Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jaroslav Hašek
Tytuł Przygody dobrego wojaka Szwejka
Podtytuł podczas wojny światowej
Tom Tom III

Przesławne lanie

Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Data wyd. 1949
Druk Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV
Marschieren! Marsch!


Po wyjeździe do Sanoka okazało się, że ci, co jechali razem z Balounem, który puszczał wiatry po wielkiej wyżerce, mieli rację. Będzie kolacja, a oprócz kolacji rozdawany będzie komiśniak za te wszystkie dni, w których żołnierze chleba nie otrzymywali. Okazało się także, że właśnie w Sanoku znajduje się sztab „żelaznej brygady“, do której przydzielony został batalion 91 pułku piechoty. Ponieważ połączenie kolejowe prowadziło stąd pod sam Lwów, a w kierunku północnym na Wielkie Mosty, przeto było zagadką, dlaczego sztab wschodniego odcinka wydał dyspozycję, aby „żelazna brygada“ ze swoim sztabem koncentrowała się o sto pięćdziesiąt kilometrów od frontu, skoro linia jego szła w owym czasie od Brodów ku Bugowi i ku północy na Sokal.
Ta wysoce interesująca kwestia strategiczna została rozstrzygnięta w sposób wyjątkowo prosty, gdy kapitan Sagner składał w Sanoku meldunek o przybyciu batalionu.
Adiutantem brygady był tam kapitan Tayrle.
— Bardzo się dziwię — rzekł kapitan Tayrle — że nie otrzymaliście wiadomości dokładnych. Marszruta jest pewna. O linii swego marszu powinniście byli, rzecz prosta, powiadomić nas zawczasu. Podług dyspozycji sztabu głównego przybyliście o dwa dni za wcześnie.
Kapitan Sagner zaczerwienił się z lekka, ale nie przyszło mu na myśl, aby się legitymować tymi wszystkimi telegramami szyfrowanymi, jakie otrzymywał w ciągu całej jazdy.
— Ja się panu bardzo dziwię — rzekł adiutant Tayrle.
— Zdaje mi się, że wszyscy oficerowie są z sobą na „ty“ — odpowiedział kapitan Sagner.
— Niech i tak będzie — zgodził się kapitan Tayrle. — Powiedz mi, czyś ty na służbie czynnej, czy rezerwista? Ach tak, aktywny! A, to całkiem co innego... Tu panuje taki zamęt, że sam diabeł się nie rozezna w tym wszystkim. Przejechało tędy bardzo wielu takich idiotów poruczników rezerwy... Kiedyśmy się cofali spod Kraśnika i od Limanowej, to wszyscy ci niby-porucznicy potracili głowy, jak tylko zobaczyli patrol kozacki. My w sztabie nie lubimy takich pasożytów. Taki fujara po skończeniu gimnazjum wstępuje do wojska albo jako jednoroczniak zda egzamin oficerski, a potem głupieje dalej jako cywil, a gdy trzeba ruszyć na wojnę, to taki pan robi ze strachu w majtki.
Kapitan Tayrle splunął i poufale poklepał kapitana Sagnera po ramieniu:
— Zabawicie tu ze dwa dni. Postaram się, żeby wam się nie przykrzyło. Mamy tu takie ładne dziweczki, Engelhuren“. Potańcujemy sobie. Jest tu także córka jednego generała, która dawniej uprawiała miłość lesbijską. Przebieramy się wszyscy w suknie kobiece i bywa wesoło. Zobaczysz, co ona potrafi. Taka sucha małpa, że trudno sobie wyobrazić, ale gusta ma! Ananas pierwszej klasy. Zresztą sam zobaczysz.
— Pardon! — zawołał nagle. — Będę znowu womitował. Powtarza się to dzisiaj już trzeci raz.
Kiedy po chwili wrócił, tłumaczył się Sagnerowi, że to skutki wczorajszego wieczoru, w którym uczestniczył także oddział inżynieryjny. Tłumaczył się zaś tylko dlatego, aby kapitan Sagner widział, jak tu bywa wesoło.
Z dowódcą oddziału inżynieryjnego, który miał także stopień kapitana, zapoznał się kapitan Sagner bardzo szybko. Do kancelarii wpadł chłop jak tyka chmielowa, niby w półśnie przeoczył obecność kapitana Sagnera i w tonie najfamiliarniejszym zwrócił się do kapitana Tayrle:
— Co robisz, stara świnio? Wczoraj wieczorem ładnie urządziłeś naszą hrabiankę! Usadowił się na krześle i waląc się trzciną po łydkach, wołał: — Pękam ze śmiechu, gdy sobie przypominam, żeś jej porzygał całe brzucho...
— Masz rację — odpowiedział Tayrle — wczoraj było rzeczywiście bardzo wesoło.
Dopiero potem zapoznał kapitana Sagnera z oficerem przybyłym i przez kancelarię administracyjnego wydziału brygady wszyscy poszli do kawiarni, która zrodziła się nagle w dawnej piwiarni.
Gdy przechodzili przez kancelarię, kapitan Tayrle wziął z ręki oficera inżynierii trzcinę i uderzył nią w długi stół, dokoła którego ustawiło się na komendę dwunastu pisarzy wojskowych. Byli to wyznawcy dekowania się przy spokojnej i zgoła bezpiecznej pracy na tyłach armii, mieli ładne okrągłe brzuszki i ubrani byli w odświętne uniformy.
Do tych dwunastu spasionych apostołów dekowania rzekł kapitan Tayrle dla popisania się przed kapitanem Sagnerem i drugim kapitanem:
— Nie wyobrażajcie sobie, że trzymamy was tutaj niby w karmniku. Wy świnie! Trzeba mniej żreć, a więcej biegać!
— Teraz pokażę wam jeszcze inną tresurę — rzekł kapitan Tayrle do towarzyszy.
Znowu uderzył trzciną w stół i zapytał pisarzy stojących przy stole:
— Kiedy popękacie, prosięta?
— Według rozkazu pana kapitana.
Śmiejąc się z własnego błazeństwa i idiotyzmu, wyszedł kapitan Tayrle z kancelarii.
Gdy znaleźli się w kawiarni, kapitan Tayrle kazał podać butelkę jarzębinówki i przysłać kilka wolnych panienek. Okazało się, że cała ta kawiarnia, to po prostu najzwyczajniejszy zamtuz. Ponieważ żadna z panienek nie była wolna, kapitan Tayrle rozzłościł się okrutnie, zezwał od ostatnich zarządzającą madam i głośno rozpytywał się, kto jest u panny Elli. Kiedy mu odpowiedziano, że siedzi u niej jakiś porucznik, Tayrle krzyczał jeszcze głośniej.
U panny Elli siedział tymczasem porucznik Dub, który, gdy już batalion rozlokowany był w gimnazjum, zwołał swój oddział i w długim przemówieniu wywodził, że Rosjanie przy odwrocie wszędzie zakładali domy rozpusty z personelem pozarażanym chorobami płciowymi, aby tym podstępem narazić armię austriacką na wielkie straty. Niniejszym ostrzega przeto żołnierzy przed udawaniem się do takich domów rozpusty. Sam osobiście przekona się, czy żołnierze usłuchali jego rozkazu, który jest surowy dlatego, że wojsko znajduje się już w strefie przyfrontowej. Każdy żołnierz przyłapany w domu rozpusty będzie pociągnięty przed sąd polowy.
Porucznik Dub poszedł przekonać się osobiście, czy żołnierze nie wykraczają przeciwko jego rozkazowi i dlatego za punkt oparcia dla swojej kontroli wybrał sobie kanapkę panny Elli w pokoiku na pierwszym piętrze tak zwanej miejskiej kawiarni. Na kanapce owej bawił się bardzo mile.
Tymczasem kapitan Sagner powrócił już do swego batalionu. Towarzystwo kapitana Tayrle rozlazło się, bo jego, głowę tego towarzystwa, wzywali do brygady, gdzie generał dowodzący już od godziny szukał swego adiutanta.
Przyszły nowe rozkazy z dywizji i trzeba było oznaczyć ostateczną marszrutę dla przybyłego 91 pułku, ponieważ drogą, jaka była dla niego pierwotnie wyznaczona, według nowych dyspozycyj jechać ma marszbatalion 102 pułku.
Wszystko było beznadziejnie poplątane, Rosjanie wycofywali się z północno-wschodniego zakątka Galicji bardzo szybko, tak że niektóre oddziały armii austriackiej pomieszały się tam z sobą, a w tę mieszaninę wbijały się klinem oddziały armii niemieckiej, tworząc chaos potęgowany jeszcze przybywaniem na front nowych marszbatalionów i różnych formacyj wojskowych. Tak samo było na odcinkach frontowych, znajdujących się jeszcze dalej na tyłach, jak i tutaj w Sanoku, do którego przybyły nagle rezerwy niemieckiej dywizji hanowerańskiej pod dowództwem pułkownika o tak ponurym spojrzeniu, że brygadier stracił głowę ostatecznie. Pułkownik rezerw niemieckich pokazał mianowicie dyspozycje swego sztabu, według których miał rozlokować swoich żołnierzy w gmachu gimnazjum, zajętym właśnie przez pułk dziewięćdziesiąty pierwszy. Dla ulokowania swego sztabu zażądał opróżnienia domu Banku krakowskiego, w którym właśnie przebywał sztab brygady.
Brygadier połączył się bezpośrednio z dywizją i przedstawił jej sytuację jak najściślej, następnie z dywizją rozmawiał ponury Hanowerczyk, po czym z brygady przyszedł rozkaz:

Brygada wychodzi z miasta o szóstej wieczorem na Turową-Wolską-Starą Sól-Sambor, gdzie otrzyma dalsze rozkazy. Razem z nią idzie marszbatalion 91 pułku jako ochrona według podziału opracowanego w brygadzie: Przednia straż wychodzi na Turową o godzinie pól do szóstej, między południową a północną ochroną boczną odległość trzech i pół kilometra. Straż tylna wyrusza o godzinie kwadrans po szóstej.

