Przygody Piotrusia Pana/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor J. M. Barrie
Tytuł Przygody Piotrusia Pana
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. Peter Pan in Kensington Gardens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ V.

MAŁY DOMEK.

ZNACIE zapewne wszyscy Mały domek w parku. Jestto jedyny domek na świecie, który elfy zbudowały dla ludzi. Mało dzieci jednak widziało go naprawdę, może dwoje, albo najwyżej troje, a te musiały w nim przenocować, bo inaczej nie mogłyby go zobaczyć. Bo kiedy dziecko się do snu układa,
domku niema jeszcze wcale, a kiedy się obudzi zrana, widzi go jak na dłoni.

Tylko coś niecoś można zeń zobaczyć, a mianowicie światło w jego oknach, ale i to dopiero „po dzwonku“. Anielcia Clare (ta co tak chętnie daje sobie plombować zęby, bo za to biorą ją do cukierni) widuje czasem po kilkaset świateł naraz. Zapewne w tej chwili elfy budują swój domek, bo teraz budują go każdego wieczora, ale codzień w innej części parku. Anielci się wydawało, że jedno światełko było większe od innych, ale napewno tego powiedzieć nie mogła, bo tyle innych świateł migotało i przesłaniało go, że trudno było rozpoznać, czy to jest to samo. Jeżeli jednak między światełkami, migocącemi w Parku leśnym, jest jedno największe, to będzie to z pewnością latarka Piotrusia Pana. Bardzo dużo dzieci widziało te światełka w parku, ale pierwszem dzieckiem, dla którego elfy zbudowały swój domek, była Tonia Mamering[1].
Tonia była zawsze niezwykłą dziewczynką, a już wieczorem stawała się wprost nadzwyczajną. Miała już cztery lata i w dzień zachowywała się jak inne dziewczynki w jej wieku. Cieszyła się bardzo, jeżeli jej sześcioletni braciszek Jaś pozwolił się jej bawić z sobą, naśladowała go we wszystkiem i nie gniewała się wcale, jeżeli w zabawie poturbował ją nawet troszkę. Wogóle z Jasia była bardzo dumna, uważała go bowiem za ideał rozumu i dzielności. Potrafiła także pokazać, że ma nowe buciczki na nóżkach, w chwili gdy powinna była złapać rzuconą jej piłkę. Jednem słowem w dzień Tonia podobna była do wszystkich małych dziewczynek.
Ale pod wieczór, kiedy zmrok zaczynał zapadać, dzieci zmieniały się najzupełniej. Tęgi, bajeczny Jaś, który w dzień tak przewodził nad młodszą siostrzyczką, raz po raz oglądał się na nią niespokojnie, bo im ciemniej robiło się w pokoju, tem mocniej błyszczały oczy małej Toni. Wzrok jej jaśniał spokojnym, tajemniczym blaskiem, a oczy Jasia pełne były lęku i grozy. W takiej chwili Jaś oddawał Toni najulubieńsze swoje zabawki (nazajutrz odbierał je z powrotem) a Tonia przyjmowała je z niedbałym uśmieszkiem. Dzieci wiedziały, że za chwilę każą im iść do łóżka i to takiem przerażeniem napełniało Jasia, a tak tajemniczą i pewną siebie czyniło Tonię. Bo ledwie niańka ułożyła dzieci do snu, Tonia robiła się wprost straszliwa. Zarówno prośby Jasia jak i groźby matki i piastunki Aji przyjmowała tym samym niepokojącym uśmieszkiem. A ledwie starsi wyszli i zostawili dzieci w pokoju, którego mrok rozpraszała jedynie lampka nocna, Tonia siadała na łóżeczku i zaczynała szeptać: — „Pst... co to się rusza?“ Jaś ją uspokajał: — „Toniu, Tonieczko, cicho, naprawdę nic się nie rusza...“ i spiesznie wsuwał głowę pod kołdrę. — „Idzie! idzie! idzie! na ciebie! — krzyczała Tonia — już jest koło twego łóżka, już kopytkami grzebie w podłogę! Teraz cię weźmie na rogi! Jasiu, uciekaj, bo cię weźmie na rogi! — i głos jej był tak przejmujący, że Jaś przejęty śmiertelnym strachem, wyskakiwał z łóżka i boso, w koszulce nocnej pędził przez pokój i korytarz, na schody i na dół. Ale kiedy po chwili mama albo piastunka wracały z Jasiem na górę, żeby ukarać Tonię, Tonia już spała w najlepsze. I wcale nie udawała, że śpi, ale spała naprawdę i we śnie wyglądała jak mały aniołeczek, a to było najgorsze ze wszystkiego.
