Powieści mniejsze (Gogol, 1871)/Powóz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Powóz
Pochodzenie Powieści mniejsze
Wydawca Biblioteka Najciekawszych Powieści i Romansów
Data wyd. 1871
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Paulin Święcicki, Jan Grzegorzewski
Tytuł orygin. Коляска
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.
Powóz.



Miasto B* znacznie się ożywiło od chwili, gdy zakwaterował w nim *** kawalerzyski pułk; bo dotychczas: kaducznie było nudne!... Bywało, gdy je przejedziesz i rzucisz okiem na niziutkie lepione domki, które wyglądają na ulicę okropnie kwaśno, to... nieopisać, co się wówczas dzieje w sercu: taka tęsknota, jakby się człek zgrał do nitki, albo zrobił jakieś nie a propos głupstwo, jednem słowem — niedobrze! Glina z domów poodpadała od deszczu, i ściany z białych, stały się ruderami; dachy najczęściej kryte trzciną, jak to zwykle bywa w południowych naszych miastach. Drzewka, jakie były, kazał horodniczy poniszczyć, bez nich bowiem o wiele przyzwoiciej. Na ulicy żywej duszy nie spotkasz, chyba niekiedy przejdzie kogut po ulicy, miękkiej jak poduszka, od leżącego na ćwierć łokcia pyłu, który przy najmniejszym deszczu, zamienia się w błoto, i wówczas ulice miasteczka B* zaludniają się temi pięknemi zwierzątkami, co to ich tamtejszy horodniczy nazywa francuzami. Wystawiwszy ze swoich wanien poważne mordy, zaczynają tak kwiczeć i chrząkać, że przejezdny zmuszonym się widzi, jak najprędzej uciekać z tych okolic. Zresztą, w miasteczku B* trudno spotkać przejezdnego. Rzadko, bardzo rzadko, jaki obywatel, mający jedenaście dusz poddanych, w nankinowym surducie, przetarabani po bruku półbryczką-półwózkiem, zaledwo pokazując swoją fiziognomję z poza nawalonych worków z mąką i wymachując batogiem nad gniadą kobyłą, za którą w ślad biegnie żrebiątko. Nawet rynek sam ma nieco smutną powierzchowność: dom krawca wygląda nadzwyczaj głupio, nie całą facjatą, a tylko bokiem; naprzeciw niego, już od lat piętnastu muruje się jakiś budynek o dwóch oknach; trocha opodal samotnie stoi modny drewniany dworek, pomalowany szarą farbą, koloru biota, który pobudował, jako wzór dla reszty budynków, horodniczy w czasie swojej młodości, kiedy jeszcze nie miał zwyczaju kłaść się zaraz po obiedzie do łóżka i pić na noc jakiś dekokt, przyprawiony suszonym agrestem. Reszta — były to wszystko plecione z chrustu chałupki. Przez środek rynku ciągnęły maleńkie kramiki; w nich zawsze można było zastać kilka baranich skórek, babę z czerwoną chustką na głowie, pud mydła, kilka funtów gorzkich migdałów, śrót do strzelania, kilkanaście łokci półwełnianej materji i dwóch handlowych subjektów, o każdej porze grających na progu w wózka. Ale jak tylko zakwaterował w powiatowem miasteczku B* kawalerzyski pułk, wszystko się zmieniło: ulice wyładniały, ożywiły się, słowem: przybrały zupełnie inną fiziognomję! Niziutkie domki często widziały przechodzącego zgrabnego, szykownego oficera z kitką na głowie, śpieszącego do kolegi na gawędkę: o awansie, o wybornym tytoniu, a niekiedy w celu postawienia na kartę dorożki, którąby można było nazwać pułkową, bo nie wychodząc z pułku, przechodziła z rąk do rąk: dziś paradował w niej major, jutro stała w porucznikowskiej stajni, a tam, patrz! po tygodniu: znowu majorowski woźnica smaruje ją sadłem.