W gimnazjum wszczął się z tego powodu wielki ruch; do rozpoczęcia konferencji oficerów batalionu brakło tylko porucznika Duba i Szwejkowi polecono odszukać go.
— Mam nadzieję, że znajdziecie go bez wielkiego trudu, bo stale coś z sobą macie — rzekł nadporucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że proszę o pisemny rozkaz dowództwa kompanii. Właśnie dlatego, że zawsze coś z sobą mamy.
Podczas gdy nadporucznik Lukasz na kartce notatnika wypisywał wezwanie, aby porucznik Dub przybył natychmiast na konferencję, Szwejk meldował dalej:
— Tak jest, panie oberlejtnant, i tym razem, jak zawsze, może pan być pewien, że go znajdę. Ponieważ żołnierzom nie wolno chodzić do domów rozpusty, więc pan porucznik Dub na pewno siedzi w jednym z nich, aby się przekonać, czy za przekroczenie tego zakazu nie udałoby się pociągnąć którego z żołnierzy przed sąd polowy, którym zawsze wszystkich straszy. On sam uprzedził żołnierzy swego oddziału, że zbada wszystkie burdele i że biada przyłapanym, bo go potem poznają ze złej strony. Zresztą ja wiem, gdzie on jest. Siedzi w tej kawiarni naprzeciwko, bo wszyscy żołnierze patrzyli za nim, aby wiedzieć, który z tych domów zbada najpierw.
„Połączone Domy Rozrywek i Kawiarnia Miejska“, czyli przedsiębiorstwo, o którym Szwejk wspominał, było podzielone na dwie części. Kto nie chciał przechodzić przez kawiarnię, wchodził od tyłu, gdzie wygrzewała się na słońcu jakaś stara kobieta. Po niemiecku, po polsku i po węgiersku przemawiała ona do przybywających mniej więcej tymi słowami:
— Niech pan pozwoli, panie żołnierzu, mamy tu bardzo ładne panienki.
Gdy pan żołnierz przyjmował zaproszenie, prowadziła go korytarzem do jakiegoś przedpokoju czy poczekalni i wołała jedną z panienek, która przybiegała natychmiast w koszuli. Naprzód żądała pieniędzy, które z kolei inkasowała madam, podczas gdy pan żołnierz odpinał bagnet.
Oficerowie wchodzili przez kawiarnię. Droga panów oficerów była nieco trudniejsza, bo prowadziła przez pokoje tylne; był tam dobór drugiej partii, przeznaczonej dla szarż oficerskich; były tam też koronkowe koszulki i pijano tam wino i likiery. Madam surowo przestrzegała obyczajów i na nic tu nie zezwalała; wszystko odbywało się na górze w pokoikach. W jednym z takich rajów na kanapie pełnej pluskiew leżał w kalesonach porucznik Dub, a panna Ella opowiadała mu zmyśloną, jak to już zawsze bywa, tragedię swego życia: jej ojciec — wywodziła — był fabrykantem, ona zaś sama nauczycielką w liceum w Budapeszcie, a puściła się z nieszczęśliwej miłości.
Za porucznikiem Dubem na stoliku pod ręką stała butelka jarzębinówki i kieliszki. Ponieważ butelka była opróżniona dopiero do połowy, a porucznik Dub i panna Ella mówili już od rzeczy, widać było, że porucznik nie ma tęgiej głowy. Ze słów jego łatwo też można było wywnioskować, że mu się w głowie wszystko pomieszało i że pannę Ellę uważa za swego służącego Kunerta. Nazywał ją też Kunertem i zwyczajem swoim groził jej stale:
— Kunercie, Kunercie, bestio jedna, poznasz ty mnie kiedyś ze złej strony...
Szwejka chciano poddać tej samej procedurze, jakiej poddawano wszystkich innych żołnierzyków, którzy przybywali tu wchodząc tylnym wejściem, ale on wyrwał się statecznie jakiejś dziewoi w koszuli. Na jej krzyk przybiegła madam i w żywe oczy łgała, że nie bawi u niej żaden pan lejtnant.
— Niech szanowna pani nie wyjeżdża na mnie z pyskiem — rzekł uprzejmie Szwejk, uśmiechając się słodko — bo trzasnę w zęby. U nas, przy ulicy Płatnerskiej pewnego razu sprali taką madam tak dokumentnie, że straciła przytomność. Syn tam szukał ojca swego, niejakiego Wondraczka, handel pneumatykami. Tamta madam nazywała się Krzowanowa, ale gdy ją ocucili i pytali jej się o imię, to odpowiedziała, że nazywa się jakoś na „Ch“. A jaka godność szanownej pani?
Czcigodna matrona zaczęła straszliwie wrzeszczeć, gdy po tych słowach Szwejk ją odepchnął i z wielką powagą szedł po drewnianych schodach na pierwsze piętro.
Na dole zjawił się sam właściciel tego domu, jakiś zubożały panek. Poleciał za Szwejkiem po schodach i zaczął go szarpać za bluzę, wykładając mu po niemiecku, że na piętro wchodzić mu nie wolno, bo to dla panów oficerów, a dla wojska na dole.
Szwejk powiedział mu, że przybywa tutaj w interesie całej armii i że szuka pewnego pana porucznika, bez którego armia nie może wyruszyć w pole. Gdy zaś właściciel poczynał sobie coraz napastliwiej, Szwejk zepchnął go po schodach na dół, a sam zabrał się do przeglądania pokojów. Przekonał się, że wszystkie pokoje są puste i dopiero na samym końcu korytarza, gdy ujął za klamkę, odezwał się wrzaskliwy głos panny Elli. Besetzt!“, a w ślad za nią przemówił porucznik Dub, któremu zdawało się widać, że jest jeszcze w swoim pokoju w obozie: Herein!“
Szwejk wszedł do pokoju, zbliżył się do kanapy i oddając kartkę z wezwaniem porucznikowi Dubowi, rozglądał i się po pokoju, gdzie porozrzucane były części garderoby pana porucznika, i meldował:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ma się pan ubrać i stawić się natychmiast podług tego rozkazu, który panu wręczam, w naszych koszarach w gimnazjum, bo odbywamy tam wielką naradę wojenną.
Porucznik Dub wytrzeszczył na niego oczy o malutkich źrenicach, ale opamiętał się, że nie jest znowu tak dalece wstawiony, iżby Szwejka poznać nie mógł. Przyszło mu jednak na myśl, że posyłają mu Szwejka do raportu, więc rzekł do niego:
— Zaraz zabiorę się do ciebie. Zobaczysz — co — z tego — będzie...
— Nalej mi jeszcze jeden, Kunercie — zwrócił się do panny Elli.
Napił się i drąc rozkaz pisany, śmiał się:
— To ma być — zaświadczenie? U — nas — żadne — zaświadczenie — nic — nie znaczy. Teraz — jest — wojna — a nie — szkoła. — No, bratku — złapaliśmy — cię — w burdelu — co? Chodź — no tu — Szwejku — bliżej — dostaniesz — po — pysku. W którym — roku — Filip — Macedoński — pobił — Rzymian — tego — nie — wiesz — ty — ogierze!
— Posłusznie melduję, parne lejtnant — nastawał Szwejk nieubłaganie dalej — że to jest najwyższy rozkaz z brygady, że panowie oficerowie mają się ubrać i pójść na konferencję batalionową, bo ruszamy w pole, a teraz ma być zadecydowane, która kompania będzie strażą przednią, boczną lub tylną. Teraz będzie o tym mowa, a ja sądzę, że i pan lejtnant powinien zabrać głos w tej sprawie.
To dyplomatyczne przemówienie trochę porucznika Duba oprzytomniło. Zaczynał się orientować, że jednak nie jest w koszarach, ale dla pewności zapytał:
— Gdzież to ja jestem?
— Raczy pan się znajdować w burdelu, panie lejtnant. Ludzie bowiem różnymi chadzają drogami.
Porucznik Dub odsapnął ciężko, wstał z kanapy i zaczął zbierać części swego uniformu, przy czym Szwejk mu pomagał. Gdy porucznik był już ubrany, wyszli obaj razem z pokoju, ale po chwili Szwejk wrócił i nie zwracając uwagi na pannę Ellę, która z nieszczęśliwej miłości natychmiast układała się w łóżku, wypił resztę jarzębinówki i pośpieszył za porucznikiem.
Na ulicy znowu wódka uderzyła porucznikowi Dubowi do głowy, ponieważ był wielki upał. Opowiadał Szwejkowi największe głupstwa bez jakiegokolwiek związku. Mówił że w domu ma markę pocztową helgolandzką i że natychmiast po maturze poszli z kolegami grać w billard i nie ukłonili się wychowawcy klasowemu. Przy każdym zdaniu dodawał:
— Sądzę, że mnie nieżycie rozumiecie.
— Tak jest, rozumiem pana należycie — odpowiedział Szwejk. — Mówił pan lejtnant mniej więcej tak samo, jak blacharz Pokorny w Budziejowicach. Gdy go ludzie zapytywali, czy się tego roku kąpał w Malszy, odpowiadał: — Nie kąpałem się, ale za to urodzi się latoś dużo węgierek. — Albo go pytali: — czy jadł pan latoś grzyby? — A on odpowiadał: — Nie jadłem latoś grzybów, ale ten nowy sułtan marokański ma być podobno bardzo porządnym człowiekiem.
Porucznik Dub przystanął i zawołał:
— Sułtan marokański? Ten facet już nic nie znaczy. — Otarł pot z czoła i spoglądając na Szwejka oczyma zamglonymi, mruczał: — Nawet zimą nie pociłem się tak jak teraz. Zgadzasz pan się ze mną? Zrozumiałeś pan?
— Rozumiem, panie lejtnant. Do naszej gospody „Pod kielichem“ chodził pewien starszy pan, niejaki radca emerytowany z Komisji Krajowej, i twierdził słowo w słowo to samo. Mawiał zawsze, że mu dziwno, iż taka jest różnica między temperaturą letnią a zimową. I bardzo się dziwił, że ludzie tej przyczyny jeszcze nie poznali.
W bramie gimnazjum Szwejk opuścił porucznika Duba, który zataczając się wszedł po schodach na piętro do auli, gdzie odbywała się narada wojenna, i natychmiast zameldował się kapitanowi Sagnerowi jako zupełnie pijany.
Gdy wszystkie dyspozycje były już opracowane, a kompanii nadporucznika Lukasza wyznaczone zostało zadanie straży przedniej, zerwał się Dub na równe nogi i rzekł:
— Pamiętam, panowie, naszego klasowego profesora w ósmej klasie: Chwała mu! Chwała mu! Chwała mu!
Nadporucznikowi Lukaszowi przyszło na myśl, że będzie najlepiej, gdy porucznika Duba ułoży jego służący, Kunert, w gabinecie fizykalnym, gdzie stała straż, aby ktoś nie ukradł reszty nierozkradzionych jeszcze minerałów gabinetu. Na pilnowanie tego gabinetu stale zwracało uwagę dowództwo brygady.
Troskliwość dowództwa zrodziła się w chwili, gdy jeden z batalionów honwedów, ulokowany w gimnazjum, zabrał się do rabowania gabinetu. Honwedom podobał się osobliwie zbiór minerałów, barwne kryształy i kamyki, więc ich sobie ponapychali do tornistrów.
Na jednym z okolicznych cmentarzyków znajduje się biały krzyż z napisem: „Laszlo Gargany“. Pod tym krzyżem śpi snem wiecznym jeden honwed, który podczas rabowania tego gabinetu wypił wszystek denaturowany spirytus z naczynia, w którym znajdowały się różne płazy.
Wojna światowa wymordowywała pokolenie ludzkie nawet przy pomocy spirytusu konserwującego węże.
Gdy się wszyscy porozchodzili, nadporucznik Lukasz wezwał służącego porucznika Duba, Kunerta, i kazał mu ułożyć pijanego na kanapie w gabinecie.
Porucznik Dub stał się nagle grzeczny jak małe dziecko. Ujął Kunerta za rękę, zaczął się przyglądać jego dłoni i zapewniał go, że z dłoni wyczyta imię jego przyszłej małżonki.
— Jak pan się nazywa? Niech pan wyjmie notatnik i ołówek z kieszeni mej bluzy. Więc nazywa się pan Kunert. No to przyjdź pan za kwadrans, a ja zostawię tu dla pana kartkę z imieniem pańskiej małżonki.
Ledwie wymówił te słowa, zasnął i chrapał, ale rychło się przebudził i zaczął coś pisać w swoim notatniku. Co napisał, to wyrywał i rzucał na podłogę, a kładąc palec na ustach, mamrotał:
— Teraz jeszcze nie, dopiero za kwadrans. Najlepiej będzie szukać papierku z oczyma zawiązanymi.
Kunert był takim zdeklarowanym poczciwcem, że po kwadransie przyszedł istotnie, zbierał papierki i na jednym z nich wyczytał:
— Imię pańskiej przyszłej małżonki: pani Kunertowa.
Gdy po chwili karteczkę pokazywał Szwejkowi, ten poradził mu, aby ją sobie dobrze schował, bo na wojnie takie dokumenty pochodzące od panów oficerów są osobliwie cenne. Dawniej tego nigdy nie było, żeby oficer korespondował ze swoim służącym i żeby się do niego odzywał per „panie“.
Gdy wszystkie przygotowania do wymarszu były według ustalonych dyspozycyj wykonane, generał brygady, który tak ładnie został wyświecony przez hanowerańskiego pułkownika, kazał cały batalion ustawić w czworobok i wygłosił do niego przemowę. Ten pan w ogóle bardzo lubił wygłaszać mowy, więc ględził piąte przez dziewiąte, a gdy już nie wiedział, co by tak jeszcze powiedzieć, przypomniał sobie pocztę polową.
— Żołnierze! — grzmiał jego głos na cały batalion. — Obecnie zbliżamy się ku frontowi nieprzyjacielskiemu, od którego dzieli nas kilka marszów dziennych. Dotychczas, żołnierze, nie mieliście możności przesłać swoim miłym, których opuściliście, adresu, aby wiedzieli, jak do was pisać trzeba, iżby was uradowali domownicy wasi listami pełnymi dobrych wiadomości.
Jakoś nie wiedział, co ma powiedzieć dalej, i z dziesięć razy powtarzał słowa o ukochanych krewnych, drogich domownikach, opuszczonych, miłych itd., aż wreszcie wyrwał się z tego zaczarowanego koła potężnym okrzykiem:
— Od tego mamy poczty polowe na froncie!
Dalszy ciąg jego mowy wyglądał tak, jakby wszyscy ci ludzie w szarych uniformach powinni byli pójść na śmierć z największą uciechą jedynie dlatego, że na froncie istnieją poczty polowe i że jeśli komuś granat oberwie obie nogi, to śmierć musi być dla takiego nieszczęśnika wielką przyjemnością, gdy pomyśli, że jego poczta polowa ma numer 72 i że na tej poczcie leży może list z domu od jego dalekich krewnych, a przy liście jest paczka z kawałem wędzonki, słoniny i sucharów domowych.
Po mowie tej, gdy orkiestra wojskowa odegrała hymn cesarski i gdy wzniesiono trzykrotny okrzyk na cześć cesarza, poszczególne grupy tego mięsa ludzkiego, przeznaczonego dla armat, ruszyły po kolei w drogę.
Kompania jedenasta wyszła o pół do szóstej na Turową-Wolską. Szwejk wlókł się w tyle ze sztabem kompanii i z sanitariuszami, a nadporucznik Lukasz objeżdżał całą kolumnę i co chwila zajeżdżał ku sanitariuszom, aby się przekonać, czy dobrze został ułożony na sanitariackim wózku porucznik Dub, wieziony ku bohaterskim czynom nieznanej przyszłości. Dla zabicia nudy nadporucznik Lukasz wdawał się w rozmowę ze Szwejkiem, który cierpliwie dźwigał swój plecak i karabin i opowiadał sierżantowi rachuby, Wańkowi, o tym, jak to się ładnie maszerowało onego czasu na manewrach koło Wielkiego Międzyrzecza.
— Okolica była zupełnie taka sama jak tutaj, tylko że nie maszerowali tak feldmässig“, bo wtedy nawet nikt nie wiedział, co to są rezerwowe konserwy. Jeśliśmy czasem konserwy fasowali, tośmy je na najbliższym noclegu zeżarli, a zamiast puszki wkładaliśmy do plecaka cegłę. W jednej wsi przybyła inspekcja i powyrzucała nam cegły z plecaków, a było ich tyle, że z tych cegieł człowiek niejaki wybudował sobie później domek familijny.
Po chwili maszerował Szwejk przy koniu nadporucznika Lukasza i opowiadał o pocztach polowych:
— Ładna była ta mowa i każdemu jest bardzo przyjemnie, gdy mu do wojska poślą jaki ładny list z domu. Ale gdy ja służyłem w wojsku w Budziejowicach, to dostałem całego kramu tylko jeden list, który noszę zawsze przy sobie.
Szwejk wyjął z brudnego i wymiętego portfelu zatłuszczony list i dotrzymując kroku koniowi nadporucznika Lukasza, który popędzał swego wierzchowca, czytał:
— Ty łobuzie obrzydliwy, ty morderco i łotrze! Pan kapral Krzyż przyjechał do Pragi na urlop, więc z nim tańcowałam u „Indyków“, a on mi opowiadał, że ty w Budziejowicach tańcujesz „Pod zieloną żabą“ z jakąś głupią flądrą i że mnie już na dobre puściłeś kantem. Żebyś wiedział, że list ten piszę w wychodku na desce koło dziury i już koniec z nami. Twoja dawna Bożena. Aha, żebym nie zapomniała. Ten kapral, to majster i będzie cię szykanował porządnie, bo go o to prosiłam. I jeszcze muszę ci napisać, że mnie nie znajdziesz śród żyjących, jak przyjedziesz na urlop. —
— Naturalnie — wywodził Szwejk, biegnąc łagodnym truchcikiem — kiedy przyjechałem na urlop, to była między żyjącymi i jeszcze między jakimi żyjącymi! Spotkałem się z nią także u „Indyków“, gdzie ubierali ją dwaj żołnierze z jakiegoś obcego pułku, a jeden z nich był taki żwawy, że publicznie sięgał pod jej sukienkę, jakby chciał, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, wydostać stamtąd puszek jej niewinności, jak się wyraża powieściopisarka, pani Wiencesława Lużycka. W podobny sposób odezwała się na lekcji tańca pewna szesnastoletnia panienka do gimnaziasty, który w tańcu uszczypnął ją w ramię: — Panie, pan starł puszek mego panieństwa! — I wybuchła płaczem. Oczywiście, że wszyscy się z tego śmieli, a jej matka wyciągnęła swoją głupią córunię na korytarz i sprała ją po łbie. Ja, proszę pana oberlejtnanta, jestem zdania, że wiejskie dziewczyny są jednak szczersze niż te mizdrzące się panienki miejskie, które chodzą na lekcje tańca. Kiedy przed laty staliśmy w obozie w Mniszku, to chodziłem na tańce do Starego Knina, namówiłem tam sobie niejaką Karolinę Weklewównę, ale nie bardzo się jej podobałem. Pewnego wieczora niedzielnego poszedłem z nią nad staw, usiedliśmy sobie na grobli, a gdy słońce zachodziło, zapytałem się jej czy mnie lubi. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wieczór był ciepły, wszystkie ptaszki śpiewały, a ona mi odpowiedziała z okrutnym śmiechem:
— Owszem lubię cię jak zadrę w dupie. Przecież jesteś głupi.
— A ja byłem naprawdę głupi, taki straszliwie głupi, bo, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, chodziliśmy po miedzach w wysokim zbożu, gdzie nie było żywego ducha, i nawet nie przysiedliśmy, a ja pokazywałem jej ciągle całe to błogosławieństwo boże i mówiłem jej, tej wiejskiej dziewczynie, że to jest żyto, a to pszenica, a tamto znowu, to owies.
Jakby na potwierdzenie tego owsa gdzieś na czele kolumny dobrzmiewały głosy żołnierzy śpiewających pieśń, z którą pułki czeskie chodziły już pod Solferino, aby krwawić się i ginąć za Austrię:

A gdy było po północy,
Owies z worka wyskoczył.
Żupajdija, żupajda
Każda panna da...

Co znowu uzupełniały inne głosy:

Oj da, oj da, oj da,
Bo czemuż nie dać ma?
Gdy się gratka nadarzy,
Da ci buzi dwa razy!
Żupajdija, żupajda
Każda panna da!
Oj da, oj da, oj da,
Bo czemuż nie dać ma?