Do parku przychodziły dzieci codziennie. Prym we wszystkiem trzymał naturalnie Jaś. Sądząc z tego, co mówił o sobie, był chłopcem niepospolicie odważnym, co niezmierną dumą napełniało małą Tonię. Byłaby bardzo pragnęła pokazać każdemu „na piśmie“, że jest rodzoną siostrą bohaterskiego Jasia. A już najwięcej imponowało jej, kiedy Jaś się przechwalał, że pozostanie w parku na noc, już po zamknięciu wszystkich bram przez stróża nocnego.
— Ależ Jasiu — tłumaczyła Tonia, przejęta czcią głęboką dla jego odwagi — elfy strasznieby za to były złe na ciebie.
— Och zapewne! — odparł niedbale Jaś.
— Może... może Piotruś Pan weźmie cię na swój stateczek i przepłyniecie razem Wężowe Jezioro? — mówiła dalej Tonia, drżąc ze wzruszenia.
— O z wszelką pewnością! — odpowiedział Jaś tym samym tonem. Cóż dziwnego, że Tonia dumną była z takiego brata?
Dzieci nie powinny były mówić o tem tak głośno, bo pewien elf, zbierający szkieleciki zeschłych liści, z których elfy tkają swoje sukienki letnie, podsłuchał ich rozmowę i od tej chwili Jaś miał we wszystkiem „pecha“. Jeżeli usiadł na którym ze słupków ogrodowych, słupek wywracał się razem z nim, bo elfy umyślnie ochwiewały go pod ziemią, żeby Jaś rozbił sobie głowę, albo chwytały go za sznurowadła trzewików i Jaś padał na ziemię i nabijał sobie potężnego guza. Nawet kaczki wciągnęły do spisku, i namówiły je, żeby stateczki puszczane przez Jasia na Okrągłym stawie, wpychały pod wodę. Najwięcej przykrych wypadków w Parku powodują rozgniewane elfy, to też trzeba bardzo uważać co się o nich mówi.
Tonia miała taką naturę, że mogła dzień i noc nie ruszyć się z miejsca, jeżeli wiedziała, że ktoś ma spełnić jakiś czyn bohaterski; ale Jasiowi nie spieszyło się tak bardzo i kiedy go zapytała, którego dnia „po dzwonku“ pozostanie w Parku, Jaś odparł krótko: — „Ach, któregokolwiek!“ Prawdę mówiąc, Jaś żadnego dnia nie wybrał i dlatego ile razy pytała go Tonia: — „Czy to dzisiaj może?“ mógł z całą pewnością odpowiedzieć, że „nie dzisiaj“. Tonia zaś przypuszczała, że Jaś czeka na jakiś dzień najlepszy ze wszystkich.
Sporo dni upłynęło od tej rozmowy; cały park pokrył się śniegiem, a powierzchnia Okrągłego stawu zamieniła się w taflę lodu. Lód nie był jeszcze dość mocny, żeby się ślizgać na nim, ale codziennie można go już było łamać, przez rzucanie nań wielkich kamieni. Mnóstwo jasnowłosych chłopczyków i dziewczynek oddawało się tej zabawie z upodobaniem.
Kiedy Jaś z Tonią weszli do Parku, chcieli natychmiast skręcić na ścieżkę, wiodącą do Okrągłego stawu. Ale ich czarna piastunka Aja kazała im najpierw odbyć porządny spacer dla rozgrzania się i popatrzyła na tablicę u wejścia, na której była naznaczona godzina zamknięcia parku. Park miał być zamknięty o pół do 6-tej. Poczciwa czarna Aja tak się zawsze śmiała serdecznie, że tyle białych dzieci jest na świecie, ale tego wieczoru odechciało jej się śmiać na długo.
Dzieci przechadzały się więc z Ają wzdłuż Alei dzidziusiów, gdy nagle wybiła godzina 5, a zaraz potem rozległ się sygnał zamknięcia parku. Aja była zdumiona, bo ani jej przez myśl nie przeszło, że elfy przemieniły tablicę, żeby wcześniej rozpocząć bal. Za to Jaś i Tonia poznali się na podstępie elfów odrazu. Aja pozwoliła dzieciom pobiedz tam i z powrotem do Wyścigowej góry, bo nie przeczuwała nawet, jakiem wzruszeniem biją serduszka jej wychowanków. Jaś czuł dobrze, że nigdy nie zdarzy mu się druga taka sposobność wzięcia udziału w balu elfów, Tonia rozumiała to również i oczy jej pytały natarczywie: „Czy dziś zostaniesz Jasiu w parku?“ A Jaś chwytał ustami powietrze i kiwał głową potakująco. Wtedy Tonia ujęła go za rękę. Ręka Jasia była zimna, ale rączka Toni gorąca. Tonia pieszczotliwie przytuliła się do brata i owinęła szyję jego, własnym szalikiem. — Boję się, żeby ci nie było zimno — szepnęła z twarzyczką promieniejącą radością i wzruszeniem. Ale Jaś zasępiony milczał.

