sprawy z faktów dość poważnych, które doszły do mojej wiadomości.
— Nie mam wcale zamiaru być wymagającym i surowo krytykować pańskiego raportu i wogóle zachowania — rzekł Otton łagodniej, choć z książęcą powagą. — Chcę, abyśmy sprawę tę skończyli zgodnie, gdyż nie zapomniałem, stary przyjacielu, iż byłeś mi przychylnym w początkach mego panowania, a nawet przez lat parę wiernym i gorliwym sługą. Gotów też jestem zostawić na stronie sprawy — drażliwe, na które nie pragnę sam kłaść odrazu głównego nacisku, lecz np. w tej chwili masz w ręku jakieś dokumenta: przedstaw mi je, panie Greisengesang, tu ci już nic nie przeszkadza być dokładnym i wyjaśnić mi, o co chodzi.
— A, to? — zawołał starzec. — To drobnostka!.. Sprawa policyjna. Szczegół zupełnie administracyjny. Wasza Książęca Mość. Poprostu część papierów, znalezionych przy osobie pewnego angielskiego podróżnika.
— Znalezionych przy osobie? Jakto mam rozumieć? — zapytał książę, — Proszę mi to wytłómaczyć.
— Sir John Crabtree — przerwał Gotthold, podnosząc głowę z nad biurka — wczoraj wieczorem został aresztowany w Mittwalden.
— Czy to prawda, panie kanclerzu? — odezwał się książę surowo.
— Uznano to za konieczne, Wasza Książęca Mość — tłómaczył się Greisengesang. — Rozkaz był zupełnie formalny, podpisany imieniem Waszej Książęcej Mości, według upoważnienia. W takich razach jestem tylko wykonawcą; nie mam prawa przeszkodzić temu.
— Ten człowiek był moim gościem — rzekł książę surowo — i został aresztowany? Jakiem prawem? Dlaczego? Pod jakim pozorem, panie kanclerzu? Proszę odpowiadać!
Greisengesang mrugał oczyma gwałtownie, daremnie usiłując zdobyć się na słowo.
— Wasza Książęca Mość prawdopodobnie znajdzie w tych dokumentach powód i przyczynę — wtrącił Gotthold, końcem pióra dotykając zwoju papierów, które oddał kanclerzowi.
Otton podziękował mu spojrzeniem.
— Daj mi pan to — rzekł sucho, zwracając się do kanclerza.
Lecz ten zawahał się teraz widocznie.
— Pan baron Gondremark sam zajął się tą sprawą — zaczął, gwałtownie otwierając małe oczki — i ja w tym razie jestem jedynie posłańcem, pośrednikiem, i jako taki nie posiadam upoważnienia do udzielenia komukolwiek dokumentów, które mi powierzono. Panie doktorze, jestem przekonany, że w tej sprawie przyznasz mi zupełną słuszność.
— Wiele już głupstw słyszałem z ust pańskich, — rzekł Gotthold — ale takiego jeszcze nigdy.
Książę wstał.
— Skończmy — rzekł rozkazująco. — Proszę o te papiery. Rozkazuję!
Greisengesang podał je natychmiast.
— Najpokorniej upraszam o przebaczenie Waszej Książęcej Mości — rzekł, cofając się wśród ukłonów. — Za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości na dalsze rozkazy pokornie oczekiwać będę w kancelaryi państwa.
— Panie kanclerzu, — odparł Otton zimno — zechcesz na tem krześle zaczekać na moje rozkazy.
— Rozkazuję! — zawołał groźnie, gdy starzec niezdecydowany chciał jeszcze coś odpowiedzieć. — Dosyć już okazałeś gorliwości dla tego, komu służysz obecnie; zważ, że i pobłażanie moje ma granice.
Greisengesang w milczeniu zajął wskazane krzesło.
— Co to ma być? — pytał książę, rozwijając pakiet, stanowiący rodzaj księgi pisanej.
— Jest to pewien rodzaj szkiców podróżnika — odparł spokojnie Gotthold.
— Czytałeś to, doktorze?
— Nie; znam tylko tytuł, ale manuskrypt powierzone mi otwarty, nie zastrzegając tajemnicy.
Otton rzucił na kanclerza gniewne i pełne wyrzutu spojrzenie.
— Tak, — mówił ironicznie — fakt godzien rozgłosu i sądu Europy. Szaleństwo, szaleństwo! W tej nędznej, ciemnej dziurze, jak w kraju opryszków, chwytać przejezdnych, grabić ich papiery — oto postępowanie godne waszych rządów! Wstyd i hańba!
— Nie, — zaczął znów po chwili, zwracając się wprost do kanclerza — tego się nie spodziewałem po panu: być narzędziem w takiej sprawie! Nie mówię nic w tej chwili o pańskiem zachowaniu się względem swojego monarchy, ale coś podobnego... szpiegostwo policyjne!.. Bo jakże inaczej nazwać ten fakt? Przejąć prywatne papiery człowieka niezależnego, obcego podróżnika, pracę może jego życia, otworzyć ją, czytać... Myśleć o tem nie mogę! Więc na cóż mamy książki? Zapewne, cennem bardzo jest zdanie doktora Gottholda, lecz ile mi wiadomo, nie mamy jeszcze w Grunewaldzie „index expurgatorius?” Rzeczywiście, już tylko tego nam brakuje, żeby się stać zupełnem pośmiewiskiem świata!
Mówiąc to, książę zwolna rozwijał i prostował odebrane od ministra papiery; nakoniec spojrzenie jego zatrzymało się uważnie na tytule, bardzo starannie wypisanym czerwonym atramentem:

PAMIĘTNIKI

pobytu na różnych dworach Europy
przez

baroneta sir Johna Crabtree.

Na następnej stronicy znajdowała się lista rozdziałów; tytuł każdego stanowiła nazwa państwa, którego opis zawierał. Jeden z ostatnich był poświęcony Grunewaldowi.
— Aha! „Dwór w Grunewaldzie” — przeczytał książę głośno. — To musi być zabawne.
Obudziła się w nim ciekawość.
— Ma chłop metodę, — zauważył Gotthold — ten baronet angielski; każdy rozdział pisze i kończy na miejscu. Kupię zaraz jego pracę, skoro się tylko ukaże.
Otton się wahał, patrząc na otwarty rękopis.
— Ciekawe byłoby jednak rzucić okiem na ten rozdział — zauważył.
Gotthold się zarumienił, zwolna odwrócił głowę i zaczął wyglądać oknem. Książę zrozumiał jego niemy wyrzut, lecz nie miał siły oprzeć się własnej słabości.
— Doprawdy, — rzekł, śmiejąc się wymuszonym śmiechem — zdaje mi się, że mogę rzucić okiem na ten rozdział.
I uśmiechając się, usiadł na krześle, a rękopis rozłożył przed sobą na stole.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.