Potem Niemcy zaczęli śpiewać tę samą piosnkę po niemiecku.
Jest to stara piosnka żołnierska, którą soldateska śpiewała być może już podczas wojen napoleońskich we wszystkich językach. Teraz grzmiała uciechą śród kurzawy szosy. Okolice Turowej-Wolskiej po obu stronach szosy aż po zielone pagórki na południu pola były stratowane i zniszczone kopytami koni i podeszwami tysięcy i setek tysięcy ciężkich butów wojskowych.
— Tak samo urządziliśmy jedno pole podczas manewrów w okolicy Pisku — odezwał się Szwejk, rozglądając się dokoła. — Był tam z nami jeden pan arcyksiążę, ale to był pan bardzo sprawiedliwy, bo gdy ze względów strategicznych włóczył się ze sztabem swoim po polu obsianym zbożem, to tuż za nim jechał adiutant, który całą wyrządzoną szkodę szacował. Niejaki Picha, gospodarz wiejski, nie umiał się cieszyć z takich wysokich odwiedzin i nie przyjął od urzędu skarbowego osiemnastu koron odszkodowania za pięć morgów stratowanego zboża, chciał się prawować i dostał za to, panie oberlejtnant, osiemnaście miesięcy. A ja sądzę, panie oberlejtnant, że właściwie powinien się był cieszyć, że ktoś z domu cesarskiego przebywał na jego gruncie. Inny gospodarz, trochę sprytniejszy, byłby wszystkie swoje dziewuchy poubierał w białe sukienki jako druchny, byłby im powkładał w ręce bukiety i porozstawiał je na swoich gruntach, żeby witały dostojnego pana. Czytałem kiedyś o wielkim władcy indyjskim, którego poddani tak samo pozwalali się tratować takiemu słoniowi.
— Co wy wygadujecie, Szwejku? — wołał na niego nadporucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że mówię o słoniu, który na swoim grzbiecie dźwigał tego władcę, o którym czytałem.
— Bardzo dobrze, mój Szwejku, że umiecie wszystko należycie wytłumaczyć — rzekł nadporucznik Lukasz i ruszył żwawiej ku czołu kolumny.
Kolumna rwała się coraz bardziej. Żołnierze nie przyzwyczajeni do maszerowania, po długim wypoczynku w pociągu i obarczeni pełnym ekwipunkiem polowym, czuli zmęczenie i ból w ramionach i każdy sprawiał sobie ulgę, jak umiał. Przekładali karabiny z ramienia na ramię, większość nie niosła ich już na pasie, ale taszczyła je niedbale jak jakie widły czy grabie. Niejeden myślał, że mu będzie lepiej, gdy pójdzie miedzą lub rowem, gdzie grunt czuło się pod nogami miększy niż na zakurzonej szosie.
Ludzie szli przeważnie z głowami pochylonymi ku ziemi i wszyscy mieli wielkie pragnienie, bo chociaż słońce już zaszło, było tak samo duszno i parno jak w południe, a żaden z żołnierzy nie miał ani kropli wody we flaszce polowej. Był to pierwszy dzień marszu, a ta niezwykła sytuacja, będąca jakby wstępem do coraz większych udręk, osłabiała wszystkich coraz bardziej i przygnębiała. Przestali też śpiewać i zaczęli w rozmowach ze sobą zgadywać, jak też może być daleko do Turowej-Wolskiej i gdzie się będzie nocowało. Niektórzy siadali na chwilę w rowie, a dla zamaskowania tego kradzionego odpoczynku zdejmowali obuwie i na pierwsze spojrzenie wywierali wrażenie ludzi, którzy źle owinęli stopy onuczkami i teraz poprawiają je, aby im nie przeszkadzały w marszu. Inni znowu skracali lub podłużali pasa od karabinu, zdejmowali plecaki i przekładali w nich swoje rzeczy, jakby im chodziło o równomierny rozkład ciężaru na oba ramiona. Gdy nadporucznik Lukasz zbliżał się do nich, wstawali i meldowali, że coś ich tam uwierało i że trzeba było poprawić. Oczywiście, najczęściej wpędzali ich z powrotem do szeregu plutonowi lub kadeci, gdy z daleka widzieli nadjeżdżającego nadporucznika Lukasza.
Mijając ich, nadporucznik Lukasz dość grzecznie zachęcał ich do dalszego maszerowania, mówiąc, że do Turowej-Wolskiej już tylko trzy kilometry, a tam będzie odpoczynek.
Tymczasem zbudził się i oprzytomniał porucznik Dub, podrzucany na wszystkie strony sanitariacką dwukółką, na której go ulokowano. Nie oprzytomniał wprawdzie na dobre, ale zdołał się już usadowić i wychylić z wózka. Zaczął krzyczeć na sztab kompanii, ponieważ wszyscy, od Balouna aż po Chodounskiego, poukładali swoje toboły na dwukółkach. Tylko Szwejk kroczył statecznie z plecakiem na ramionach i z karabinem zawieszonym po dragońsku na piersi. Palił fajkę i śpiewał:

Gdyśmy szli do Jaromierza,
Niech nam wierzą czy nie wierzą,
Dostaliśmy tam wieczerzą...

Dalej niż na pięćset kroków przed porucznikiem Dubem wznosiły się nad szosą chmury kurzu, otaczającego żołnierzy gęstą mgłą. Porucznik Dub, który odzyskał tymczasem swój zapał wojenny, wychylił się z dwukółki i zaczął ryczeć w te kłęby kurzu:
— Żołnierze! Nasze wzniosłe zadanie jest trudne, oczekują nas ciężkie marsze, najróżniejsze niedostatki, braki wszystkiego i różne udręki. Ale z całkowitym zaufaniem oczekuję od was dowodów wytrwałości i siły woli.
— Ach ty wole! — mruknął Szwejk w odpowiedzi na to wezwanie.
Porucznik Dub improwizował dalej:
— Dla was, żołnierze, żadna przeszkoda nie jest tak wielką, byście nie zdołali jej pokonać. Jeszcze raz, żołnierze, powtarzam wam, że nie prowadzę was ku zwycięstwu łatwemu. Twardy to dla was będzie orzech do zgryzienia, ale wy go zgryziecie. A dzieje wieków głosić będą waszą chwałę.
— Jest to cnota nad cnotami... — deklamował Szwejk.
Porucznik Dub na chwilę zamilkł, jakby właśnie chciał uprawiać cnotę trzymania języka za zębami, ale w rzeczywistości zaczął womitować i dopiero gdy mu trochę ulżyło, wrzasnął z całej siły:
— Żołnierze naprzód! — Natychmiast wszakże opadł z powrotem na tobołek telegrafisty Chodounskiego i spał bez przerwy aż do Turowej-Wolskiej, gdzie go wreszcie zbudzono i ściągnięto z wozu na rozkaz nadporucznika Lukasza, który miał z nim uciążliwą i długą rozmowę. Porucznik otrzeźwiał ostatecznie tak dalece, że zdołał oświadczyć:
— Logicznie rzeczy biorąc, zrobiłem głupstwo, ale naprawię je w obliczu nieprzyjaciela.
Musiał jednak nie być jeszcze całkiem trzeźwy, bo oddalając się od swego oddziału, rzekł do nadporucznika Lukasza:
— Jeszcze wy mnie nie znacie, ale poznacie mnie!
— Niech pan się poinformuje u Szwejka o tym wszystkim, co pan wyrabiał.
Przed udaniem się więc do swego oddziału, porucznik Dub poszedł do Szwejka, którego znalazł w towarzystwie Balouna i sierżanta rachuby Wańka.
Baloun opowiadał właśnie o tym, że u siebie w młynie miewał zawsze butelkę piwa w studni i że piwo było takie zimne, aż zęby drętwiały. I w innych młynach wszędzie zapijano takim piwem gomółki, ale on w żarłoczności swojej, za którą teraz Pan Bóg go karze, zjadał po gomółkach jeszcze kawał mięsa. A teraz oto sprawiedliwość boża ukarała go ciepłą naśmierdłą wodą ze studni w Turowej-Wolskiej, do której to wody żołnierze dla zabezpieczenia się przed cholerą wsypywać musieli kwas cytrynowy, rozdany im przed chwilą, gdy plutony fasowały wodę ze studzien. Baloun wyraził przekonanie, że ten kwas cytrynowy jest chyba na to tylko, żeby w ludziach wzbudzać tym większy apetyt. Nie można co prawda zaprzeczyć, że w Sanoku trochę się pożywił, co więcej, że oberlejtnant Lukasz podarował mu połowę porcji cielęciny, którą Baloun przyniósł dla niego z brygady, ale swoją drogą jest to rzecz okropna, iż jedzenia jest tak mało, bo przez całą drogę był przekonany, że gdy przybędą gdzieś na nocleg, to dostaną porządną kolację. Był o tym przekonany tym bardziej, gdy kucharze nabierali wody do kotłów; zaraz też poszedł się przepytać, co i jak, ale mu odpowiedzieli, że tymczasem kazano naczerpać wody, ale za chwilę może przyjść rozkaz, że wodę trzeba wylać.
W tej właśnie chwili zbliżył się do nich porucznik Dub, a ponieważ nie miał zwykłej pewności siebie, więc zapytał:
— Rozmawiacie sobie?
— Rozmawiamy sobie, panie lejtnant — odpowiedział w imieniu wszystkich Szwejk. — Bawimy się wesoło, bo zawsze najlepiej jest dobrze się bawić... Właśnie rozmawiamy o kwasie cytrynowym. Bez przyjemnej rozmowy żaden żołnierz wytrzymać nie może, jako że przy rozmowie zapomina się o trudach wojennych.
Porucznik Dub wezwał go, żeby mu kawałek drogi towarzyszył, bo ma go o coś zapytać. Kiedy oddalili się od reszty żołnierzy, rzekł do Szwejka strasznie niepewnym głosem:
— A czy nie rozmawialiście o mnie?
— Bynajmniej, panie lejtnant, nic podobnego, tylko rozmawialiśmy o kwasie cytrynowym i o mięsie wędzonym.
— Oberlejtnant Lukasz mówił mi, że niby coś wyrabiałem, a wy, Szwejku, macie o tym jakoby wiedzieć.
Szwejk z wielką powagą i z naciskiem odpowiedział:
— Nic takiego pan nie wyrabiał, panie lejtnant, był pan tylko z wizytą w pewnym domu rozpusty. Ale to musiało być przez pomyłkę. Blacharza Pimpra z Koziego Placyku też zawsze musieli szukać, gdy wybierał się do miasta po blachę, i znajdowali go w takim samym lokalu albo u Szuhów, albo u Dworzaków, jak ja znalazłem pana lejtnanta. Na dole była kawiarnia, a na górze w naszym przypadku były dziewczyny. Pan lejtnant widać nie bardzo się orientował, gdzie się znajduje, ponieważ było bardzo gorąco, a gdy człowiek nie jest przyzwyczajony do picia, to przy takim gorącu upije się nawet zwykłym arakiem, nie tylko jarzębinówką, jak pan, panie lejtnant. Więc otrzymałem rozkaz wręczenia panu zaproszenia na konferencję, która miała się odbyć przed wyruszeniem w pole, no i znalazłem pana porucznika u tej dziewczyny na górze. Skutkiem tego gorąca i tej jarzębinówki pan mnie wcale nie poznał i leżał pan tam na kanapie rozebrany. Wcale pan tam nic nie wyrabiał i nie mówił pan: Wy mnie jeszcze nie znacie. Taka rzecz może się przytrafić każdemu, gdy jest tak gorąco. Niejeden lata za takimi przygodami jak opętany, drugiemu przytrafi się taka rzecz jak ślepej kurze ziarno. Gdyby pan był znał, panie lejtnant, starego Wejwodę, to by pan wiedział, co się może stać człowiekowi na tym świecie. Postanowił on mianowicie, że nie będzie używał żadnych napojów, jakimi można się upić. Więc kazał sobie nalać jeszcze jednego na drogę i ruszył w świat na poszukiwanie napojów bez alkoholu. Najsampierw zatrzymał się w gospodzie „Przystanek“, kazał sobie podać ćwiarteczkę wermutu i nieznacznie zaczął przepytywać gospodarza, co też pijają ci niby abstynenci. Całkiem słusznie wyrozumował, że czysta woda byłaby nawet dla abstynentów napojem okrutnym. Gospodarz wytłumaczył mu tedy, że abstynenci piją wodę sodową, limoniadę, mleko, a następnie wina bez alkoholu, napoje chłodzone i podobne rzeczy czyste. Z tego wszystkiego najbardziej przemówiły do przekonania tego Wejwody owe wina bez alkoholu. Zapytał potem, czy istnieją wódki bez alkoholu, wypił jeszcze jedną ćwiarteczkę, porozmawiał z gospodarzem o tym, że to doprawdy grzech schlać się zbyt często, na co gospodarz mu odpowiedział, że wszystko na świecie znieść potrafi, tylko nie pijanego człowieka, który uchla się Bóg wie gdzie, i do niego przyjdzie wytrzeźwieć przy flaszeczce wody sodowej i jeszcze zrobi piekło. — Schlaj się u mnie — powiada szynkarz — to cię będę uważał za swego, ale jak się upijasz gdzie indziej, to cię znać nie chcę. Stary Wejwoda dopił swoje i poszedł dalej, aż dotarł, panie lejtnant, na plac Karola do handlu winem, w którym bywał już dawniej, i pytał, czy nie mają win bez alkoholu. Win bez alkoholu nie mamy, panie Wejwodo — odpowiedzieli mu — ale gdyby pan chciał wermutu albo sherry... Stary Wejwoda wstydził się odejść bez spożycia czegoś, więc wypił ćwiartkę wermutu i ćwiartkę sherry, a podczas gdy siedział i pił, zapoznał się, panie oberlejtnant, z pewnym człowiekiem, który też był abstynentem. Pogadali ze sobą, wypili jeszcze po ćwiartce i wreszcie ten nowy znajomy wygadał się, że wie, gdzie mają wina bez alkoholu. — Jest to przy ulicy Bolzano, schodzi się tam po schodach na dół i mają tam gramofon. — Za tę dobrą wiadomość pan Wejwoda zafundował całą butelkę wermutu, a potem ruszyli obaj na ulicę Bolzano, gdzie to się schodzi po schodach na dół i gdzie mają fonograf. I rzeczywiście, tam podawano tylko wina owocowe bez alkoholu. Najprzód każdy kazał sobie podać pół litry wina agrestowego, potem pół litra wina porzeczkowego bez alkoholu, ale zaczęło im się robić ciepło po tych wszystkich wermutach i sherry, które przedtem wypili, więc dalejże hałasować i domagać się urzędowego potwierdzenia, że to wino, co piją, jest rzeczywiście bez alkoholu. Bo oni są abstynenci, a jeśli nie przedstawią im takiego zaświadczenia, jakiego żądają, to wszystko porozbijają w drobne kawałki razem z gramofonem. Potem policjant musiał ich obu taszczyć po tych schodach na górę, żeby ich wywlec na ulicę Bolzano. Trzeba ich było wsadzić do plecionki i zamknąć w areszcie i obaj jako abstynenci zostali skazani za pijaństwo.
— Czemu wy mi o tym opowiadacie! — krzyknął porucznik Dub, który podczas tego opowiadania wytrzeźwiał ostatecznie.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to właściwie nie ma nic do rzeczy, ale ponieważ się tak zgadało...
Porucznikowi Dubowi wydało się w tej chwili, że Szwejk obraził go znowu, ponieważ odzyskał tymczasem pełnię swej samowiedzy, więc krzyczał na niego:
— Ty mnie poznasz kiedyś! Jak stoisz?
— Posłusznie melduję, że stoję źle, bo zapomniałem złożyć pięty do kupy. Zaraz się zrobi.
Szwejk stanął jak najpoprawniej według przepisu. Porucznik Dub zastanawiał się, co by tak jeszcze powiedzieć, ale wreszcie zdobył się tylko na uwagę:
— Ty się, uważasz, pilnuj, żebym ci tego nie musiał drugi raz powtarzać. — I starym swoim zwyczajem dodał: — Ty mnie jeszcze nie znasz... — I dla odmiany dokończył: — Ale ja cię znam.
Oddalając się od Szwejka, porucznik Dub pomyślał o pedagogicznym wpływie na niego:
— Kto wie, czy nie byłbym na niego wpłynął lepiej, gdybym mu był powiedział: ja cię, drabie, już dawno znam z twej złej strony.
Potem porucznik Dub zawołał swego służącego Kunerta i kazał mu się postarać o dzban wody.
Ku czci Kunerta trzeba powiedzieć, że bardzo długo szukał po Turowej-Wolskiej i dzbana i wody.
Dzban udało mu się wreszcie ukraść księdzu plebanowi, a dzban napełnił wodą z pewnej studni, całkiem zabitej deskami. W tym celu musiał oczywiście wyrwać kilka desek, ponieważ studnia była zabita nimi jako podejrzana, że ma wodę tyfusową.
Porucznik Dub wypił wszakże cały dzban wody bez jakiejkolwiek szkody dla zdrowia, czym potwierdził prawdziwość przysłowia:
— Dobry wieprz i na wodzie się upasie.
Wszyscy mylili się, oczywiście, przypuszczając, że nocować będą w Turowej-Wolskiej.
Nadporucznik Lukasz wezwał telefonistę Chodounskiego, sierżanta rachuby Wańka, kuriera kompanii Szwejka oraz Balouna. Rozkazy były proste. Wszyscy pozostawią ekwipunek u sanitariuszy i drogą polną ruszą natychmiast na Mały Połaniec, a następnie wzdłuż potoku na południowy wschód pójdą w kierunku na Liskowiec.
Szwejk, Waniek i Chodounsky są kwatermistrzami. Wszyscy muszą starać się o nocleg dla kompanii, która przybędzie za nimi, najwyżej za godzinę lub półtorej godziny. Zaś Baloun, na kwaterze, która zostanie wyznaczona dla nadporucznika Lukasza, każe upiec gęś, a wszyscy trzej pilnować będą Balouna, żeby połowy nie zeżarł. Prócz tego Waniek i Szwejk muszą kupić świnie dla kompanii, według przepisu, żeby każdy żołnierz dostał mięsa. W nocy będzie się przyrządzało gulasz. Noclegi dla szeregowców muszą być porządne. Unikać chałup zawszonych, żeby żołnierze mogli należycie odpocząć, bo kompania już o pół do siódmej rano rusza z Liskowca na Krościenko do Starej Soli.
Batalion nie był już taki ubogi jak jeszcze niedawno. Intendentura brygady w Sanoku wypłaciła batalionowi zaliczkę na przyszłą rzeź. W kasie kompanii znajdowało się przeszło sto tysięcy koron, a sierżant rachuby Waniek otrzymał już rozkaz powypłacania żołnierzom należności i zaległości, jak tylko kompania znajdzie się na miejscu, to znaczy w okopach.
Podczas gdy wszyscy czterej wybrali się w drogę, aby wypełnić rozkazy, do kompanii przybył miejscowy pleban i rozdawał żołnierzom karteczki z „pieśnią lourdską“ we wszystkich językach. Miał tych pieśni całą pakę, bo pozostawił je u niego jakiś wysoki wojskowy dostojnik kościelny, przejeżdżający przez opustoszałą Galicję automobilem w towarzystwie jakichś kobiet. Pieśń była taka:

Kędy rzeczułka wytryska z górskich łon,
Anielskie wieści zwiastuje wszem wiernym dzwon:
Ave, ave, ave, Maria! — Ave, ave, ave, Maria!

Bernardo, dziewczę, cóż to dokoła za ruch?
Na zieleń łąki spływa niebiański duch. Ave!

Przed skałą wstrzymaj, dziewczyno, krok,
Gwiazd blaskiem patrzy na ciebie najświętszy wzrok. Ave!

Cudnie ją zdobi szata liliowej bieli
I pas ma z obłoku na swojej szacie anielej. Ave!

Z jej rąk złożonych różaniec spływa,
— O Pani, Królowo nasza miłościwa! Ave!

— Cóż to, Bernardo, tak cudnie ci błyszczy na twarzy,
Jakby się na niej jasny niebieski odblask rozżarzył? Ave!

Już klękła oto, pacierz odmawia do swojej Pani,
A ona w odpowiedzi niebiańskiej słowo dla niej. Ave!

O, dziecię moje, wiedz, że, bez grzechu jestem poczętą,
Dla wszystkich chcę być ochroną tutaj możną i świętą. Ave!

Świadcz: tutaj miejsce zjawienia mam,
Chcę, by mi tutaj wzniesiono z marmuru chram. Ave!


A zdrój żywej wody, co tryska tu z ziemi,
Jest zmiłowania mojego poręką nad wszystkimi. Ave!

Chwała tobie, dolinko, pełna miłości,
Bo tutaj nasza Matka Najświętsza gości. Ave!

W skale cudowna się mieści grota twa,
A ty nas rajem obdarzasz, królowo miłościwa. Ave!

Od chwili świętej, kiedyś zjawiła się tu,
Mężów i niewiast przybywa tutaj pobożny tłum. Ave!

Ty, która tutaj, o Pani, czczona być chcesz,
Zmiłuj się, Ciebie prosimy, nad nami też. Ave!

Gwiazdo zbawienia blaskami swymi nam świeć
I ku tronowi Bożemu drogami ziemi nas wiedź. Ave!

O Panno święta, opiekę swoją nam daj
I miłosierdziem nam otwórz po śmierci raj! Ave!