Płoty między domami upstrzone były przewietrzającemi się na słońcu żołnierskiemi kaszkietami; szary płaszcz niewątpliwie gdzieś sterczał na wrotach; w zaułkach o każdej porze mogłeś spotkać żołnierzy z takiemi szczeciniastemi wąsami, jak szorstkie szczotki. Wąsy te zewsząd prześladowały mieszkańców: niech się zbiorą na rynku mieszczanki z hładuszczykami — z poza ramion każdej niezawodnie wyzierają wąsy. Znacznie się ożywiło za przybyciem oficerów miejscowe towarzystwo, dotychczas złożone wyłącznie z sędziego, mieszkającego w jednym domku z jakąś dyakonową, i horodniczego, człowieka rozsądnego, ale śpiącego literalnie dzień cały — od obiadu do wieczora, i od wieczora do obiadu. Z przeniesieniem tu kwatery jeneralnej brygady, towarzystwo jeszcze się bardziej powiększyło i urozmaiciło. Okoliczni obywatele, o istnieniu których niktby przedtem i niedomyślał się, zaczęli co raz częściej nawidzać powiatowe miasteczko, aby się obaczyć z panami oficerami, a niekiedy zagrać w sztosika, który już nadzwyczaj nie jasno tkwił w ich głowach, skłopotanych posiewami, żoninemi zleceniami i zającami.
Wielka szkoda, że nie mogę sobie przypomnieć, co spowodowało jenerała do wystąpienia z paradnym obiadem; przygotowania do niego były ogromne: stuk kucharskich nożów w jeneralskiej kuchni dawał się słyszeć już koło miejskiej rogatki. Z całego rynku pozabierano produkta dla obiadu, tak, że sędzia, ze swoją dyakonową zmuszony był jeść tylko hreczane łazanki i krochmalowy kisiel. Niewielkie podwórze jeneralskiej kwatery całe było zastawione dorożkami i powozami. Goście byli płci męzkiej: oficerowie i niektórzy okoliczni obywatele.
Z obywateli najbardziej się odznaczał Pytagores Pytagoresowicz Czertokucki, jeden z pierwszych arystokratów B*-go powiatu, najwięcej hałasujący na wyborach i przyjeżdżający do miasta w szykownym ekwipażu. Służył on dawniej w którymś z kawalerzyskich pułków i był jednym ze znakomitszych i pokaźniejszych oficerów; przynajmniej widywano go na wielu balach i zgromadzeniach, gdzie tylko koczował ich pułk; zresztą można się o tem dowiedzieć od panien Tambowskiej i Symbirskiej gubernii. Bardzo być może, że sława o nim rozniosłaby się i po innych guberniach, gdyby mu nie dano dymisji z powodu pewnego wypadku, który się zwykle nazywa nieprzyjemną historją. Czy on komu, ongi, dał kiedy w gębę, czy jemu dano? dokładnie niepamiętam; dość, że proszono go, by się podał do dymisji. Zresztą, w skutek tego, bynajmniej nie stracił na opinji: nosił frak z krótkim stanem, nakształt wojskowego munduru, przy butach ostrogi i pod nosem wąsy; bez tego bowiem szlachta bowiem gotowa byłaby pomyśleć, że on służył w piechocie, którą Czertokucki pogardliwie nazywał piechurą, a czasami piechontarją.
Bywał on na wszystkich większych jarmarkach, dokąd tylko głęboka Rossja, składająca się z mamek, dzieci, córek i tłustych pomieszczyków, sunęła się na zabawę w bryczkach, taradajkach, tarantasach, i takich karetach, które i we śnie trudno jest obaczyć! Przewąchiwał on nosem, gdzie stał kawalerzyski pułk, i zawsze przyjeżdżał poznajomić się z panami oficerami; bardzo zgrabnie wyskakiwał przed nimi ze swego leciutkiego powoziku, albo dorożki, i nadzwyczaj prędko zawierał znajomości.
Na przeszłych wyborach wystąpił z pysznym obiadem dla szlachty, na którym ogłosił, że skoro go obiorą marszałkiem, to postawi na zupełnie innej stopie całą szlachtę. Wogóle — żył poprostu, jak to powiadają na prowincji; ożenił się z dość ładniutką panienką, wziął w posagu za nią dwieście dusz i kilka tysięcy gotówki. Gotówka natychmiast obróconą została na szóstkę istotnie pysznych rumaków, pozłacane zamki przy drzwiach, ugłaskaną małpeczkę do domu i Francuza-marszałka dworu. Dwieście zaś dusz z dodatkiem dwustu własnych, zastawione zostały w lombardzie dla jakichś handlowych spekulacyj. Słowem, był to obywatel w całem znaczeniu tego wyrazu — porządny obywatel! Okrom niego, było jeszcze wiele innych obywateli u jenerała na obiedzie, ale o tych nie warto wspominać! Reszta składała się z wojskowych tegoż pułku, między którymi było dwóch sztab-oficerów: pułkownik i dość gruby major. Sam jenerał był szerokim i dość opasłym, zresztą dobrym naczelnikiem, jak mawiali o nim oficerowie. Mówił on dość nizkim, nakazującem szacunek, basem.