Kiedy już dobiegli do Wyścigowej góry, Jaś rzekł po cichu: „Boję się, że Aja mnie stąd widzi i nie będę mógł zostać tu na noc“.
Tonia spojrzała na brata z podziwem. Dzielny Jaś bał się tylko Aji, a nie myślał nawet o tych strasznych niebezpieczeństwach, które go czekały za chwilę. Zawołała więc głośno: — „Jasiu, biegnijmy, kto będzie prędzej przy bramie?“ a cichutko dodała: — „Schowaj się za studnię“. I dzieci puściły się pędem przez Dużą drogę.

Jaś zawsze wyprzedzał Tonię. Ale nigdy jeszcze nie biegł tak szybko, jak dzisiaj, pewnie dlatego, żeby mieć więcej czasu na schowanie się w parku. Brawo! brawo! — przyklaskiwały jego dzielności błyszczące oczy Toni. Ale nagle przeszył Tonię ostry, dojmujący lęk. Bohater jej zamiast się ukryć w parku, wyleciał jak strzała za bramę, — na ulicę. Na ten widok Tonia stanęła jak przygwożdżona do ziemi; w sercu uczuła chłód i taką pustkę, jakby nagle straciła wszystko, co miała najdroższego na świecie. I taka pogarda dla Jasia wezbrała w niej, że nawet zapłakać nie była w stanie. A potem zakipiało w niej tak straszne oburzenie, że bez tchu pomknęła ku studni i ukryła się tam zamiast Jasia.
Aja widziała najpierw Jasia, a później Tonię, biegnących ku wyjściu i pewna była, że oboje są już na drodze do domu. Wyszła więc spokojnie za bramę, ani przeczuwając, że Tonia pozostała w parku. Wczesny zimowy zmrok zaczął osnuwać park cały i tłumy ludzi cisnęły się ku wyjściu. Wkrótce wyszli wszyscy, nawet i te dzieci, które zawsze zostają w tyle, a potem muszą biedz ile sił starczy, żeby dogonić rodziców, czy piastunkę. Ale Tonia nie widziała nikogo. Z pod mocno zaciśniętych powiek płynęły jedna za drugą gorzkie łzy rozczarowania i zawodu. Kiedy nareszcie otworzyła oczy, uczuła, że jakiś chłód dojmujący spoczął na jej rączkach i nóżkach i ciężarem bezmiernym przytłoczył serce. Była to śmiertelna cisza, która zapanowała teraz w Parku leśnym. A potem rozległo się w oddali donośne „Bum!“ i z drugiego końca parku „Bum!“ i jeszcze jedno, odleglejsze „Bum!“... Stróż zamknął ostatnią bramę.

Zaledwie przebrzmiał ten łoskot, Tonia usłyszała, że ktoś mówi: — „No, wreszcie będzie można rozprostować kości!“ Głos szedł z góry i brzmiał jak skrzypienie źle nasmarowanych drzwi. Tonia spojrzała do góry i zobaczyła, że stary wiąz przeciąga się i postękuje. Chciała już do niego zagadać, bo nigdy jej nie przychodziło na myśl, żeby wiąz umiał mówić, gdy tuż niedaleko zadźwięczał metaliczny głosik małej łopatki, wbitej w śnieg nieopodal studni. Łopatka mówiła do wiąza: — „Niezły mamy
mrozik, co?“ — na co wiąz zaskrzypiał: — „Tak, ujdzie! ale waćpanna musiałaś tęgo zmarznąć, bo ciągle stoisz na jednej nodze“. I rzekłszy to, począł dla rozgrzania bić się po bokach gałęźmi, jak to nieraz czynią dorożkarze. Tonia dziwiła się coraz więcej, bo wszystkie drzewa dokoła biły się także gałęźmi po bokach, — więc wysunąwszy się ze swej kryjówki, pobiegła ku rozłożystej palmie, żeby się schronić pod jej liśćmi. Palma wzruszyła ramionami na jej widok, ale nie broniła wstępu pod swój baldachim.

Toni nie było zimno. Szare jej futerko i futrzana czapeczka okrywały ją tak szczelnie, że widać było zaledwie śliczną jej różową buźkę i złociste loki. Oprócz futerka takie mnóstwo ciepłych rzeczy zabezpieczało ją od zimna, że Tonia wyglądała, jak kłębuszek szarej bawełny.
Mnóstwo drzew zaczęło przechadzać się wzdłuż Aleji dzidziusiów, a gdy zaciekawiona Tonia nadbiegła ku nim, ujrzała krzewy magnolii i bzu przeskakujące ogrodzenie i spieszące ku ścieżce, gdzie reszta towarzystwa używała ruchu i przechadzki. Przeważnie drzewka i krzewy podpierały się kołkami, do których je przywiązał ogrodnik. Bez podskakiwał wesoło na ścieżce i opowiadał coś z wielkim ferworem dwom młodziutkim pigwom. I one wspierały się na drewnianych kołkach. Tonia zrozumiała dopiero dzisiaj, że kołki służą krzewom i drzewkom za laski. Potem poszła dalej i nagle zobaczyła pierwszego elfa. Był to mały ulicznik, który zabawiał się zginaniem ku ziemi krzewin i drzewek i puszczaniem ich w górę, skutkiem czego, cały śnieg z nich opadał i przytłaczał rosnące pod niemi roślinki.
— Dasz ty im pokój, dzieciaku szkaradny! — zawołała rozgniewana Tonia. Tonia dobrze wiedziała, jak to niemiło, kiedy kto przez figle, nasypie za kołnierz śniegu z parasola.
Malec był już tak daleko, że upomnienia jej nie dosłyszał, ale na głos Toni, z rabaty zeszła stara chryzantema, mrucząc: — „Jędze, zmory czy upiory, — na mój rozkaz wyjdźcie z nory“. — Tonia wysunęła się więc z kryjówki, a na jej widok wszystkie rośliny przystanęły zmieszane, bo żadna nie wiedziała, co począć z takim gościem?
— Wprawdzie to nas nie obchodzi, — rzekło wreszcie jakieś drzewko na cienkiej nóżce, poszeptawszy z kolegami, — ale sama wiesz najlepiej, że nie powinnaś znajdować się tu o tej porze. Zdaje mi się, że byłoby naszym obowiązkiem, wydać cię w ręce elfów. Jak ci się ta myśl podoba?