W Turowej-Wolskiej na każdym kroku i w każdym miejscu można było znaleźć mnóstwo takich karteczek z „pieśnią lourdską“.
Kapral Nachtigal, pochodzący z okolic Kasperskich Gór, zdobył butelkę wódki od jakiegoś wystraszonego Żyda, zebrał kilku kamratów i wszyscy popijając śpiewali lourdską pieśń po niemiecku na nutę „Prinz Eugen“.
Wędrówka po zachodzie słońca była obrzydliwa i owi czterej wysłańcy, którzy mieli się wystarać o nocleg dla kompanii jedenastej, dostali się do lasku nad potokiem, który miał ich zaprowadzić do Liskowca.
Baloun, który po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, iż nie wiedział, dokąd właściwie idzie, a któremu wszystko wydało się ogromnie tajemnicze i zastanawiające, że oto jest ciemno i że idą szukać noclegu, powziął straszliwe podejrzenie. Ehe — myślało mu się, tu coś jest nie w porządku.
— Koledzy — rzekł szeptem, potykając się co chwila — zostaliśmy poświęceni na stracenie.
— Jak to? — szeptem ryknął na niego Szwejk.
— Koledzy, nie wrzeszczmy tak głośno — błagał po cichu Baloun — ja już czuję tę całą hecę w krzyżach. Usłyszą nas i zaczną do nas strzelać. Ja już wiem: posłali nas naprzód, żeby się przekonać, czy tu gdzie nie ma nieprzyjaciela, a gdy usłyszą strzelanie, to zaraz będą wiedzieli, że dalej już iść nie można. My, koledzy, jesteśmy takim patrolem, co go się wysyła naprzód, jak mnie tego uczył kapral Terna.
— No to idź naprzód — rzekł Szwejk. — My pójdziemy grzecznie za tobą, żebyśmy mieli w tobie ochronę, skoro już jesteś taki olbrzym. Jak cię postrzelą, to nam zamelduj, żebyśmy mogli upaść na ziemię. Ładny z ciebie żołnierz, że się boisz, iż do ciebie będą strzelali. Przecie każdy żołnierz to właśnie najbardziej powinien lubić, jako że każdy żołnierz wie, iż zapasy amunicji nieprzyjacielskiej maleją tym bardziej, im częściej do żołnierza naszego strzelają. Z każdym wystrzałem wymierzonym przez nieprzyjaciela przeciwko tobie zmniejsza się jego siła bojowa. Zresztą on też kontent, że może strzelać do ciebie, bo potem nie potrzebuje dźwigać patronów i łatwiej mu uciekać.
— Kiedy ja mam w domu gospodarstwo — ciężko westchnął Baloun.
— Pluń ty, bratku, na gospodarstwo — radził mu Szwejk. — Lepiej polegnij za najjaśniejszego pana. Czy cię tego w wojsku nie uczyli?
— Mówili o tym tylko jakby mimochodem — rzekł zgłupiały Baloun. — Tyle tylko, że mi kazali chodzić na plac ćwiczeń i nic podobnego już potem nie słyszałem, bo ja byłem burszem... Żeby najjaśniejszy pan kazał nam przynajmniej dawać lepiej jeść!
— Ach ty nienasycona przeklęta świnio! Żołnierzowi przed bitwą w ogóle nie powinni dawać jeść. Mówił nam o tym już przed laty kapitan Untergrietz, który nauczał w szkole żołnierskiej. Mawiał on przy każdej sposobności: — Ej, łobuzy przeklęte, gdyby kiedyś doszło do wojny, to pamiętajcie, żeby się przed bitwą nie obżerać. Kto się obeżre i zostanie ranny w brzuch, przepadnie jak amen w pacierzu, bo komiśniak i zupa wylezą mu zaraz z kiszek i zapalenie murowane. Ale gdy żołądek ma pusty, to taka rana w brzuchu jest głupstwem, jakby go ukąsiła osa, jednym słowem, sama uciecha.
— Ja szybko trawię — rzekł Baloun — w moim żołądku nic się nie zależy. Ja, kolego, wsunę na przykład miskę knedli ze schabem i kapustą, a za pół godziny stołeczek mam jak u dzieciątka. Reszta gdzieś tam we mnie przepada. Mówią ludzie, że takie bedłki, jak na ten przykład kurki, są niestrawne, że wychodzą nienaruszone, więc można by je wyprać i przyrządzić z octem. U mnie przeciwnie: nażrę się tych kurków tyle, że inny pękłby chyba, a gdy idę za stodołę, to tyle tam wszystkiego, co w pieluszce półrocznego dziecka. Reszta też się gdzieś gubi we mnie. Powiem ci nawet, kolego — zwierzał się Baloun coraz szczegółowiej — że we mnie rozpuszczają się ości ryb i pestki śliwek. Pewnego razu umyślnie pestki liczyłem. Zjadłem siedemdziesiąt klusek ze śliwkami, pestek nie wypluwając, a potem za stodołą dokładnie pestki przeliczyłem. Połowy się nie doliczyłem, rozpuściły się we mnie.
Z piersi Balouna wyrwało się głębokie westchnienie:
— Moja żona robiła kluski ze śliwkami z ciasta ziemniaczanego, do którego dodawała trochę twarogu, żeby było pożywniejsze. Sama wolała posypywane makiem, a ja znowu chciałem, żeby były posypywane tartym serem. Raz ją nawet z tego powodu sprałem. Ach, nie umiałem uszanować swego szczęścia rodzinnego!
Baloun przystanął, mlasnął językiem i głosem smutnym rzekł miękko:
— Wiesz, kolego, teraz, kiedy tych klusek nie mam, to mi się zdaje, że żona jednak miała rację, że kluski z makiem są jednak lepsze. Wtedy zawsze mi się wydawało, że mi ten mak włazi między zęby, a teraz myślę sobie często: niechby go właziło w zęby jak najwięcej. Moja biedna żona miała ze mną nieraz ciężki krzyż i spłakała się często, kiedym się na przykład upominał, żeby do podgarlanek dawała więcej majeranku, a przy sposobności szturchnąłem ją zdrowo pod żebro. Pewnego razu sprałem ją biedaczkę tak, że leżała dwa dni, za to, że na kolację nie chciała dla mnie zarżnąć indyka i kazała mi się zadowolić kogutkiem.
— Eh, kolego — rozpłakał się Baloun — gdyby teraz była podgarlanka nawet bez majeranku i kogut... A sos koperkowy lubisz? Widzisz, o ten sos koperkowy piekłowałem się często, a teraz piłbym go jak kawę.
Baloun zapominał powoli o domniemanym niebezpieczeństwie i w ciszy nocnej, nawet gdy już skręcali na drogę do Liskowca, opowiadał Szwejkowi o wszystkim, czego onego czasu nie szanował i nie lubił, a teraz jadłby, ażby mu się uszy trzęsły.
Za nimi szedł telefonista Chodounsky z sierżantem rachuby Wańkiem.
Chodounsky opowiadał Wańkowi, że zdaniem jego, ta wojna światowa, to błazeństwo. Najgorsze na tej wojnie to, że gdy się czasem przerwie przewodnik telefoniczny, to trzeba go w nocy naprawiać, a jeszcze gorsze to, że teraz mają reflektory, jakich dawniej nie znano. Otóż teraz, właśnie w chwili, gdy naprawiasz te przeklęte druty, nieprzyjaciel wyszuka cię reflektorem i poszczuje na ciebie całą artylerię.
We wsi, w której mieli wyszukać nocleg dla kompanii, było ciemno i rozszczekały się wszystkie psy, co zmusiło wyprawę do zatrzymania się i naradzenia, w jaki sposób zabezpieczyć się przed tymi kundlami.
— Czy nie byłoby lepiej zawrócić? — szepnął Baloun.
— Balounie, Balounie, gdybyśmy powtórzyli twoje słowa komu należy, to zostałbyś rozstrzelany za tchórzostwo — napominał go Szwejk.
Psy szczekały coraz bardziej, odzywały się nawet w stronie południowej za rzeką Ropą, w Krościenku i w innych wsiach, bo Szwejk wrzeszczał w ciszę nocy:
— Leżeć! leżeć! leżeć! — jak niegdyś wrzeszczał na swoje psy, kiedy nimi handlował.
Psy szczekały coraz natarczywiej, tak że sierżant rachuby rzekł do Szwejka:
— Nie wrzeszczcie tak, Szwejku, bo się na nas rozszczeka cała Galicja.
— Coś podobnego — odpowiedział Szwejk — przytrafiło się nam na manewrach w Taborszczyźnie. Przybyliśmy tam w nocy do pewnej wsi, a psy zaczęły okropnie ujadać. Okolice są tam wszędzie bardzo ludne, tak że to psie szczekanie przerzucało się ze wsi do wsi, coraz dalej, a gdy psy tej wsi, w której obozowaliśmy, zamilkały, to słyszały szczekanie innych psów, na przykład z Pelhrzymowa, więc znowu zaczynały ujadać i po chwili szczekała cała Taborszczyzna, Pelhrzymowszczyzna, Budziejowskie, Humpolecczyzna, Trzebońskie i Jihlawszczyzna. Nasz kapitan był to sobie taki nerwowy dziadyga, który nie mógł wytrzymać psiego szczekania, nie spał przez całą noc, kręcił się i bezustannie pytał wartowników: — Kto szczeka? Co szczeka? — Żołnierze posłusznie meldowali, że psy szczekają, a jego to tak rozzłościło, że za to ci, co wtedy stali na warcie, dostali po manewrach koszarówkę. Potem zawsze wybierał „psią komendę“ i wysyłał ją naprzód. Ta psia komenda miała za zadanie powiadomić mieszkańców wsi, żeby pilnowali psów i nie pozwalali im szczekać w nocy, bo każdy pies, który zaszczeka, zostanie zastrzelony. Ja też należałem do takiej „psiej komendy“, a gdy przybyliśmy do pewnej wsi w Milewsku, pomieszało mi się wszystko w głowie i zawiadomiłem starostę, że każdy właściciel psa, który zaszczeka w nocy, zostanie ze względów strategicznych stracony. Starosta się przeraził, zaprzągł konie do wozu i natychmiast pojechał do sztabu głównego prosić o łaskę dla całej wsi. Do sztabu nie dopuścili go w ogóle, a wartownicy byliby go o mały figiel zastrzelili. Musiał więc wracać do domu z niczym i zanim przybyliśmy do wsi, wszyscy właściciele psów poowiązywali swoim kundlom pyski gałganami, żeby nie mogły szczekać, z czego trzy psy dostały wścieklizny.
Wchodzili do wsi ostrożnie, przyjąwszy do wiadomości doświadczenia Szwejka, że psy boją się w nocy ognika zapalonego papierosa. Na nieszczęście nikt z nich papierosów nie palił, tak że rada Szwejka pozostała bez znaczenia. Pokazało się wszakże, że psy szczekają z uciechy, bo przypomniały sobie oddziały wojskowe, które przechodząc przez wieś, zawsze pieskom coś do zjedzenia zostawiały.
Mądre stworzenia czuły już z daleka, iż zbliżają się ci, co pozostawiają po odejściu kości i padlinę końską. Nie wiadomo skąd otoczyły Szwejka cztery duże psiska i zaczęły się z nim burzliwie witać, wymachując ogonami na wszystkie strony. Szwejk głaskał je, klepał po karkach i rozmawiał z nimi jak z dziećmi:
— Więc przyszliśmy do was, moje pieski, będziemy tu lulać i papusiać, damy wam kosteczki i skórki, a rano ruszymy dalej przeciwko nieprzyjacielowi.
We wsi po chałupach ludzie zapalali światła, a gdy kwatermistrze zaczęli pukać do drzwi pierwszej z brzega chałupy, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka starosta, zza zamkniętych drzwi odezwał się jękliwy i wrzaskliwy głos kobiecy, który z polska po ukraińsku wywodził, że mąż na wojnie, w domu dzieci chore na ospę, że Moskale wszystko pozabierali i że jak mąż wyruszał na wojnę, to nakazywał, żeby w nocy nikomu nie otwierać. Dopiero gdy szturm do chałupy poparli oświadczeniem, że są kwatermistrzami, drzwi otworzyła im jakaś tajemnicza ręka, a wtedy pokazało się, że to właściwie tutaj mieszka starosta, który daremnie starał się Szwejka przekonać, że to nie on przemawiał takim jękliwym głosem kobiecym. Tłumaczył się, że spał na sianie i że jego żona, gdy ją w nocy niespodzianie obudzić, zaczyna mówić od rzeczy. Co do noclegu dla kompanii, to wioska jest taka mała, że nawet jeden żołnierz się w niej nie zmieści. Do kupienia też tu nie ma niczego, bo Moskale wszystko zabrali.
Gdyby panowie dobrodzieje nie pogardzili jego towarzystwem, to zaprowadziłby ich do Krościenka, gdzie są wielkie gospodarstwa, a wszystkiego kwadrans drogi dalej. Miejsca jest tam dużo, każdy żołnierz będzie się mógł przykryć baranim kożuchem, a krów tam tyle, że każdy dostanie pełną menażkę mleka. I woda tam jest dobra, panowie oficerowie będą mogli spać we dworze, ale tutaj w Liskowcu?... Bieda, parchy i wszy. On sam miał niegdyś pięć krów, ale Moskale wszystko mu zabrali, tak że on sam, gdy potrzebuje mleka dla swoich chorych dzieci, musi po nie chodzić aż do Krościenka.
Jakby na dowód prawdziwości jego słów z pobliskiej obory ozwało się buczenie krówek pomieszane z głosem kobiecym, który nakazywał nieszczęsnym krowom milczenie i życzył im, żeby je cholera pokręciła.
Ale starosty nie zmieszało to bynajmniej. Wdziewając buty z cholewami, mówił dalej:
— Jedyną krowę ma tutaj sąsiad Wojciech, której głos panowie dobrodzieje raczyli słyszeć. Jest to krowa chora, melancholijna. Moskale zabrali jej cielątko. Od tego czasu mleka nie daje, ale gospodarzowi jej żal, nie chce jej zarżnąć, bo ma nadzieję, że Matka Boska przemieni wszystko na lepsze.
Mówiąc to wdziewał sukmanę.
— Chodźmy, panowie dobrodzieje, do Krościenka. Niedaleczko. Trzech kwadransów nie będzie. Co ja grzeszny człowiek mówię: za pół godziny zajdziemy. Znam drogę przez strumień, potem przez gaik brzozowy koło dębu... Wieś jest duża, a w propinacjach jest tam dużo mocnej wódki. Chodźmy, panowie dobrodzieje! Na co jeszcze czekać? Panom żołnierzom z waszego szanownego pułku trzeba wyszukać nocleg porządny, wygodny. Pan żołnierz cesarsko-królewski bije się z Moskalami, więc potrzebuje koniecznie porządnego i czystego noclegu... A u nas? Wszy, parchy i cholera. Wczoraj u nas, w naszej przeklętej wsi sczerniało trzech chłopów chorych na cholerę... Miłosierny Bóg przeklął Liskowiec...
W tej chwili Szwejk majestatycznie skinął ręką.
— Panowie dobrodzieje — zaczął, naśladując styl starosty — czytałem kiedyś że za czasów wojen szwedzkich, gdy trzeba było kwaterować wojsko, a starosta się wykręcał, to go wieszali na najbliższej gałęzi. Następnie, dzisiaj mówił mi w Sanoku pewien kapral, że gdy przychodzą kwatermistrze, to starosta ma zwołać wszystkich radnych i razem z nimi chodzi się po wszystkich chałupach i mówi się: Tutaj zmieści się trzech, tam czterech, na plebanii będą mieszkali panowie oficerowie, a za pół godziny wszystko musi być w porządku. Panie dobrodzieju — rzekł Szwejk, zwracając się do starosty — gdzie masz tutaj porządne drzewo?
Starosta nie zrozumiał, o jakie drzewo chodzi, więc mu Szwejk wytłumaczył, że to wszystko jedno, czy to będzie brzoza czy dąb, czy grusza, czy jabłoń, bo chodzi o drzewo, które ma krzepkie gałęzie. Starosta znowu nie zrozumiał, ale gdy słyszał, że jest mowa o drzewach owocowych, zląkł się, bo czereśnie już dojrzewały, więc powiedział, że o niczym podobnym nie wie, ale przed domem ma dąb.
— Dobrze — rzekł Szwejk, robiąc ręką międzynarodowy znak wieszania — powiesimy cię więc przed chałupą, bo powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, że jest wojna i że mamy rozkaz spać tutaj, a nie w jakimś Krościenku. Ty nam, drabie, nie będziesz zmieniał naszych planów strategicznych, bo się będziesz dyndał, jak o tym jest napisane w książkach opisujących wojny szwedzkie... Zdarzyło się, moi panowie, na manewrach koło Wielkiego Międzyrzecza...
Przerwał mu sierżant rachuby Waniek:
— Opowiecie nam to później, mój Szwejku. — Zwracając się do starosty, Waniek rzekł: — teraz zabierajmy się żwawo do szukania kwater!
Starosta zaczął dygotać ze strachu, tłumaczył się, że miał wobec panów dobrodziejów jak najlepsze zamiary, ale skoro się już tak uparli, to może i w tej wsi da się coś zrobić ku ogólnemu zadowoleniu. Zaraz przyniesie latarnię.
Gdy wyszedł z izby, bardzo licho oświetlonej małą lampką naftową, wiszącą pod obrazem jakiegoś świętego, który przypominał biednego kalekę, Chodounsky zawołał nagle:
— Gdzież to się podział nasz Baloun?
Zanim zdołali się zorientować, otwarły się drzwi za piecem, zza nich wysunął się Baloun, rozejrzał się dokoła, czy nie ma w izbie starosty i głosem tubalnym, jakby miał wielki katar, mówił:
— Jha bhyłem w phiharni nhamhacałhem cohoś, wsahadziłhem dho ghęby i wszyhystko mhi się w ghębie zhlephiło. Nie słohone, nie słohodkie, ciahasto na chleheb.
Sierżant rachuby Waniek oświetlił go latarką elektryczną i wszyscy stwierdzili, że w życiu swoim nie widzieli jeszcze nigdy takiego umazanego austriackiego żołnierza. Przestraszyli się też, bo spostrzegli, że bluza na Balounie tak się wydęła, jakby był w ostatnim stadium brzemienności.
— Co tobie, Balounie? — zapytał Szwejk ze współczuciem i trącił go w wydęte brzucho.
— To są ogórki — charczał Baloun, duszący się ciastem, którego nie mógł ani połknąć, ani wypluć. — Ostrożnie, to są kiszone ogórki. Sam zjadłem trzy, a parę zabrałem dla was.
Zaczął wyjmować z zanadrza ogórki jeden za drugim i podawał je towarzyszom.
Tymczasem wrócił starosta z latarnią, a widząc od proga, co się święci, przeżegnał się i zaczął narzekać:
— Moskale zabrali i nasi zabierają.
Wszyscy wyszli na drogę. Towarzyszyło im stado psów, które trzymały się Balouna i obwąchiwały jego kieszeń u spodni, bo miał w niej kawał słoniny, takoż zdobyty w spiżarni, ale przez chciwość zdradliwie zatajony przed towarzyszami.
— Czemu te psy otaczają cię tak wiernie? — zapytał Szwejk Balouna.
— Czują we mnie dobrego człowieka — odpowiedział zapytany po dłuższym namyśle, ale nie dodał, że trzymał rękę w kieszeni na słoninie i że jeden z psów bezustannie chwyta go za nią zębami.
Przy wędrówce kwaterunkowej po wsi stwierdzono, że Liskowiec jest wielką osadą, która jednakże została już porządnie wyciśnięta przez wojnę. Nie było tu pożarów, żadna ze stron walczących jakby cudem nie wzięła jej pod ogień swej artylerii, ale za to osadzono tu mieszkańców pobliskich zniszczonych osiedli: Chyrowa, Grabowa i Hołobli.
W niektórych chatach mieszkało czasem po osiem rodzin w największej nędzy, bo łupieska wojna pierwszym swoim kresem przewaliła się nad głowami tych rodzin niby niszczycielska powódź.
Kompanię trzeba było częściowo ulokować w spustoszonej gorzelni na drugim końcu wsi, gdzie w samej drożdżowni mogło się zmieścić pół kompanii. Reszta żołnierzy została rozmieszczona po dziesięciu w większych gospodarstwach, których właściciele nie dopuścili do siebie zubożonych biedaków.
Sztab kompanii z wszystkimi oficerami, sierżantem rachuby Wańkiem, ze służącymi oficerów, z telefonistą, sanitariuszami, kucharzami i ze Szwejkiem usadowił się na plebanii, która także nie przyjęła żadnej ze zrujnowanych rodzin, a miała dużo wolnego miejsca.
Pleban był wysokim chudym starcem w znoszonej i zatłuszczonej sutannie. Swoje skąpstwo posuwał tak daleko, że prawie wcale nie jadał. W domu rodzinnym wpojono mu wielką nienawiść dla Rosjan, ale nienawiść ta znikła nagle, gdy ci ustąpili, a po nich przyszli Austriacy i pożarli wszystkie jego kury pozostawione mu przez wrogów, chociaż mieszkało u niego kilku kudłatych zabajkalskich Kozaków.
Znienawidził austriackie wojska jeszcze bardziej, gdy do wsi przybyli Węgrzy i wybrali mu z ulów wszystek miód. Z wielką nienawiścią spoglądał teraz na swoich niespodziewanych nocnych gości i bardzo był zadowolony, że mógł chodzić koło nich, wzruszać ramionami i powtarzać:
— Nic nie mam. Jestem zupełny żebrak. Nie znajdziecie panowie u mnie nic, nawet kromki chleba.
Najbardziej przygnębiało to, oczywiście, Balouna, który omal że się nie rozpłakał nad taką nędzą. Po głowie tłukła mu się bezustannie jakaś nieokreślona wizja prosiątka, którego skórka jest złocista jak miód, chrupie i pachnie. Marząc tak Baloun podrzemywał w kuchni plebana, do której co chwila zaglądał wyrostek, będący na plebanii parobkiem i kucharką zarazem. Pleban surowo mu nakazał, aby pilnował, żeby żołnierze czego nie ukradli.
Baloun nie znalazł w kuchni nic prócz trocha kminu w papierku na solniczce. Wsypał go sobie do ust i właśnie zapach tego kminu wywołał w nim halucynację prosiątka.
Na podwórzu małej gorzelni za plebanią płonął ogień pod kotłami kuchen polowych, bulgotała woda, ale w tej wodzie nie gotowało się nic.
Sierżant rachuby razem z kucharzami biegali po całej wsi i szukali wieprza, lecz szukali na próżno. Wszędzie powtarzano im to samo, że Moskale wszystko zjedli i pobrali.
Zbudzili także Żyda w karczmie, który rwał włosy i głośno lamentował z wielkiego żalu, iż nie może panom żołnierzom niczym posłużyć, i wreszcie zaczął ich namawiać, żeby kupili od niego starą stuletnią krowę, chude zdechlactwo, składające się tylko ze skóry i z kości. Żądał za nią horendalnych pieniędzy, szarpał brodę i zapewniał, że takiej krowy nie znajdą w całej Galicji, w całej Austrii i Niemczech, a nawet w całej Europie, na całym świecie, przy czym wył, zawierzał się i z płaczem wywodził, że jest to najtłustsza krowa, jaka kiedykolwiek z dopuszczenia Jehowy przyszła na ten świat. Zaklinał się na wszystkich praojców, że krowę tę przyjeżdżają oglądać aż z Wołoczysk, że w całej okolicy mówią o niej jak o postaci z bajki, że to nawet nie krowa, ale najsoczystszy bawół. Wreszcie ukląkł i obejmując przybyłych za kolana, wołał:
— Zabijcie raczej starego biednego Żyda, ale bez krowy nie odchodźcie!
Od jego lamentu i gadania wszyscy wreszcie tak zbaranieli, że to zdechlactwo, od którego hycel byłby się odwrócił ze wstrętem, powlekli ku kuchni polowej. Zaś Żyd długo jeszcze wywodził, że go zupełnie zgubili, zniszczyli, że sam zrobił z siebie żebraka, gdy krowę tak wspaniałą sprzedał za takie marne pieniądze. Gadał, chociaż już miał pieniądze w kieszeni. Prosił ich, żeby go powiesili za to, że na swoje stare lata zrobił takie głupstwo, za które ojcowie jego muszą się w grobie przewracać.
Jeszcze trochę potarzał się w kurzu, potem wstał, strząsnął z siebie wszystką żałość, poszedł do domu i rzekł do swojej żony:
— Elsaleben, żołnierze głupie chamy, ale twój Natan ma delikatny rozum.
Z krową było dużo roboty. Chwilami zdawało się, że skóry w ogóle nie da się z niej ściągnąć. Kilka razy skóra się przerwała, a pod nią ukazały się mięśnie poskręcane i twarde jak liny okrętowe.
Tymczasem skądś przytaszczyli żołnierze worek kartofli i kucharze zabrali się do gotowania tych beznadziejnych żył i gnatów, gdy tymczasem w sąsiedniej kuchni oficerskiej kucharz z rozpaczą w sercu pitrasił ze straszliwego mięsa jedzenie dla oficerów.
Nieszczęśliwa ta krowa, jeśli ten dziwaczny kaprys natury w ogóle nazwać można krową, pozostała wszystkim uczestnikom w żywej pamięci. Nie ulega wątpliwości najmniejszej, że gdyby później przed bitwą pod Sokalem dowódcy przypomnieli byli żołnierzom krowę liskowiecką, to jedenasta kompania z rykiem straszliwej wściekłości byłaby się z bagnetem w ręku rzuciła na nieprzyjaciela.
Krowa ta była w ogóle taka bezwstydna, że nie udało się zrobić z niej czegoś przypominającego rosół. Im dłużej mięso się gotowało, tym mocniej przylegało do gnatów, zespalając się z nimi w jedną całość, skostniało jak biurokrata, który przez pół roku gnieździ się w aktach urzędowych i żywi się tylko papierem.
Szwejk, który jako kurier utrzymywał stałe połączenie między sztabem a kuchnią, aby donieść zainteresowanym, kiedy mięso będzie ugotowane, meldował wreszcie nadporucznikowi Lukaszowi:
— Panie oberlejtnant, mięso jest jak porcynela. Mięsem tej krowy można krajać szkło. Kucharz Pawliczek razem z Balounem próbowali mięso i kucharz wyłamał sobie przedni ząb, a Baloun złamał ząb mądrości.
Z wielką powagą poszedł do nadporucznika Lukasza Baloun i podawał swój ząb wyłamany, zawinięty w lourdską pieśń:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że robiłem, co mogłem. Ząb ten wyłamałem sobie w kuchni oficerskiej, kiedy z kucharzem próbowałem, czy z tego mięsa nie dałoby się zrobić befsztyku.
Po tych słowach z fotela pod oknem dźwignęła się jakaś smutna postać. Był to porucznik Dub, którego na dwukółce sanitariackiej przywieziono jako człowieka zgnębionego ostatecznie:
— Proszę, żeby było cicho — rzekł głosem zrozpaczonym. — Jest mi słabo.
Usiadł znowu na czcigodnym fotelu, w którego każdej szparce pluskwy ułożyły tysiące jajeczek.
— Jestem zmęczony — rzekł głosem tragicznym — jestem chory i słaby, więc proszę, żeby ze mną nikt nie mówił o wyłamanych zębach. Mój adres jest: Smichow, Kralowska 18. Jeśli nie dożyję do jutra, to proszę, aby rodzina moja została o wszystkim powiadomiona w sposób delikatny i proszę, aby na moim nagrobku nie zapomniano dodać, że przed wojną byłem także c. k. profesorem gimnazjum.
Zaczął delikatnie chrapać, więc nie słyszał już, jak Szwejk odśpiewał słowa pieśni pogrzebowej:

Któryś Marii zmazał winę
A łotrowi grzech przebaczył,
I mnie wybaw w tę godzinę.

Potem sierżant rachuby Waniek doniósł, że znakomita krowa musi się jeszcze pogotować dwie godziny, że w kuchni oficerskiej o jakimś befsztyku nawet mowy być nie może, więc zamiast befsztyka będzie się robiło gulasz.
Postanowiono, że przed wydawaniem jedzenia szeregowcy zdrzemną się troszkę, bo kolacja i tak będzie dopiero nad ranem.
Sierżant rachuby Waniek przytaszczył skądciś wiązkę siana, położył się na niej w plebańskiej jadalni, nerwowo podkręcał wąsa i szeptem rzekł do nadporucznika Lukasza, który tuż obok odpoczywał na starej kanapie:
— Niech mi pan wierzy, panie oberlejtnant, że w ciągu całej wojny jeszcze ani razu podobnej krowy nie żarłem.

W kuchni przy zapalonym ogarku świecy kościelnej siedział telefonista Chodounsky i pisał zapasowy list do domu, żeby miał gotowy, gdy wreszcie zostanie im zakomunikowany numer poczty polowej. Pisał tak:
Kochana i droga żono, najmilsza Bożenko!
Już noc, ale ja stale wspominam o Tobie, moje ty złoto, i widzę Cię w duchu, jak i Ty o mnie wspominasz, spoglądając na puste łóżko obok siebie. Musisz mi wybaczyć, że mi przy tym to i owo przychodzi na myśl. Wiesz dobrze, że już od samego początku wojny jestem w wojsku i że wiele rzeczy słyszałem od swoich kolegów, którzy jako ranni mieli urlop i pojechali do domu, ale byliby woleli zginąć, niż widzieć na własne oczy, że jakiś przybłęda włóczy się za rodzoną żoną. Bardzo to dla mnie przykre, kochana Bożenko, że takie rzeczy muszę ci pisać. Nawet nie pisałbym ci o tym, ale ty sama zwierzyłaś się przecie, że nie jestem pierwszym, który miał z tobą stosunek poważny i że przede mną miał cię już pan Kraus z ulicy Mikołaja. Teraz, gdy myślę o tym w nocy i gdy wyobrażam sobie, że ten nędzarz w czasie mojej nieobecności mógłby odnawiać swoje pretensje do Ciebie, to mi się wydaje, kochana Bożenko, że mógłbym go udusić na miejscu. Długo tłumiłem to w sobie, ale gdy pomyślę, że znowuż mógłby się włóczyć za Tobą, to serce mi się ściska i muszę Ci zwrócić uwagę, że nie zniósłbym obok siebie takiej świni, która kurwiłaby się z pierwszym lepszym i przynosiłaby wstyd mojemu nazwisku. Daruj mi, kochana Bożenko, moje ostre słowa, ale pilnuj się, żebym o Tobie nie usłyszał nic złego. W przeciwnym razie byłbym zmuszony wypuścić flaki jednemu i drugiemu z was, ponieważ na wszystko jestem zdecydowany, choćbym za to miał życie postradać. Po tysiąckroć całuję Ciebie oraz pozdrawiam ojca i matkę, Twój Tolek. N. B. A. nie zapomnij, że nosisz moje nazwisko!

Zabrał się do pisania drugiego listu zapasowego:

Moja najmilsza Bożenko!
Gdy słowa te czytać będziesz, my będziemy odpoczywali po wielkiej bitwie, w której szczęście nam dopisało. Między innymi zestrzeliliśmy z dziesięć nieprzyjacielskich aeroplanów i jednego generała z wielką brodawką na nosie. W najcięższych walkach, gdy nad nami pękały szrapnele, myślałem o Tobie, droga Bożenko, co też porabiasz, jak się masz i co słychać u Ciebie nowego. Często wspominam o tym, jak to pewnego wieczoru byliśmy w browarze „U Tomasza“ i jak potem prowadziłaś mnie do domu, a nazajutrz bolała Cię ręka od wysiłku. Teraz znowu ruszamy naprzód, tak że już nie mam czasu pisać więcej. Mam nadzieję, że pozostałaś mi wierną, bo dobrze wiesz, że w tych sprawach potrafię być draniem. Ale już czas na mnie: ruszamy w pole. Całuję Cię po tysiąckroć, droga Bożenko, i miej nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Twój szczerze Ci oddany Tolek“.