Obiad był nadzwyczajny. Jesiotr, biełuha, sterlet, dropie, szparagi, przepiórki, kuropatwy, grzyby — wszystko to dowodziło, że kucharz od dnia wczorajszego nie mógł mieć w ustach żadnego trunku, i czterech żołnierzy z nożami w ręku pomagało mu, przez całą noc robić fricassée i gelée. Moc butelek, długich z lafitem, pękatych z maderą, prześliczny letni dzień, okna pootwierane na rozcież, talerze z lodem na stole, porozpinane maniszki u właścicieli fraków, skrzyżowana rozmowa pokrywana jeneralskim basem i zalewana szampanem — dopełniały się wzajemnie. Od obiadu wstano z przyjemnym ciężarem w żołądkach i zapaliwszy fajki na długich i krótkich cybuchach, goście wyszli, z filiżankami w ręku, na ganek.
— Ot teraz możemy ją zobaczyć, — rzekł jenerał. — Bądź łaskaw, kochanku, — dodał, zwracając się do swego adjutanta, dość szykownego młodego człowieka, przyjemnej powierzchowności, — każ tu przyprowadzić gniadą klacz! — Tu jenerał podniósł do ust cybuch i wypuścił dym. — Niebardzo jeszcze ona dobrze wygląda, przeklęta mieścina, nie ma porządnej stajni. Koń puf, puf, wcale nie zły.
— I dawno też pan jenerał, — puf, puf, — raczy mieć ją u siebie? — zapytał Czertokucki.
— Puf, puf, puf, no... puf! nie tak dawno; dopiero dwa lata, jak wziąłem ją ze stadniny.
— I pan jenerał raczył ją wziąć już ujeżdżoną, czy dopiero u siebie kazał ujeżdżać?
— Puf, puf, pu, pu, pu... u... u... f, u siebie. — Powiedziawszy to, jenerał cały znikł w dymie.
Tymczasem ze stajni wyskoczył żołnierz, dał się słyszeć stuk kopyt, a potem zjawił się drugi, w białej kurtce z ogromnemi czarnemi wąsami, prowadząc za cugle wyrywającego się i przelęknionego konia, który raptownie szarpnąwszy głową, omal, że nie podniósł w górę przysiadłego do ziemi żołnierza, razem z jego wąsami.
— No, no, Agrafeno Iwanówno! — mówił on, prowadząc klacz przed ganek.
Klacz nazywała się Agrafeną Iwanówną. Dziarska i dzika, jak południowa krasawica, rzuciła się ona z gwałtownością przedniemi kopytami na stopnie ganku i w tejże chwili raptownie się zatrzymała.
Jenerał, porzuciwszy fajkę, patrzył z wewnętrznem zadowoleniem na Agrafenę Iwanównę. Sam pułkownik zszedłszy z ganku, wziął za pysk Agrafenę Iwanównę. Major potrzepał po karku Agrafenę Iwanównę; reszta — pocmokała językiem.
Czertokucki zeskoczył z ganku i obszedł ją z tyłu. Żołnierz wyprostowawszy się i podtrzymując cugle, patrzał prosto w oczy gościowi, jakby w nie wleźć zamierzał.
— Bardzo, bardzo ładny koń! — rzekł Czertakucki, — pokaźny koń! a pozwoli Wasza Ekscelencja spróbować, jak też on chodzi pod wierzchem?
— Krok ma pewny; tylko... licho go wie... ten kiep felczer dał jej jakichś pigułek, i oto już od dwóch dni wciąż kicha!
— Bardzo, bardzo ładna! a czy ma Wasza Ekscelencja odpowiedni ekwipaż?
— Ekwipaż?... Ale wszak to koń wierzchowy.