— Zupełnie mi się niepodoba! — odpowiedziała
Tonia tak stanowczym głosem, że rośliny zmieszały się jeszcze bardziej. Ktoś napomknął przezornie, że lepiejby było z Tonią nie zadzierać. — Ręczę wam, że nie prosiłabym was o to, gdybym nie miała słuszności — dodała jeszcze Tonia, a to oszołomiło do reszty rośliny. Jedne więc mruknęły tylko: — „Piękna pogoda, co?“, inne pokiwały głowami szepcząc: — „Tak to bywa w życiu“, bo i rośliny potrafią wyrażać się z ironią. Tonia tymczasem przyglądała im się uważnie, a widząc, że niektóre z nich nie mogą używać przechadzki, bo nie mają lasek do podpierania się, rzekła uprzejmie: — Słuchajcie, zanim wybiorę się na bal elfów, odbędę z każdym z was porządną przechadzkę. Wesprzyjcie się tylko na mnie mocno.

Rośliny zaklaskały w ręce z uciechy i Tonia rozpoczęła pierwszy spacer. Obejmowała z wielką ostrożnością wiotkie talie roślin i kwiatów, ustawiała jak należy ich nóżki, bo niektóre wykrzywiały je niemożliwie i każdą po kolei prowadziła po Aleji dzidziusiów. Była równie uprzejma dla krajowych, jak i cudzoziemskich roślin, choć nie rozumiała ani słowa z tego, co te ostatnie mówiły między sobą.
Kwiaty i rośliny zachowywały się naogół wcale grzecznie, parę tylko dąsało się, narzekając, że Tonia z malwą, czy pelargonią przechadzała się dłużej, niż z niemi. Inne znowu szczypały ją, ale nie ze złości, tylko ze strachu, że się przewrócą, a Tonia była zbyt dobrze wychowana, żeby się obrażać z tak błahego powodu. Wkońcu jednak zmęczona już porządnie pożegnała kwiaty, bo spieszno jej było podążyć na bal elfów. Teraz nie bała się już ani trochę, pewnie dlatego, że zmrok ustąpił miejsca zupełnej ciemności, a wiemy już, że w nocy Tonia była zawsze bardzo dziwna.
Ale rośliny nie chciały jej puścić. — Nie wiesz, Toniu, co cię czeka, jeżeli cię elfy pochwycą. Zachłostają cię na śmierć, albo zmuszą do niańczenia swoich niemowląt. Obarczą cię tysiącem najcięższych robót, albo zamienią cię w coś tak nudnego jak ten stary, brodaty, zawsze jednakowo zielony dąb. — To rzekłszy, spojrzały z udanem współczuciem na stary, omszały dąb, któremu nigdy darować nie mogły, że on jeden z nich wszystkich, zachowuje zielone liście w zimie.

Dąb roześmiał się drwiąco na tę uwagę: — He, he, zazdrościcie mi kochasie mojej zielonej szaty, która mnie otula od stóp aż do głowy, podczas gdy wy biedaki świecicie nagimi członkami, na wietrze i mrozie.
Ale rośliny nie przestawały straszyć Toni, malując w najczarniejszych barwach los, który sobie zgotuje, jeżeli odważy się pójść na bal elfów.

Orzech turecki ostrzegał ją, żeby unikała spotkania z dworzanami królowej elfów. Elfy były w ostatnich czasach szczególniej źle usposobione, skutkiem nieuleczalnej choroby Złocienia. Królewicz Złocień przybył ze Wschodu i cierpi na ciężką chorobę sercową, której objawem jest niezdolność do zakochania się. Biedny królewicz wędrował z kraju do kraju, poznawał wszędzie tysiące najpiękniejszych dziewic, ale żadna nie zdołała rozgrzać jego serca. Kiedy przybył na dwór królowej w Leśnym parku, królowa była pewna, że jedna z jej córek uleczy królewicza — ale jego lekarz nadworny, obowiązany badać serce Jego królewiczowskiej Mości, po przedstawieniu mu każdej damy, nieustannie potrząsał głową, mrucząc: — „Zimne, zupełnie zimne“. Królowa elfów czuła się tem tak dotkniętą, że najpierw skazała cały dwór na płacz dziewięciominutowy, a następnie poleciła nałożyć ośle czapki wszystkim bożkom miłości i zagroziła, że ich póty nie zdejmie, póki zamarznięte serce księcia nie odtaje najzupełniej.
— Ach, muszę zobaczyć te bożki w tych ślicznych oślich czapeczkach! — zawołała Tonia i pędem pobiegła ku pałacowi królowej elfów, licząc, że uda jej się wypatrzyć z którego kątka nieszczęsnych pokutników.
Bez trudu odnalazła drogę, wiodącą do placu zabawy elfów, bo elfy zaznaczają plac ten szerokiem kołem ze wstążki. Ścieżki wiodące do pałacu, wyścielają również wstążkami, bo dbają bardzo o to, żeby goście nie przemoczyli obuwia. Dziś wszystkie ścieżki wysłane były wstążkami czerwonemi — a kolor ten odbijał ślicznie na niepokalanej bieli śniegu.