Telefonista Chodounsky zaczął się kiwać i zasnął nad stołem.
Pleban, który nie spał i chodził bezustannie po swoim domu, uchylił drzwi od kuchni i przez oszczędność zdmuchnął ogarek świecy kościelnej, który palił się obok Chodounskiego.
W jadalni prócz porucznika Duba nie spał nikt. Sierżant, rachuby, Waniek, który w Sanoku w kancelarii brygady otrzymał nowe przepisy dotyczące zaopatrywania wojska w produkty żywnościowe, studiował je starannie i dochodził do wniosku, że im bardziej wojsko przybliża się do frontu, tym mniejsze wyznacza się mu racje żywnościowe. Musiał się uśmiać serdecznie nad jednym paragrafem rozkazu, w którym zakazano zaprawianie polewek dla żołnierzy szafranem i imbirem. Znajdowała się też w rozkazie uwaga, że kuchnie polowe mają zbierać kości i odsyłać je na tyły do składów dywizyj. Było to trochę niejasne, bo nie wiadomo było, o jakie kości chodzi: o kości ludzkie, czy też o kości innego bydła jatkowego.
— Słuchajcie no, Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz, ziewając z nudy — zanim dadzą nam coś zjeść, moglibyście mi opowiedzieć jakie zdarzenie.
— O jej — odpowiedział Szwejk — zanim dadzą nam coś zjeść, panie oberlejtnant, to musiałbym panu opowiedzieć całe dzieje narodu czeskiego. A ja znam tylko krótką opowieść o pewnej pani pocztmistrzowej z Sedlczańska, która po śmierci swego męża odziedziczyła po nim urząd. Przypomniało mi się o niej natychmiast, jak tylko zaczęło się u nas mówić o pocztach polowych, chociaż nie ma to nic wspólnego z pocztami polowymi...
— Szwejku — przerwał mu nadporucznik Lukasz — znowu zaczynacie straszliwie głupieć.
— Tak jest, panie, oberlejtnant, ta historia jest naprawdę bardzo głupia. Ja sam nie wiem, w jaki sposób przyszło mi do głowy, żeby mówić o czymś podobnie głupim. Albo jest to głupota wrodzona, albo też są to wspomnienia młodości. Proszę pana oberlejtnanta, na naszej kuli ziemskiej są różne charaktery i zdaje się, że nasz kucharz Jurajda miał jednak rację, gdy pewnego razu w Brucku wstawił się i wpadł w dół z gnojówką, a nie mogąc się z niego wydrapać, krzyczał w tym dole: — Człowiek jest powołany i przeznaczony ku temu, aby poznał prawdę, aby panował nad duchem swoim w zgodzie i harmonii ze wszechświatem, aby się stale rozwijał i kształcił, podnosząc się stopniowo w sfery wyższe, inteligentniejszych światów i pełniejszych umiłowań. — Gdy chcieliśmy go z owego dołu wyciągnąć, to gryzł i drapał. Zdawało mu się, że jest u siebie w domu i dopiero, gdyśmy go nazad zepchnęli, zaczął żebrać i jęczeć, żeby go wyciągnąć.
— A co się stało z tą pocztmistrzową? — zawołał zrozpaczony nadporucznik Lukasz.
— To była bardzo porządna niewiasta, tyle tylko że była świnią, panie oberlejtnant. Wszystkie swoje obowiązki pocztowe spełniała jak się należy, ale miała jedną wadę, bo jej się zdawało, że wszyscy ją prześladują, że myślą tylko o tym, jakby jej dokuczyć, więc po pracy dziennej pisywała raporty do swoich władz, według tego, jak się różne okoliczności zbiegały. Pewnego ranka poszła do lasu po grzyby, a przechodząc obok szkoły, zauważyła, że pan nauczyciel już nie śpi i stoi przed szkołą. Oczywiście, że jej się ukłonił i zapytał, dokąd wybrała się o tak wczesnej godzinie. Gdy mu powiedziała, że idzie na grzyby, odpowiedział jej, że przyjdzie za nią. Z tego wywnioskowała, że miał względem niej, starej babiny, jakieś nieuczciwe zamiary, a następnie, gdy go ujrzała wynurzającego się z gąszcza, przestraszyła się, uciekła i napisała na niego do miejscowej rady szkolnej doniesienie, że chciał ją zgwałcić. Przeciwko nauczycielowi wdrożono dochodzenie dyscyplinarne, aby zaś nie powstał z tego jaki wielki skandal publiczny, przyjechał sam pan inspektor szkolny dla zbadania tej sprawy i zwrócił się do wachmistrza żandarmerii z zapytaniem, czy uważa nauczyciela za zdolnego do takiego czynu. Wachmistrz żandarmerii zajrzał do akt i powiedział, że to niemożliwe, bo ów nauczyciel już raz był oskarżony przez proboszcza, że niby miał się kręcić dokoła proboszczowskiej kuzynki, która wcale nie była kuzynką proboszcza. Wtedy to nauczyciel przedstawił świadectwo lekarskie, że od lat sześciu jest impotentem, bo jakoś bardzo nieszczęśliwie spadł ze strychu okrakiem na dyszel wozu drabiniastego. Więc ta pokraka stara podała skargę na wachmistrza żandarmerii, na lekarza okręgowego i na inspektora szkolnego, że niby wszyscy zostali podkupieni przez tego nauczyciela. Wszyscy trzej zaskarżyli ją do sądu i została skazana, ale odwołała się do wyższej instancji jako osoba niepoczytalna. Została więc zbadana przez lekarzy sądowych, którzy orzekli, że idiotką jest istotnie, ale wszelkie obowiązki urzędowe spełniać może.
Nadporucznik Lukasz zawołał:
— Jezus Maria! — i dodał do tego: — Powiedziałbym wam coś, mój Szwejku, ale nie chcę sobie psuć kolacji.
— Mówiłem panu oberlejtnantowi — odpowiedział Szwejk — że ta historia jest straszliwie głupia.
Nadporucznik Lukasz machnął ręką i odpowiedział:
— No, od was nie nasłuchałem się znowuż opowieści o wiele mądrzejszych.
— Nie wszyscy mogą być mądrzy, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk tonem głębokiego przekonania. — Głupi muszą stanowić wyjątek, bo gdyby wszyscy ludzie byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby z tego. Gdyby na przykład wszyscy znali prawa natury, to posłusznie melduję, panie oberlejtnant, każdy mógłby sobie obliczyć odległości między ciałami niebieskimi i molestowałby swoje otoczenie, jak czynił niejaki Czapek, który bywał „Pod kielichem“, w nocy zawsze wychodził z szynku na dwór, rozglądał się po gwiaździstym niebie, a gdy potem wracał, to chodził od jednego do drugiego i mówił: — Dzisiaj bardzo ładnie błyszczy Jowisz, ale ty drabie nawet nie wiesz, co masz nad głową. To są takie odległości, że gdyby cię, gałganie, wystrzelili z armaty, to byś z szybkością kuli armatniej leciał w tamte strony wiele milionów lat. — Bywał przy tym taki ordynarny, że sam wylatywał z gospody z szybkością zwykłego tramwaju elektrycznego, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, mniej więcej dziesięć kilometrów na godzinę... Albo weźmy na przykład, panie oberlejtnant, mrówki...
Nadporucznik Lukasz usiadł na kanapie i złożył ręce:
— Aż mi dziwno, doprawdy, że wdaję się z wami, mój Szwejku, w rozmowę, chociaż was znam już od dość dawna.
Szwejk potakiwał głową na znak zupełnej zgody.
— To z przyzwyczajenia, panie oberlejtnant, to właśnie skutkiem tego, że już się bardzo dawno znamy i żeśmy razem bardzo wiele przeżyli. A gdy nam się czasem coś przytrafiło, to tak, jak ślepej kurze ziarno. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że to już taki los. Co najjaśniejszy pan postanowił, to jest dobre; on nam kazał trzymać się kupy, więc i ja nic innego sobie nie życzę, tylko żeby być panu pożytecznym, panie oberlejtnant. — A może pan głodny?
Nadporucznik Lukasz, który tymczasem wyciągnął się znowu na starej kanapie, odpowiedział, że ostatnie pytanie Szwejka jest najlepszym przypomnieniem, co w tej chwili zrobić należy. Szwejk został wysłany do kuchni oficerskiej, aby się przekonać, czy jedzenie już gotowe, czy jeszcze nie. W ogóle lepiej będzie gdy Szwejk przejdzie się trochę i opuści go na chwilę, bo to ględzenie, którym go bezustannie częstuje, męczy bardziej niż cały marsz na Sanok. Chciałby chwilkę pospać, ale nie może zasnąć.
— To pluskwy spać nie dają, panie oberlejtnant. Istnieje stary zabobon, że nie ma plebanii bez pluskiew. Rzeczywiście, nigdzie nie ma tyle pluskiew co na plebaniach. W Górnych Stodółkach był proboszcz i napisał całą książkę o pluskwach, które nawet podczas kazania po nim łaziły.
— Więc słyszeliście, Szwejku, co macie zrobić, czy nie? Pójdziecie do kuchni, czy ja mam pójść za was?
Szwejk wyszedł na dwór, a za nim jak cień wykradł się na palcach Baloun.
Gdy nazajutrz rano z Liskowca wyruszyli na Starą Sól — Stambor, wieźli z sobą w kuchni polowej nieszczęśliwą krowę, która jeszcze się nie ugotowała. Postanowiono gotować ją w drodze i zjeść w połowie drogi, gdy będzie odpoczynek między Liskowcem a Starą Solą.
Na drogę dostali szeregowcy czarnej kawy.
Porucznika Duba znowu wieźli na sanitarnej dwukółce, bo po dniu wczorajszym był jeszcze słabszy niż przedtem. Najwięcej kłopotu miał z nim jego służący, bo musiał biec tuż przy dwukółce, a porucznik stale krzyczał na niego, że wczoraj nie pielęgnował go wcale i że zabierze się do niego, jak tylko przyjadą na miejsce. Co chwila kazał sobie podawać wodę, ale po wypiciu natychmiast ją zwracał.
— Z kogo — z czego wy się śmiejecie? — krzyczał ze swego wózka. — Ja was nauczę! Wy ze mną nie igrajcie, bo mnie poznacie!
Nadporucznik Lukasz jechał wierzchem i rozmawiał ze Szwejkiem, który tak bystro maszerował obok niego, jakby się nie mógł doczekać chwili spotkania z nieprzyjacielem. Idąc opowiadał:
— Czy pan już zauważył, panie oberlejtnant, że niektórzy nasi ludzie są jak te muchy? Na plecach mają niecałe trzydzieści kilo i nie mogą tego wytrzymać. Należałoby im urządzić kilka odczytów, jakie wygłaszał nam pan oberlejtnant Buchanek, co to się zastrzelił z powodu kaucji na żeniaczkę, którą wziął od swego przyszłego teścia i przełajdaczył ją z innymi dziewkami. Potem wziął drugą kaucję od innego przyszłego teścia i używał jej już trochę oszczędniej: po troszku przegrywał ją w karty, a od dziewek stronił. Ale też mu pieniędzy nie na długo starczyło, więc musiał się udać do trzeciego przyszłego teścia. Za trzecią kaucję kupił sobie konia arabskiego ogiera pełnej krwi....
Nadporucznik Lukasz zeskoczył z konia.
— Jeśli zaczniecie mówić o czwartej kaucji, to was zrzucę do rowu! — rzekł surowo.
Wskoczył na konia, a Szwejk z wielką powagą mówił dalej:
— Posłusznie melduję, że o czwartej kaucji nie może być nawet mowy, bo już po trzeciej się zastrzelił.
— Nareszcie! — rzekł Lukasz.
— Aha, co to ja panu chciałem powiedzieć — wywodził Szwejk. — Takie odczyty wygłaszał nam zawsze ten pan oberlejtnant Buchanek, gdy podczas marszów żołnierze padali ze zmęczenia, i podług mego skromnego mniemania podobne odczyty powinny być wygłaszane naszym żołnierzom. On nakazywał odpoczynek, zgromadzał nas wszystkich dokoła siebie jak kwoka kurczęta i zaczął przemawiać: — Wy łobuzy, wy nie doznajecie uczucia dumy, że maszerujecie po kuli ziemskiej, bo jesteście jeden z drugim nieokrzesaną bandą. Rzygać się chce, kiedy człowiek na was patrzy. Na słońce należałoby was przenieść, żebyście tam maszerowali, gdzie człowiek, który na naszej biednej planecie ma sześćdziesiąt kilogramów, waży przeszło tysiąc siedemset kilogramów! Pozdychalibyście chyba, gdybyście w plecaku musieli dźwigać przeszło dwieście osiemdziesiąt kilogramów, a karabin ważyłby półtora korca. Stękalibyście i wywieszali jęzory jak zziajane psy. — Był tam między nami pewien nieszczęśliwy nauczyciel, który rozzuchwalił się tak dalece, że też zabrał głos w tej sprawie: — Z przeproszeniem, panie oberlejtnant — odezwał się — na księżycu człowiek ważący u nas sześćdziesiąt kilogramów, waży tylko trzynaście kilogramów. Na księżycu lepiejby nam się maszerowało, ponieważ nasz plecak ważyłby tylko cztery kilogramy. Na księżycu nie maszerowalibyśmy, lecz, że tak powiem, wnosilibyśmy się. — To straszne — odpowiedział na to nieboszczyk pan oberlejtnant Buchanek — ty drabie wyszczekany, przymawiasz się, żeby dostać po pysku. No, bądź szczęśliwy, że dam ci tylko zwyczajnie po ziemsku w pysk, bo gdybym ci dał po księżycowemu, to byś zaleciał aż gdzie na Alpy i spadłbyś na nie jak jaki niemrawy placuszek. A gdybym ci dał po słonecznemu, to mundur zmieniłby się na tobie na kaszkę, a głowa twoja odleciałaby aż gdzie do Afryki. — Więc mu dał w pysk zwyczajnie po ziemsku, wścibski nauczyciel rozbeczał się, a my maszerowaliśmy dalej. Przez całą drogę ten nauczyciel płakał, panie oberlejtnant, i ciągle gadał o jakiejś tam ludzkiej godności i o tym, że się z nim obchodzą jak z jakim niemym stworzeniem. Potem pan oberlejtnant posłał go do raportu i wlepili mu dwa tygodnie i musiał dosługiwać sześć tygodni, ale nie dosłużył ich, bo miał przepuklinę, a w koszarach kazali mu się forsownie gimnastykować na ręku, a on tego nie wytrzymał i umarł w szpitalu jako symulant.
— Osobliwa rzecz, mój Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz — że wy, jak już wam to mówiłem nieraz, macie we zwyczaju pogardliwie odzywać się o korpusie oficerskim.
— Nic podobnego we zwyczaju nie mam, panie oberlejtnant — odpowiedział Szwejk. — Chciałem panu tylko opowiedzieć, jak to dawnymi czasy ludzie samochcąc pchali się w nieszczęście. Taki człowieczyna wyobrażał sobie, że jest mądrzejszy od tego pana oberlejtnanta, chciał się swoim księżycem pochwalić przed szeregowcami, więc gdy dostał w pysk po ziemsku, to nam wszystkim ulżyło, nikomu nawet na myśl nie przyszło, żeby się dąsać o to, przeciwnie, byliśmy radzi, że pan oberlejtnant zrobił taki dobry dowcip dając człowiekowi w twarz po ziemsku. To się nazywa ratowanie sytuacji. Chodzi o to, żeby się znaleźć w kropce i wszystko w porządku. Naprzeciwko Karmelitów w Pradze, panie oberlejtnant, miał przed laty handelek królikami i innym ptactwem, niejaki pan Jenom. Zapoznał się on z córką introligatora Bilka. Pan Bilek nie życzył sobie, żeby jego córka utrzymywała znajomość z tamtym panem i publicznie w gospodzie się wyraził, że gdyby pan Jenom przyszedł prosić o rękę jego córki, to by go zrzucił po schodach na łeb, jak jeszcze nikt nikogo nie zrzucił. Pan Jenom napił się dla dodania sobie odwagi i pomimo wszystko poszedł do pana Bilka z oświadczynami, a pan Bilek przyjął go w przedpokoju z wielkim nożem w ręku, jakim introligatorzy obcinają książki. Nóż jest ostry i krzepki. Mój introligator ryknął na gościa, czego szuka u niego, a pan Jenom puścił ze strachu tak głośno, aż od tego zegar ścienny stanął. Pan Bilek roześmiał się wesoło, podał gościowi rękę i stał się bardzo uprzejmy: — Pan pozwoli, panie Jenom, niech pan siada, przypuszczam, że nie narobił pan w majtki, bo widzi pan, ja nie jestem znowu taki zły człowiek, chociaż prawda, że chciałem pana wyrzucić za drzwi, lecz teraz widzę, że pan jest bardzo miły człowiek, jest pan oryginał. Jako introligator czytuję dużo powieści i nowelek, ale jeszcze ani razu nie czytałem, aby się konkurent przedstawiał w taki sposób. Śmiał się przy tym, aż się za brzucho trzymał, i wywodził, że mu się wydaje, jakby się znali od samego urodzenia, jakby byli rodzonymi braćmi. Podawał mu cygara, posłał natychmiast po piwo i serdelki, zawołał żonę i przedstawił go jej ze wszystkimi szczegółami tego przypadku. Pani Bilkowa splunęła i wyszła. Potem zawołał córkę i powiada: — Ten pan przyszedł prosić o twoją rękę i przytrafiło mu się to a to. — Córka rozpłakała się natychmiast i zadeklarowała, że tego człowieka nie zna, że go nawet widzieć nie chce, więc nie pozostało nic innego, tylko wypić piwo we dwójkę, zjeść serdelki i rozejść się. Potem pan Jenom miał jeszcze wstyd w gospodzie, do której chodził pan Bilek, i wreszcie w całej dzielnicy nie mówiło się o tym panu Jenomie inaczej, jak „ten zafajdany Jenom“, i wszędzie sobie opowiadali o nim, jak to on chciał uratować sytuację. — Życie ludzkie, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, jest takie powikłane, że w porównaniu z nim człowiek jest szmata. — Do nas, do gospody „Pod kielichem“, na boisku chodził jeszcze przed wojną starszy strażnik policyjny, niejaki pan Hubiczka, i pewien pan redaktor, który zapisywał wszystkie złamane nogi, przejechanych ludzi i samobójców i zanosił wszystko do gazet. Był to taki wesoły pan, że więcej się wysiedział na policyjnym odwachu niż w redakcji. Więc ten redaktor pewnego razu upił tego