— Ja wiem o tem; lecz zapytałem Waszej Ekscelencji dla tego, aby się dowiedzieć, czy ma pan dla innych koni odpowiedni ekwipaż?
— No, nie tak wiele mam ekwipażów. Przyznam się panu, oddawna chciałbym mieć powóz teraźniejszego fasonu. Pisałem o tem do mego brata, który obecnie jest w Petersburgu; ale nie wiem, czy mi przyśle.
— Zdaje mi się, Wasza Ekscelencjo, — wtrącił pułkownik, — że niemasz lepszego powozu nad wiedeński.
— Słusznie pan sądzisz, puf, puf, puf.
— Ja, panie jenerale, mam przepyszny powóz czysto wiedeńskiej fabryki.
— Który? czy ten, w którym pan przyjechałeś?
— O, nie! ten tak, na rozjazdy, właściwie dla moich wycieczek; ale tamten... szczególny: lekki, jak piórko; a skoro się weń siądzie, poprostu, jakby, przepraszając Waszą Ekscelencję, niańka w kolebce huśtała.
— A zatem powóz wygodny?
— Bardzo, bardzo wygodny, materac, resory, wszystko to jakby na malowidle odmalowane.
— A, to dobrze.
— A jaki pakowny! W życiu podobnego nie widziałem. Kiedym był w wojsku, to zwykle mieściło się w walizie dziesięć butelek rumu i dwadzieścia funtów tytoniu, oprócz tego zawsze woziłem z sobą ze sześć mundurów, bieliznę i parę cybuchów, Wasza Ekscelencjo, jakie tylko były najdłuższe; a w kieszenie można całego byka schować.
— To dobrze.
— Zapłaciłem zań, panie jenerale, cztery tysiące.
— Wnosząc z ceny, powinien być dobry. I pan sam go kupiłeś?
— Nie, Wasza Ekscelencjo, dostał mi się przypadkowo. Nabył go mój przyjaciel, rzadki człowiek, towarzysz lat dziecinnych, do którego bardzo by łatwo pan przylgnął; jesteśmy z nim: co twoje, to moje — wszystko jedno! Wygrałem tedy ów powóz u niego w karty. Czy nie zechce Wasza Ekscelencja zaszczycić jutro mój dom swoją obecnością na obiedzie? a zarazem i powóz pan obaczy.
— Nie wiem, co mam panu na to odpowiedzieć. Mnie samemu jednemu jakoś... Chyba, że pozwoli pan razem z panami oficerami?
— I panów oficerów bardzo proszę. Panowie! Za wielki zaszczyt sobie poczytam, jeśli będę miał przyjemność oglądania panów w mym domu.
Pułkownik, major i reszta oficerów podziękowali pięknym ukłonem.
— Ja sam, panie jenerale, jestem tego zdania, że jeśli kupować, to koniecznie coś dobrego, bo inaczej — szkoda pieniędzy. Ot u mnie, skoro mi pan zrobi zaszczyt swoją osobą, pokażę coś-niecoś, co udało mi się wprowadzić w mem gospodarstwie.
Jenerał spojrzał i wypuścił z ust kłąb dymu.
Czertokucki nadzwyczaj był zadowolony, że zaprosił do siebie panów oficerów. Zawczasu dysponował już w głowie: pasztety i potrawki, spozierał bardzo wesoło na panów oficerów, którzy także ze swej strony podwoili ku niemu swój szacunek, co widocznem było z ich oczu i nieznacznych ruchów, w guście ukłonów. Czertokucki jeszcze bardziej stał się mownym, a głos jego nabrał rzewności — co się zdarza ludziom przeciążonym nadmiarem szczęścia.
— Tam Wasza Ekscellencja pozna gospodynię domu.
— Bardzo mi przyjemnie, — rzekł jenerał gładząc wąsy.
Czertokucki po tem wszystkiem chciał natychmiast udać się do domu, aby zawczasu wszystko urządzić na przyjęcie tak dostojnych gości; już nawet w tym celu wziął czapkę do rąk, ale jakoś tak dziwnie wypadło, że pozostał jeszcze na chwil kilka. Tymczasem w pokoju porozstawiano zielone stoliki. Wkrótce całe towarzystwo podzieliło się na wistowe partje i rozeszło się po wszystkich kątach jeneralskich pokojów.