Tonia biegła czas dłuższy, nie mogąc nigdzie wypatrzyć żadnego elfa, gdy raptem na jednej ze ścieżek ukazał się cały orszak. Elfy szły ku niej, tak jakby już opuściły pałac królewski. Tonia spiesznie przykucnęła na śniegu, a ramionka podniosła w górę, udając, że jest krzesłem ogrodowem. Orszak przesunął się tuż koło niej. Przodem jechało sześciu rycerzy na koniach, za nimi postępowała piękna dama, której długi tren niosło dwóch zgrabnych pazików. Na trenie tym spoczywało niby w kolebce, cudnej urody dziewczątko — w ten bowiem sposób, podróżują u elfów księżniczki krwi. Szatki księżniczki tkane były ze złota, ale najpiękniej ze wszystkiego wyglądała jej szyja błękitna, od której stokroć piękniej, niż od białej szyi, odbijał wspaniały naszyjnik
brylantowy. Tylko damy z najwyższej arystokracyi osiągają tę niezwykłą ozdobę, szczypiąc się do krwi i malując nią szyję. Nie możecie sobie wyobrazić jakie to piękne, chyba żeście widzieli kiedy popiersia dam, wystawione w oknach jubilerów.

Tonia zmiarkowała zaraz, że jakaś wielka przykrość spotkała elfy, bo cały orszak przytrzymywał palcami dziurki nosów, co zwykle robią elfy, kiedy im się na płacz zbiera. Zapewne lekarz stwierdził raz jeszcze, że serce królewicza Złocienia jest „zimne! bardzo zimne!“
Kiedy orszak elfów ją minął, Tonia pobiegła aż do miejsca, gdzie wstążka czerwona była przerzucona na podobieństwo mostu, ponad wyschniętą kałużą. W dołek ten wpadło jakieś młode dziewczątko i w żaden sposób wydrapać cię na górę nie mogło. Kiedy Tonia nadbiegła jej z pomocą, głupiątko zlękło się jej bardzo, ale uspokojone serdecznymi słowami Toni, wskoczyło na jej rączkę i w okamgnieniu siedziało już na jej kolanach, szczebiocąc, że się nazywa Czarnobrewka, że jest śpiewaczką uliczną i że przybyła zdaleka, pragnąc przedstawić się królewiczowi Złocieniowi na dzisiejszym balu i popróbować, czy nie udałoby się jej uleczyć jego serca.
— Wiem dobrze, że nie jestem wcale pięknością — mówiła dalej, a Toni zrobiło się bardzo przykro, bo rzeczywiście mała śpiewaczka, jakkolwiek bardzo milutka, ale odziana w nędzne sukienki, wyglądała bardzo niepozornie, milczała więc nie wiedząc, co jej odpowiedzieć.
— Myślisz pewnie, że królewicz nie zechce nawet spojrzeć na mnie — szepnęła żałośnie Czarnobrewka.
— Ależ nie... myślałam właśnie, że twoja buzia jest domowego wyrobu... — żywo zaprzeczyła Tonia i zaczerwieniła się mocno, bojąc się, czy Czarnobrewka nie obrazi się za to określenie.
Na szczęście przypomniała sobie pewną historyę o swoim ojcu i wystawie gwiazdkowej. Ojciec Toni wybrał się pewnego razu na wystawę gwiazdkową, urządzoną na cel dobroczynny. Na wystawie tej można było za opłatą korony oglądać najpiękniejsze damy z całego Londynu. Kiedy powrócił do domu, uściskał mamę Toni i rzekł: — „Powiadam ci kochanko, że człowiek dopiero wtedy coś wie o piękności, kiedy nareszcie ujrzy taką miłą buzię domowego wyrobu“.
Tonia powtórzyła zdanie ojca Czarnobrewce, która nie posiadała się z radości, bo pewna była teraz, że królewicz się w niej zakocha. Szybko zeskoczyła z ręki Toni na ścieżkę, wysłaną czerwoną wstążką i pobiegła ku pałacowi, wołając jeszcze ku Toni, żeby nie ważyła się iść dalej, bo królowa elfów mogłaby jej zrobić coś złego.
Ale Tonia pragnęła tak bardzo zobaczyć zabawę elfów, że nie zważając na ostrzeżenia, puściła się za Czarnobrewką. Wkrótce dojrzała oślepiającą łunę świetlną, bijącą pod kopułą siedmiu kasztanów hiszpańskich. Tonia podsunęła się jak mogła najbliżej i przykucnąwszy za pieńkiem drzewa, patrzyła. Na wysokości dorosłego człowieka unosił się nad „czarodziejskim kręgiem elfów“ żywy baldachim świetlny, utworzony z ogromnej ilości robaczków świętojańskich. Tysiące elfów przyglądało się zabawie z zajęciem. Ale że stały w cieniu, drobne ich postacie wyglądały bardzo szaro i niepozornie, w porównaniu z cudnemi istotkami, uwijającemi się po „czarodziejskim kręgu“.
Tonia nie mogła wprost pojąć, że serce królewicza może pozostać nieczułem, wobec tylu cudnych twarzyczek. A jednak tak było niezawodnie. Łatwo to było poznać po przeciągniętych minach królowej i dam dworu, (choć udawały biedaczki, że sobie z tego nic nie robią). Twarz młodego królewicza tchnęła śmiertelnem znudzeniem. Gdy mu przedstawiano najcudniejsze damy, królewicz niedbałym gestem dawał znak, że mogą się oddalić, a nieszczęsne odchodziły, zalewając się gorzkiemi łzami.
Tonia widziała również napuszonego doktora, ciągle badał serce królewicza i jak papuga wywrzaskiwał ciągle to samo słowo. Strasznie jej było żal maleńkich bożków miłości, bo ile razy doktor zawrzeszczał „zimne! ciągle zimne!“ biedaki postawione za karę w ciemnym kącie i w oślich czapkach na głowie, przykucały z przestrachu, jakby każdy z tych wyrazów był uderzeniem bata.