starszego strażnika Hubiczkę, a potem w kuchni zamienili się na ubranie, tak że starszy strażnik stał się cywilem, a pan redaktor policjantem. Otóż ten pan redaktor przebrany za strażnika zakrył numer rewolweru i ruszył na miasto jako patrol. Na ulicy Ressla, za dawnym więzieniem św. Wacława, spotkał w ciszy nocnej jakiegoś starszego pana w cylindrze i w futrze, a ten pan prowadził pod rękę starszą panią w płaszczu futrzanym. Oboje śpieszyli do domu i nie odzywali się do siebie ani słowem. A mój przebrany redaktor rzucił się na nich i wrzasnął temu staremu panu nad uchem: — Nie rycz pan tak głośno, bo pana zaaresztuję! — Niech pan sobie wyobrazi, panie oberlejtnant, jak się oboje przestraszyli. Daremnie mu tłumaczyli, że to pewno jakaś omyłka, ponieważ oboje wracają do domu z przyjęcia u pana namiestnika. Ekwipaż podwiózł ich aż do Teatru Narodowego, a teraz idą pieszo, żeby użyć trochę świeżego powietrza, bo mieszkają niedaleko stąd na Morani, a on, niby ten pan w futrze, jest nadradcą namiestnictwa z małżonką. — Proszę sobie ze mnie nie kpić — wrzeszczał dalej domniemany policjant. — Wstydź się pan, jeśli pan jesteś takim jakimś radcą namiestnictwa, a na ulicy zachowuje się pan jak łobuziak. Przyglądam się panu już dość dawno, jak pan walił laską w spuszczane drzwi sklepów spotykanych po drodze i jeszcze panu ta pani, jak pan mówi, małżonka, pomagała. — Przecież ja nawet żadnej laski nie mam, jak pan widzi. To widać szedł tu ktoś przed nami. — Jak pan może mieć laskę, skoro ją pan przetrącił tam na rogu o tę babę, która po gospodach roznosi pieczone kartofle i kasztany. — Ta pani radczyni nawet płakać nie mogła z tego wszystkiego, a pan radca taki był wzburzony, że zaczął mówić coś o hultajstwie, za co został aresztowany i zaprowadzony do najbliższego posterunku policyjnego przy ulicy Salma. Ten niby starszy strażnik kazał tych państwa zaprowadzić do komisariatu i powiedział, że sam jest z dzielnicy św. Jindrzycha i przy obchodzie służbowym przyłapał tę dwójkę na zakłócaniu ciszy nocnej, przy bijatyce, a w dodatku ludzie ci dopuścili się obrazy władz. On sam załatwi, co ma załatwić, i za godzinę przyjdzie do komisariatu przy ulicy Salma. Więc policja zabrała tych państwa i zaprowadziła do komisariatu, gdzie siedzieli do samego rana i czekali na tego starszego strażnika, który tymczasem, klucząc, powrócił „Pod kielich“ na boisku, zbudził starszego strażnika Hubiczkę, delikatnie powiedział mu, co się stało i jakie dochodzenie dyscyplinarne czeka na niego, jeśli nie będzie milczał...
Nadporucznik Lukasz zdał się być zmęczony opowiadaniem Szwejka, ale zanim żwawszym kłusem ruszył dalej, aby dotrzeć do czoła kolumny, rzekł do Szwejka:
— Choćbyście gadali, mój Szwejku, do samego wieczora, to gadanie wasze byłoby tylko coraz głupsze.
— Panie oberlejtnant — wołał Szwejk za odjeżdżającym nadporucznikiem — czy nie życzy pan sobie dowiedzieć się, jak to się skończyło?
Nadporucznik popędził tym żwawiej.
Stan porucznika Duba poprawił się tak dalece, że chory mógł opuścić dwukółkę. Zebrał więc dokoła siebie cały sztab kompanii i jak w gorączce zaczął wszystkich o czymś pouczać. Wygłosił długą mowę, która wszystkim wydała się daleko cięższą niż plecaki i karabiny.
W mowie tej była mieszanina różnych przypowieści. Mówił tak:
— Miłość żołnierzy dla panów oficerów umożliwia czyny niewiarogodnej ofiarności, ale to zupełnie obojętne, bo jeśli taka miłość nie jest wrodzona, to można ją wymusić. W życiu cywilnym miłość wymuszona, powiedzmy na ten przykład, miłość ucznia dla ciała profesorskiego trwa tak długo, jak długo trwa siła zewnętrzna, która tę miłość wymusza. Ale na wojnie widzimy coś zgoła przeciwnego, ponieważ żołnierzowi nie można pozwolić na najdrobniejsze pomniejszenie rzeczonej miłości, która żołnierza przywiązuje do jego przełożonych. Miłość ta nie jest bynajmniej zwyczajną miłością, ale jest to właściwie szacunek, strach i dyscyplina.
Przez cały czas Szwejk kroczył po lewej stronie i podczas gdy porucznik Dub przemawiał, patrzył na niego jakby na komendę: W prawo patrz!
Porucznik Dub jakoś tego zrazu nie zauważył i mówił dalej:
— Ta dyscyplina i obowiązek posłuszeństwa, nakazana miłość żołnierza dla oficera, wyraża się bardzo zwięźle, ponieważ stosunek między żołnierzem a oficerem jest bardzo prosty: jeden rozkazuje, drugi musi słuchać. Już dawno czytywaliśmy w książkach o sztuce wojskowej, że wojskowy lakonizm, czyli zwięzłość, jest właśnie tą cnotą, którą każdy żołnierz pielęgnować powinien, bo czy chce, czy nie chce, musi kochać swego przełożonego. A ten przełożony w oczach żołnierza musi być najwyższym, jasnym i skrystalizowanym wyrazem niezachwianej i doskonałej woli.
Teraz dopiero zauważył, że Szwejk przy swoim „w prawo patrz“ nie odwraca od niego oczu, co mu się nie bardzo podobało, ponieważ sam wyczuwał, że w mowie swojej nieraz się plącze tak dalece, iż nie wie, jak wybrnąć z plątaniny miłości żołnierza dla swoich przełożonych. Wrzasnął tedy na Szwejka:
— Czemu się na mnie gapisz jak ciele na malowane wrota?
— Według rozkazu, panie lejtnant, pan sam raczył mnie napominać, abym patrzył na jego usta, gdy przemawia. Ponieważ każdy żołnierz winien spełniać rozkazy swoich przełożonych i pamiętać o nich, więc spełniam swój obowiązek.
— Patrz teraz — krzyczał porucznik Dub — w drugą stronę, ty drabie idiotyczny, i nie gap się na mnie, bo wiesz, że tego nie lubię. Twój widok, to nie żadna osobliwa przyjemność.
Szwejk zrobił głową zwrot na lewo i dalej maszerował obok porucznika Duba tak sztywno, że porucznik Dub znowu krzyknął:
— Gdzie ty się gapisz, kiedy z tobą rozmawiam?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że według rozkazu pańskiego stoję „w lewo patrz!“
— Ach — westchnął porucznik Dub — z tobą jest krzyż pański. Patrz prosto przed siebie i myśl o sobie: Jestem taki idiota, że nie trzeba mnie będzie żałować. Zapamiętałeś to sobie?
Szwejk patrzył prosto przed siebie i rzekł:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, czy mam na to odpowiedzieć?
— Na co ty sobie pozwalasz! — wrzasnął na niego porucznik Dub. — Jak rozmawiasz ze mną i co to znaczy?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to znaczy, że sobie przypomniałem pewien rozkaz pański dany mi na jednej stacji, że w ogóle mam milczeć, gdy pan przestaje mówić.
— Wiec się mnie boisz — rzekł uradowany porucznik Dub — chociaż jeszcze mnie nie poznałeś. Przede mną drżeli nie tacy jak ty, zapamiętaj to sobie. Nauczyłem moresu większych od ciebie łobuziaków, więc stul pysk i zostań w tyle, żebym cię wcale nie widział.
Szwejk przyłączył się tedy na końcu kolumny do sanitariuszy i wygodnie jechał na dwukółce, aż dojechali wreszcie na miejsce wyznaczone na odpoczynek, gdzie żołnierze doczekali się zupy z nieszczęsnej krowy.
— Krowę tę powinni byli położyć przynajmniej na dwa tygodnie w ocet, a jeśli nie tę krowę, to przynajmniej tego, co ją kupował.
Z brygady przycwałował konny kurier z nowymi rozkazami dla jedenastej kompanii, a mianowicie marszruta została zmieniona na Felsztyn; Woralicze i Sambor należy ominąć, gdyż nie można by tam rozkwaterować żołnierzy, jako że są tam dwa pułki poznańskie.
Nadporucznik Lukasz wydał natychmiast odpowiednie dyspozycje. Sierżant rachuby Waniek i Szwejk wyszukają dla kompanii nocleg w Felsztynie.
— Ale pamiętajcie, Szwejku, żebyście w drodze nie robili żadnych głupstw — napominał go nadporucznik Lukasz. — Najważniejsze, żebyście się wobec ludności zachowywali przyzwoicie!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że będę się starał, chociaż miałem jakiś obrzydliwy sen, gdy się nad ranem trochę zdrzemnąłem. Śniło mi się o nieckach, które miały dziurę, tak że przez całą noc ciekła woda na korytarz tego domu, w którym mieszkałem. Woda przeciekła na sufit mieszkania gospodarza, który natychmiast kazał mi się wyprowadzić. Taka rzecz, panie oberlejtnant, zdarzyła się w rzeczywistości. Było to w Karlinie za wiaduktem...
— Dajcie nam spokój, Szwejku, ze swoim głupim gadaniem i razem z Wańkiem popatrzcie raczej na mapę, żebyście wiedzieli, którędy macie iść. Więc tutaj oto macie te wsi: od tej wsi ruszacie na prawo ku rzeczułce, a stamtąd idziecie dalej aż do miejsca, w którym wlewa się do niej pierwszy dopływ. Będzie po stronie prawej. Potem pójdziecie polną drogą na północ i nie możecie się dostać nigdzie indziej, tylko do Felsztyna! Zapamiętacie to sobie?
Szwejk ruszył tedy razem z sierżantem rachuby Wańkiem według marszruty...
Było po południu i w panującej spiekocie cała okolica zdawała się ciężko dyszeć. Z płytkich grobów żołnierskich dobywał się zaduch zgnilizny. Dotarli w okolice, w których staczano walki podczas marszu na Przemyśl i gdzie karabiny maszynowe skosiły całe bataliony. W niedużych laskach nad rzeczułką widać było ślady ognia artyleryjskiego. Na wielkich przestrzeniach i zboczach zamiast drzew sterczały z ziemi jakieś ułomki i pniaczki, a pustynia ta była jakby oborana rowami strzeleckimi.
— Trochę tu inaczej niż pod Pragą — rzekł Szwejk, aby przerwać milczenie.
— U nas już będzie po żniwach — rzekł na to sierżant rachuby Waniek. — W okolicach Kralup żniwa zaczynają się najwcześniej.
— Tutaj po wojnie będą bardzo dobre urodzaje — rzekł po chwili Szwejk. — Nie trzeba będzie kupować mączek kostnych. Dla rolnika jest to rzeczą bardzo korzystną, gdy na polu spróchnieje cały pułk. Jednym słowem, obłowi się niejeden gospodarz i to porządnie. Tylko o jedno się boję, a mianowicie, żeby ci rolnicy nie dali się nabrać i nie sprzedawali tych kości żołnierskich cukrowniom. W karlińskich koszarach był na przykład oberlejtnant Holub, taki uczony, że cała kompania uważała go za idiotę, ponieważ z powodu swej uczoności nie nauczył się wyzywać żołnierzy i nad wszystkim zastanawiał się tylko ze stanowiska naukowego. Pewnego razu żołnierze zameldowali mu, że komiśniaka, który właśnie fasowali, żreć nie podobna. Innego oficera byłoby takie zuchwalstwo rozzłościło, ale on nic; zachował spokój, nikogo nie nazwał świnią czy bydlakiem i nikomu nie dał w pysk. Tyle tylko, że zwołał wszystkich swoich szeregowców i rzekł do nich swoim bardzo przyjemnym głosem: — Po pierwsze, musicie sobie uświadomić, że koszary to nie żaden Delikatessenhandlung, żebyście sobie mogli do woli wybierać marynowane węgorze, sardynki i sandwicze. Każdy żołnierz winien być na tyle inteligentny, żeby żreć wszystko, co fasuje, i ma mieć tyle dyscypliny, żeby się nie zastanawiać nad gatunkiem tego, co mu każą żreć. Wyobraźcie sobie, żołnierze, że może być wojna. Tej ziemi, w której was po bitwie pochowają, będzie wszystko jedno, jakiego komiśniaka natarliście się przed śmiercią. Matka ziemia rozłoży was i zeżre razem z butami. Na świecie nic zginąć nie może. Z was, żołnierze, wyrośnie nowe zboże na komiśniak dla nowych żołnierzy, którzy znowu może tak samo jak wy nie będą zadowoleni z otrzymanego chleba, pójdą na skargę i natkną się na kogoś, kto każe ich wsadzić do paki, aż im oko zbieleje, ponieważ będzie miał prawo. Teraz wam wszystko ładnie wytłumaczyłem, moi żołnierze, i nie potrzebuję wam chyba dodawać, że kto by się w przyszłości chciał uskarżać, to miałby tylko jedną przyjemność, a mianowicie, wyjście z paki na wolny świat boży. — Żeby był choć trochę urągał! Nic, tylko takie delikatne słowa, które wszystkich żołnierzy oburzały. Więc pewnego razu wybrała mnie kompania, żebym mu o tym delikatnie powiedział, że go wszyscy bardzo lubimy, ale że wojsko bez wyzwisk, to nie żadne wojsko. Więc poszedłem do niego do mieszkania i prosiłem go, żeby się nie krępował, że wojsko, to rzecz przecie twarda jak rzemień, a żołnierze już są przyzwyczajeni do tego, iż co dzień im się powtarza, że jeden w drugiego pies i świnia, bo w przeciwnym razie tracą szacunek dla przełożonych. Zrazu się wymawiał, mówił coś o inteligencji, o tym, że dzisiaj już się nie służy pod batem, ale wreszcie dał się przekonać, sprał mnie po pysku i wyrzucił za drzwi, żeby słowa jego nabrały większej wagi. Kiedy powiedziałem kolegom o rezultacie swojej wizyty u niego, wszyscy się ogromnie ucieszyli, ale on popsuł nam uciechę już dnia następnego. Podchodzi do mnie i wobec wszystkich powiada: — Szwejku, ja się wczoraj zapomniałem. Macie tu guldena i napijcie się za moje zdrowie. Z żołnierzami trzeba umieć postępować.
Szwejk rozejrzał się po okolicy. Po chwili rzekł:
— Zdaje mi się, że nie idziemy tak, jak iść trzeba. Pan oberlejtnant wytłumaczył nam przecie wszystko jak się należy. Najprzód idzie się pod górkę, potem na dół, następnie w lewo i na prawo, potem znowuż w prawo i na lewo. A my ciągle idziemy prosto. A może szliśmy dobrze, tylko że przy gadaniu nie zauważyliśmy. Ja tu stanowczo widzę dwie drogi wiodące do tego Felsztyna. Proponowałbym, żebyśmy teraz ruszyli tą drogą, która prowadzi w lewo.
Sierżant rachuby, jak zawsze, gdy dwoje ludzi znajdzie się na rozstajach, zaczął dowodzić, że trzeba iść na prawo.
— Moja droga byłaby wygodniejsza niż pańska — rzekł Szwejk. — Ja pójdę wzdłuż strumienia, nad którym rosną niezapominajki, a pan idź sobie zakurzoną drogą śród tej spiekoty. Ja się trzymam tego, co nam powiedział pan oberlejtnant, że w ogóle nie możemy dojść nigdzie indziej, tylko do Felsztyna, a skoro zbłądzić nie możemy, to po co leźć pod górę. Pójdę łąkami, przypnę kwiatek do czapki i narwę bukiet niezapominajek dla pana oberlejtnanta. Zresztą przekonamy się niedługo, kto z nas miał rację, więc mam nadzieję, że się rozejdziemy jako dobrzy towarzysze. Okolica jest tu taka, że wszystkie drogi prowadzą do tego Felsztyna.
— Nie małpujcie, Szwejku — rzekł Waniek. — Podług mapy z tego miejsca ruszyć musimy, jak już powiedziałem, w prawo.
— Mapa też się może mylić — odpowiedział Szwejk, zbaczając ku strumieniowi w dolince. Pewnego razu wędliniarz Krzenek wracał od Montagów na Małej Stronie na Królewskie Winohrady podług planu miasta Pragi, błąkał się całą noc, a nad ranem dotarł do Rozdielowa koło Kładna. Znaleźli go w życie; leżał zdrętwiały ze zmęczenia i chłodu. Skoro pan nie chce mnie słuchać, panie rechnungsfeldfebel i trwa przy swoim, to się musimy rozejść i spotkamy się dopiero w Felsztynie. Niech pan spojrzy na zegarek, żeby było wiadomo, kto prędzej dojdzie do celu. A gdyby panu zagrażało jakie niebezpieczeństwo, to niech pan wystrzeli w powietrze, żebym wiedział, gdzie pan się znajduje.
Po południu Szwejk dotarł do niedużego stawu, gdzie spotkał się ze zbiegłym jeńcem rosyjskim. Zbieg kąpał się właśnie, ale gdy ujrzał Szwejka, wyskoczył z wody i nagi zaczął uciekać.
Szwejk był ciekaw, czy pasowałby mu rosyjski uniform, leżący nad stawem pod wierzbami, więc się rozebrał i przywdział uniform nieszczęsnego zbiegłego nagusa, który uciekł z transportu zakwaterowanego we wsi za lasem. Szwejk chciał się dokładnie przejrzeć przynajmniej w wodzie stawu, więc tak długo chodził po grobli, aż go dostrzegł i zabrał patrol żandarmerii polowej, szukający zbiegłego jeńca. Byli to Węgrzy, więc pomimo protestów Szwejka odprowadzili go na etap w Chyrowie, gdzie został włączony do szeregu jeńców rosyjskich, pracujących właśnie przy naprawie toru linii kolejowej wiodącej do Przemyśla.
Wszystko to stało się tak szybko, że Szwejk dopiero nazajutrz zdał sobie sprawę ze swojej przygody i na białej ścianie izby szkolnej, w której ulokowana była część jeńców, wypisał kawałkiem węgla drzewnego:

TU NOCOWAŁ JÓZEF SZWEJK Z PRAGI,
ORDYNANS JEDENASTEJ MARSZKOMPANII 91 PUŁKU,
KTÓRY JAKO KWATERMISTRZ
PRZEZ POMYŁKĘ DOSTAŁ SIĘ
POD FELSTYNEM
DO NIEWOLI AUSTRIACKIEJ



Koniec części trzeciej




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jaroslav Hašek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.