Podano świece, Czertokucki sam nie wiedział: siadać, czy nie siadać do wista? Ale ponieważ panowie oficerowie prosili go uprzejmie, wydało mu się więc niezgodnem z zasadami towarzyskości odmówić ich prośbom. Wszedł do partji. Nie wiedzieć zkąd, zjawiła się przed nim szklanka z ponczem, który on, zapomniawszy się, w tejże chwili wypił. Dograwszy drugiego robra, Czertokucki znowu znalazł przed sobą szklankę ponczu, który znów wypił przez zapomnienie, powiedziawszy poprzednio: — Pora mi, panowie do domu! doprawdy pora. — Ale znowu zasiadł do drugiej partyjki.
Tymczasem rozmowa w różnych kątach pokoju przybrała charakter czysto familiny. Grający wista byli dość milczącymi; ale niegrający, którzy siedzieli na stronie na kanapach, gawędzili między sobą. W jednym kącie sztab-rotmistrz, podłożywszy pod bok poduszkę, z fajką w zębach, opowiadał dość swobodnie i płynnie swoje miłosne awantury i zajął całą uwagę słuchaczów, co raz zwiększającego się kółka.
Jeden, nadzwyczaj gruby obywatel z krótkiemi rękoma, podobnemi nieco do dwóch porosłych kartofli, przysłuchiwał się z nadzwyczaj słodziutką minką, i tylko od czasu do czasu znaczne robił wysilenia, aby zasunąć swoją króciutką rękę za tylną część swego szerokiego kadłuba, chcąc dostać ztamtąd tabakierkę. W drugim kącie powstał dość żwawy spór o mustrze szwadronowej, i Czertokucki, który już pod ten czas dwa razy był zrzucił zamiast damy waleta, nie proszony, nie dziękowany, wtrącał się do cudzej rozmowy i krzyczał ze swego kąta: — W którym roku? — albo: — Jakiego pułku? — nie zważając na to, że zapytanie zupełnie było nie na miejscu. Nareszcie przed same kolacją wist się skończył; ale długo on jeszcze był w ustach wszystkich, i zdawało się, że głowy ich były pełne wistów. Czertokucki dobrze pamiętał, że dużo wygrał; ale do rąk nic nie wziął, i wstawszy od stołu, długo stał w pozycji człowieka, u którego nie ma w kieszeni chustki od nosa... Tymczasem podano kolację. Ma się rozumieć że wina nie brakowało i że Czertokucki pomimowolnie musiał niekiedy nalać sobie jaką szklankę, bo na prawo i na lewo stały tuż przy nim butelki.
Rozmowa przeciągnęła się dość długo; ale zresztą, dziwna to jakaś była rozmowa: Pewien pułkownik, który jeszcze brał udział w wojnie 1812 roku, opowiadał o takiej bitwie, jakiej nigdy nie było, i potem, wcale nie wiadomo dla jakich przyczyn, wziął korek od butelki i wetknął go w ciasteczko... Jednem słowem, kiedy się zaczęli rozjeżdżać, już była trzecia godzina, i stangreci zmuszeni byli kilka osób wziąć pod pachę, na wzór węzełków z pokupką. I Czertokucki, pomimo całego swego arystokratyzmu, siedząc w powozie, tak się nisko kłaniał i tak machał głową, że przyjechawszy do domu, przywiózł w swych wąsach dwa bodiaki.
W domu wszyscy spali, stangret zaledwo mógł odszukać kamerdynera, który przeprowadził pana przez bawialny pokój, oddał do rąk garderobianej, za którą jako tako dobrał się Czertokucki do sypialnego pokoju i umieścił się koło swojej młodziutkiej i ładniutkiej żony, która leżała z wielką gracją w białem jak śnieg, nocnem ubraniu. Ruch wywołany zwaleniem się męża na łóżko, obudził ją.
Przeciągnąwszy się, podniosła powieki i trzy razy szybko zmrużywszy oczy, otwarła je z półzłośliwym uśmiechem; ale widząc, że mąż i tym razem nie okazuje jej żadnych pieszczot, z gniewem odwróciła się, i położywszy swoje świeże liczko na rękę, wkrótce potem zasnęła.