Trochę była zdziwiona i rozczarowana, że Piotruś nie brał udziału w uroczystości. Muszę wam nawet powiedzieć z jakiego powodu przybył tego wieczora tak późno. Otóż stateczek jego uwiązł w krach lodowych na Wężowem jeziorze i Piotruś musiał przez wiele godzin przebijać sobie drogę poczciwym swoim rydelkiem.
Elfy nie wyglądały go dziś z takim upragnieniem jak zazwyczaj, bo czuły się zbyt nieszczęśliwe, żeby módz tańczyć. Elfy mają taką naturę, że jak im bardzo co dolega, zaraz zapominają wszystkich tańców, dopiero kiedy zmartwienie ich minie, przypominają je sobie nanowo. Danio nawet twierdzi, że elfy nie mówią nigdy o sobie, że są „szczęśliwe“ tylko „tańcliwe“.
O nie, tego wieczoru nie wyglądały wcale na „tańcliwe“, gdy wtem zabrzmiał serdeczny, głośny śmiech Czarnobrewki, która nadbiegła właśnie i koniecznie się upierała, żeby ją przedstawiono królewiczowi.
Tonia żywo podsunęła się bliżej, chcąc koniecznie zobaczyć, jak się powiedzie jej małej przyjaciółeczce, choć prawdę mówiąc, żadnej nie miała nadziei, żeby królewicz zwrócił na nią uwagę. Elfy również nie spodziewały się niczego po małej śpiewaczce, ale Czarnobrewka tem więcej miała wiary w siebie. Powiedziono ją przed oblicze Jego królewiczowskiej mości i doktor niedbale dotknąwszy palcem serca królewicza, (z największą skromnością osłoniętego klapą dyamentowego kaftana) miał już zawołać: „zimne! ciąg...“ gdy nagle urwał w pół słowa.
— Co to jest! — krzyknął i wstrząsnął sercem królewicza jak zegarkiem, a potem przyłożył do niego ucho.
— Na miły Bóg! — wrzasnął znowu, a niepokój całego dworu doszedł do tego stopnia, że kilkanaście osób zemdlało.
Wszyscy z zapartym oddechem patrzyli na królewicza, który znowu spoglądał na doktora z taką miną, jakby chciał zemknąć za dziesiątą górę.
— Bogu najwyższemu dzięki! — wrzasnął znowu doktor i syknąwszy, włożył palec do ust, bo serce królewicza rozgrzane do czerwoności sparzyło go porządnie.
Napięcie tłumu wzrosło do ostatecznych granic, kiedy doktor złożył głęboki ukłon królewiczowi i rzekł podniesionym głosem:
— Najjaśniejszy panie — mam zaszczyt zawiadomić Jego królewiczowską mość, że serce Jego królewiczowskiej mości płonie ogniem miłości!
Nie, niepodobna opisać wrażenia jakie zrobiła na wszystkich ta wiadomość. Czarnobrewka wyciągnęła rączki, a królewicz bez namysłu rzucił się w jej ramiona. Królowa padła w objęcia kanclerza koronnego, a każda z dam czemprędzej uwiesiła się na szyi jednego z senatorów lub ministrów, bo dobry ton wymaga, by dwór naśladował we wszystkiem panujących. W ten sposób odbyło się odrazu wzwyż 50 ślubów, bo jeśli panna rzuci się w ramiona mężczyzny, to u elfów znaczy tyle, co gdyby z nim ślub wzięła.
Ach, jakże się wszyscy czuli szczęśliwi, jakże się kochali i całowali! Trąby weselne zagrzmiały, księżyc wysunął się z chmur, a tysiące par elfów chwyciło się jego promieni i w szalonej radości walcowało dokoła „czarodziejskiego kręgu“. Ale najśmieszniejszym ze wszystkiego był widok maleńkich bożków miłości, którzy pozrzucali szkaradne ośle czapki i wyrzucali je jak piłki w powietrze. Tonia nie była w stanie pozostać w ukryciu. Wzruszona radością swojej przyjaciółki, podbiegła ku niej wołając: „O Czarnobrewko! jakże się cieszę, że królewicz się w tobie zakochał!“
I nagle stało się coś dziwnego. Muzyka ucięła w pół taktu, wszystkie światła pogasły i zrobiła się taka cisza, że można było usłyszeć brzęczenie muchy. Tonia zrozumiała po niewczasie, na jakie naraziła się niebezpieczeństwo. Przypomniała sobie wszystko co jej opowiadano o okrucieństwach elfów i o torturach, jakie zadają dzieciom, jeśli które z nich odważy się pozostać w parku już „po dzwonku“. Z ciemności dochodził ją teraz groźny pomruk rozwścieczonego tłumu i szczęk mieczów, ustawionych do ataku. Tonia krzyknęła przeraźliwie i zaczęła uciekać w głąb parku.
Biegła bez tchu, raz po raz oglądając się poza siebie. Parę razy potknęła się, upadła, ale zrywała się czemprędzej i biegła znowu dalej i coraz dalej...
Była taka przerażona, że zupełnie nie wiedziała, co się z nią dzieje. Czuła tylko, że musi uciekać i uciekać i wydawało jej się, że biegnie jeszcze, pomimo że już od dobrej chwili bez sił osunęła się na ziemię i zapadła w głęboki sen. Zimne płatki śnieżne opadały na jej buzię i rączki, a Toni się zdawało, że to mamusia słodkimi pocałunkami usypia swoją córeczkę. A gdy śnieg grubą warstwą przykrył ją po szyję, Tonia myślała, że to jej kołderka i gdyby nie to, że jej się ruszyć nie chciało, byłaby pewnie spróbowała naciągnąć ją na główkę, jak to zwykle czynił Jaś. A potem — gdy przez sen usłyszała szmer przyciszonych głosów, marzyło jej się, że mama przyprowadziła ojca do dziecinnego pokoju, żeby mu pokazać uśpioną w łóżeczku pieszczotkę. Ale naprawdę to elfy, a nie ojciec i mama, szeptały i chodziły dokoła Toni.