Była pora, którą na wsi nazywają ranem, kiedy się obudziła młoda gospodyni przy chrapiącym małżonku. Przypomniawszy sobie, że on powrócił wczoraj do domu o czwartej godzinie w nocy, żałowała go budzić, i włożywszy na nogi nocne pantofelki, które małżonek jej wypisał z Petersburga, w białym kaftaniku, ułożonym na niej w draperje, podobne do lejącej się wody, wyszła do swojej gotowalni, umyła się świeżą, jak sama, wodą i podeszła do zwierciadła. Spojrzawszy na się parę razy, przekonała się, że wcale nie brzydko dziś wygląda. Ta, na pozór nic nie znacząca okoliczność, zmusiła ją do siedzenia przed lustrem całe dwie godziny. Nareszcie ubrała się bardzo milutko i wyszła odświeżyć się do ogrodu.
Jakby umyślnie, czas był wtenczas piękny, jakim się pochwalić może tylko letni dzień południowy. Słońce dobiegłszy południa, rzucało palące pionowe promienie; ale w cieniu zarosłych alei, z przyjemnością można było przechadzać się, i kwiaty, ogrzane słońcem, zwiększyły swój aromat.
Ładniutka gospodyni zupełnie zapomniała o tem, że już dwunasta godzina, a małżonek jej śpi. Już dolatywało do niej poobiedne chrapanie dwóch stangretów i jednego forysia, śpiących w stajni, która stała za ogrodem, a ona wciąż siedziała w cienistej alei, z której daleki był widok na drogę, i zadumana patrzyła przed siebie; gdy na raz unoszący się zdała pył zwrócił jej uwagę. Wpatrzywszy się, ujrzała kilka ekwipażów. Najprzód jechał odkryty dwuosobowy ledziutki powóz; w nim siedział jenerał z massywnemi, błyszczącemi na słońcu bulionami, a tuż obok niego pułkownik. Za powozem toczył się drugi, czteroosobowy, w którym siedział major z jeneralskim adjutantem i dwoma na przedzie oficerami.nZa powozem szła znana wszystkim pułkom dorożka, która w tym czasie zostawała w posiadaniu grubego majora, za dorożką czworokonny bonvoyage, w którym siedziało czterech oficerów i piąty u tych na kolanach; za bonwyagem jechali na pięknych gniadych koniach trzej oficerowie.
— Czyż doprawdy oni do nas jadą? — pomyślała gospodyni domu, — Boże mój! doprawdy, na most wjechali! — krzyknęła, w dłonie klasnąwszy; pobiegła przez klomby i kwiaty prosto do sypialnego pokoju swego męża, który spał w najlepsze.
— Wstawaj, wstawaj! wstawaj prędzej! — wołała szarpiąc go za rękę.
— A? — odezwał się wyciągając Czertokucki, nie otwierając oczu.
— Wstawaj pulpulteczku! Czy słyszysz? goście!
— Goście? jacy goście? — To powiedziawszy, Czertokucki zaryczał jak cielę, gdy szukał mordeczką wymion swojej matki. — Hm! — mruczał on, — podstaw, mońmuniu, świeżą szyjkę! pocałuję...
— Duszko, na miłość Boga wstawaj prędzej! Jenerał z oficerami! Ach, Boże mój! masz na wąsach bodiaki.
— Jenerał? Co! on już jedzie? A cóż u licha! nikt mnie nie obudził? A objad, cóż objad? czy wszystko tam, jak należy, gotowe?
— Jaki objad?
— Alboż nie dysponowałem?
— Ty, ty? przyjechałeś o czwartej godzinie w nocy. Pytałam cię kilka razy, nic nie odpowiadałeś. Nie budziłam ciebie, pulpulteczku, dla tego, że żal mi cię było, nie spałeś... — Ostatnie wyrazy wymówiła ona cichym i błagającym głosem.
Czertokucki wytrzeszczywszy oczy, chwilkę leżał na łóżku, jakby piorunem rażony; nareszcie zerwał się w jednej koszuli z łóżka, zapomniawszy o formach przyzwoitości.
— Ach, osioł ze mnie! — krzyknął, uderzywszy się po łbie. — Zaprosiłem ich na objad! Co tu począć? czy daleko oni?
— Nie wiem, prawdopodobnie już przyjechali...
— Duszko, schowaj się!... Hej, kto tam! Ty, dziewczyno! chodź tu... czego się kpie boisz? przyjadą tu zaraz oficerowie, powiedz, że pana nie ma w domu; powiedz, ze wcale nie będzie, że jeszcze z rana wyjechał... słyszysz? i wszystkim sługom to powiedz; ruszaj prędzej!