Na szczęście, elfom odeszła już ochota mścić się na biednem dziecku za przerwaną zabawę. W pierwszej chwili chciały biedz za nią i darły się na całe gardło: „Śmierć jej! śmierć“, ale zaledwie Tonia znikła im z oczu, zaczęły się sprzeczać, kto ma maszerować na przedzie. W czasie ich kłótni królewiczowa Czarnobrewka rzuciła się do nóg królowej, błagając o darowanie życia Toni.
Każda panna młoda ma prawo do wypowiedzenia jednego życzenia, ale królowa odmówiła stanowczo prośbie Czarnobrewki: — „Wszystko spełnię czego zapragniesz, ale tego nie żądaj, bo to jest niemożliwe“, a wszystkie elfy zawtórowały jednogłośnie: „to jest niemożliwe!“
Wtedy Czarnobrewka opowiedziała im, jak dobrą była dla niej Tonia. Gdyby nie jej pomoc, nigdy Czarnobrewka nie zdążyłaby przybyć na bal i nie uleczyłaby serca królewicza. Ledwie to elfy usłyszały, poczęły wznosić na cześć Toni radosne wiwaty, poczem utworzyły pochód i poszły podziękować jej za radość, jaką im sprawiła. Paziowie z pochodniami przyświecali orszakowi po obu stronach drogi. Łatwo było odszukać Tonię po głębokich śladach, wyciśniętych na śniegu przez jej nóżki.
Kiedy przybyły pod figowe drzewo, Tonia spała tak mocno, że elfy w żaden sposób dobudzić się jej nie mogły. Elfy jednak nie dały za wygraną. Królewicz wdrapał się na Tonię i wyrecytował bardzo długą, dziękczynną przemowę, z której Tonia nie usłyszała naturalnie ani jednego słowa. Potem zaczęły odgrzebywać śnieg, który grubą warstwą ją okrywał, ale w parę minut później taka sama warstwa przykryła ją znowu. Na to elfy zafrasowały się bardzo, bo przyszło im na myśl, że Tonia może zamarznąć.
— Należałoby ją okryć czemś, co się nie boi zimna, — orzekli lekarze. Tem czemś miała być tafla z lodu. Ale myśl ta nie podobała się królowej, bo jak mówiła, lód może się stopić, więc pomysł uznano za niedorzeczny.
Poczciwe elfy wytężyły wszystkie siły, żeby przenieść Tonię na inne miejsce. Ale pomimo, że było ich takie mrowie, Tonia okazała się i tak za ciężką dla nich. Już elficzki poczęły popłakiwać i obcierać noski maleńkiemi chusteczkami, gdy nagle w główkach bożków miłości, zaświtała bajeczna myśl. „Wybudujmy nad nią domek!“ wykrzyknęły i wszyscy natychmiast zabrali się do roboty. Najlepsi budowniczowie biegali dokoła Toni, żeby wziąć dokładną miarę, poczem 75 murarzy przywlokło kamień węgielny, który poświęciła królowa. Dokoła placu ustawiono straże i kazano im pilnować, by nikt nie śmiał przerwać zaczętej pracy. W mig wzniesiono rusztowanie i cały plac rozbrzmiał łoskotem młotków i siekier. Nie minął kwadrans, a już jedni robotnicy kryli domek czerwoną dachówką, inni wprawiali szyby w ramy okien.
Domek był prześliczny; w sam raz dość duży, by pomieścić uśpioną w nim Tonię. Trochę kłopotu sprawiło elfom jedno ramię Toni, odrzucone na bok. Ale po namyśle wybudowały nad niem oszkloną werandę i wszystko było w porządku. Okna domku były nie większe od obrazków w waszej książce, a drzwi tak wązkie, że lalka zaledwie przejść by przez nie mogła. Ale Tonia mogła dach podnieść do góry, a wtedy z wyjściem nie było już kłopotu. Elfy podług zwyczaju tańczyły i klaskały w ręce z radości, podziwiając swój własny dowcip i zręczność. Poprostu szalały z uciechy na myśl, że własnemi rękami zbudowały tak prześliczny domek, który wcale z miejsca ruszyć się nie dawał i coraz to ozdabiały go jakimś dodatkiem.
I tak, dwoje elfów przyciągnęło drabinę i przyczepiło do dachu — komin.
— Niestety już skończony! — westchnął ktoś na dole.
Ale gdzietam! znów ktoś poskoczył po drabinie w górę i ponad kominem umocował — kłąb dymu.
— Teraz już nic dodać się nie da — zawołał dumnie z góry.
— Poczekaj! poczekaj! — krzyknął na to robaczek świętojański. — W domku niema światła i gdy dzieciątko ludzkie się zbudzi, może się zlęknąć ciemności. Wlecę do domku i zrobię się jej lampką nocną.
Myślicie, że teraz domek był naprawdę skończony?
Otóż nie.
— Gwałtu! toćem zapomniał o klamkach! — zawołał ślusarz i czemprędzej opatrzył wszystkie drzwi mosiężnemi gałkami.
Potem handlarz żelaza przybił koło progu żelazną wycieraczkę bucików, a pewna starsza dama przywlekła porządną rogóżkę. Dwóch stolarzy przytoczyło beczkę i umieściło ją pod rynną, a malarze pomalowali ją na zielono.
Wszystko gotowe!... Ale jeszcze nadbiega ogrodnik z całym tłumem ogrodniczków, uzbrojonych w rydelki i kopaczki i raz dwa od prawej strony werandy zakładają śliczny ogród kwiatowy, a od lewej ogród warzywny. Tuż pod ścianą posadzili kilka krzewów róż wysokopiennych i klemabisu[2] i w mniej niż pięć minut, cudne, pachnące gałęzie całe pokryte kwiatami, poczęły piąć się po ścianach małego domku.

Cudnie, bo cudnie wyglądało teraz mieszkanko Toni. Ale nawet elfy nic już więcej wymyśleć nie mogły i poczęły się rozchodzić, spiesząc na przerwany bal. Raz po raz oglądały się poza siebie i z wielkiego zachwytu nad domkiem, całowały
się wzajemnie po rękach. Czarnobrewka odeszła ostatnia, bo dłuższą chwilę zabawiła przy kominie, przez który wsunęła dla Toni najcudniejszy sen.

I tak stał domek przez noc całą i chronił małą Tonię od zimna i wiatru. Tonia nie wiedziała o niczem, póki nie prześniła całego snu, podarowanego jej przez Czarnobrewkę. Kiedy nareszcie otworzyła oczy, świtało już na dworze. Tonia czuła się zupełnie wypoczętą, przetarła oczy i zawołała Jasia, bo pewna była, że leży na swojem łóżeczku, w dziecinnym pokoju.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zerwała się i w tej chwili uniosła głową dach domku, niby pokrywę pudełka. Dokoła domku roztaczał się Park Leśny, tonący w puchach śnieżnych. Ale Toni zdawało się jeszcze ciągle, że jest w pokoju dziecinnym i dopiero kiedy się uszczypnęła w policzek, przypomniała sobie wszystko, co się jej zdarzyło wczoraj. Nie mogła pojąć tylko, skąd się wziął nad nią ten śliczny, mały domek. Odchyliła dach, wyszła do ogródka i stąd przyglądała się domkowi, w którym całą noc przepędziła. Była nim tak zachwycona, że aż rączki składała z podziwu, powtarzając bez końca:
— Oh, ty mój cudny, maleńki, pachnący domeczku!
Czy jednak domek przeląkł się jej głosu, czy też rozumiał, że zrobił już co do niego należało, dość, że ledwie Tonia wypowiedziała te słowa, zaczął się pomalutku zmniejszać. Tak się to jakoś robiło, że Tonia nie zaraz się na tem poznała, ale raptem spostrzegła, że w domku-by się już zmieścić nie mogła. Nic mu nie brakowało, wyglądał jak pierwej, tylko kurczył się, kurczył coraz bardziej, a z nim kurczył się i ogródek. Pierścień śniegu, otaczający go, zacieśniał się coraz więcej. Przed chwilą był taki, jak psia buda, teraz już nie większy od arki Noego. Ale wszystko było jak pierwej. Nie brakowało ani klamek, ani pachnących krzewów na ścianach, ani dymu, przyczepionego do komina. Tylko robaczek świętojański świecił coraz słabiej. — Oh, domeczku najdroższy! nie znikaj! — błagała Tonia i rzuciła się przed nim na kolana, bo domek był już nie większy od naparstka. Próżno jednak wyciągała ku niemu rączki — domek znikł w końcu zupełnie. Na miejscu, gdzie wznosił się jeszcze przed chwilą, nie było teraz nic, prócz gładkiej powierzchni śnieżnej.
Tonia przesłoniła piąstkami oczy i płakała głośno, gdy tuż koło niej odezwał się dziecięcy głosik: — Nie płakać, nie płakać mały człowieczku. Tonia odwróciła się szybko i ujrzała ślicznego, nagiego chłopczyka, który przyglądał jej się uważnie. Tonia domyśliła się odrazu, że to jest Piotruś Pan.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Matthew Barrie i tłumacza: Zofia Rogoszówna.
  1. Przypis własny Wikiźródeł prawdop. błąd w druku (powinno być: Mannering); w oryg. Maimie Mannering
  2. Przypis własny Wikiźródeł prawdop. błąd w druku (powinno być: klematisu); w oryg. roses and clematis on the walls of the house