Powiedziawszy to, Czertokucki zarzucił prędko na siebie szlafrok i uciekł do wozowni, sądząc, że będzie to najbezpieczniejsze miejsce schronienia. Ale stanąwszy w kącie wozowni, spostrzegł, że i tu można go było odkryć.
— Tak, tu będzie najlepiej, — pomyślał, i w okamgnieniu odsunąwszy stopnie tuż stojącego powozu, wskoczył doń, zamknąwszy drzwiczki za sobą, dla większego zaś bezpieczeństwa zakrył się fartuchem, przyczaił cichutko, zgiąwszy się w swoim szlafroku.
Tymczasem ekwipaże zajechały przed ganek.
Wylazł jenerał i poprawił uniform; po nim pułkownik, poprawiając ręką kitkę kaszkietu; potem wyskoczył z dorożki gruby major, trzymając szablę pod pachą; dalej powyskakiwali z bonvoyage podporucznicy, z siedzącym na kolanach praporszczykiem; nareszcie pozsiadali z szarmanckich koni oficerowie.
— Pana nie ma w domu, — rzekł wychodząc na ganek lokaj.
— Jak to nie ma?... Ale na objad przyjedzie?
— Nie będzie. Raczył wyjechać na cały dzień. Chyba jutro przyjedzie o tym czasie.
— A, to pięknie! — rzekł jenerał. — Jakże to?...
— Przyznam się, sztuka nielada! — rzekł śmiejąc się pułkownik.
— Ale czy podobna! Jakże coś podobnego? — ciągnął dalej jenerał z niezadowoleniem. — Try! kaci!... No, nie możesz przyjąć, pocóż się napraszać?
— Ja Wasza Ekscellencjo nie rozumiem, jak można tak sobie postąpić! — rzekł jeden z młodych oficerów.
— Co? — rzekł jenerał, który miał zwyczaj zawsze używać tej pytającej partykuły, skoro tylko mówił do oberoficera.
— Mówiłem, Wasza Ekscellencjo, jak można w taki sposób postępować?
— Naturalnie!... No, może co się stało, może... No, to daj znać przynajmniej, albo nie zapraszaj wcale!
— A cóż, panie jenerale! Trudna rada! pojedziemy napowrót, — rzekł pułkownik.
— Ma się rozumieć, innego środka niemasz. Zresztą powóz możemy i bez niego obaczyć, zapewnie nie wziął go z sobą. Hej! kto tam! Chodź no tu, bratku!
— Co pan jenerał rozkaże?
— Ty stajenny?
— Stajenny, panie jenerale!
— Pokaż no nam nowy powóz, który twój pan dostał niedawno.
— A ot, proszę do wozowni.
Jenerał udał się wraz z oficerami do wozowni.
— Proszę pozwolić, nieco go tu wytoczę... w wozowni ciemno.
— Dość, dość, dobrze!
Jenerał i oficerowie obeszli powóz dokoła, starannie opatrzywszy koła i resory.
— No, nie ma nic szczególnego, — rzekł jenerał. — Powóz, jak wszystkie powozy.
— Wcale nic szczególnego, — rzekł pułkownik, — zupełnie nie ma nic osobliwego!
— Mnie się zdaje, Wasza Ekscellencjo, że on wcale nie wart czterech tysięcy, — rzekł jeden z młodych oficerów.
— Co?
— Powiadam, Wasza Ekscellencjo, że mi się zdaje, iż powóz nie wart czterech tysięcy.
— Co mówić o czterech tysiącach! on nie wart i dwóch tysięcy. Po prostu, nic na nim nie ma! Chyba wewnątrz znajduje się co szczególnego... Bądź łaskaw, kochanku, odepnij fartuch...
I ciekawym widzom przedstawił się Czertokucki, siedzący w szlafroku, zgarbiony niezwykłym sposobem.
— A, pan tu!... — rzekł ździwiony jenerał. Powiedziawszy to, w tejże chwili zatrzasnął drzwiczki, zakrył znowu Czertokuckiego fartuchem, i odjechał wraz z panami oficerami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumaczy: Jan Grzegorzewski, Paulin Święcicki.