Przejdź do zawartości

Potworna matka/Część pierwsza/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Wdowa po Jakóbie Tordier oddychała coraz swobodniej.
— Więc to nic innego? — spytała po chwili.
— O, nic innego, droga pani Tordier.
— Nie nazywaj mnie tym nazwiskiem, Prosperze, proszę cię!... — westchnęła Garbuska.
— A jakże mam panią nazywać?
— Nazywaj mnie swoją przyjaciółką.
— Nie tak łatwo mi będzie się przyzwyczaić.
— O, przyzwyczaisz się bardzo prędko. A jak długo trwać będzie ta podróż?
— Trzy dni.
— Więc wrócisz pan?
— W nocy z poniedziałku na wtorek.
— Za tym we wtorek czekać na pana będę o godzinie jedenastej ze śniadaniem. Nie spóźnij się pan.
— O, nie.
— Jakże mi czas wydawać się będzie długim! Ale skoro to jest potrzebne...
— Niezbędne!
— Czy wrócisz pan na śniadanie ze mną po wyjściu z cmentarza?
— Nie, natychmiast będę musiał jechać?
— Ależ nie możesz, mój przyjacielu, jechać bez pieniędzy.
— Mam je...
— Może nie dosyć... Chcę, ażebyś pan jechał pierwszą klasą, ażebyś pan mieszkał w najlepszym hotelu, ażebyś miał wygody najlepsze... Przede wszystkim zwrócę panu, coś pan dla mnie wydał.
— Nic pilnego.
— I owszem, to bardzo pilne... Chodź ze mną.
I, biorąc Prospera za rękę, pociągnęła go do swego pokoju.
Tu podbiegła do biurka, otworzyła je, wyjęła banknot tysiącfrankowy, który złożyła we czworo i wsunęła, jak poprzednio w przeddzień, do ręki komiwojażera.
Ta niecna istota, która się targowała o mszę za duszę męża, której dla nieboszczyka wydawał się dostatecznym pogrzeb ostatniej klasy, gotowa była pieniądze wyrzucać oknem, gdy chodziło o Prospera!...
Namiętność szalona, jakiej doznawała, zawróciła jej głowę zupełnie.
— Przede wszystkim — dodała — nie żałuj pieniędzy tych. Znajdą się jeszcze inne...
— Prosper wcale się nie sprzeciwiał.
Przycisnął — dla przyzwoitości — końce palców Julii Tordier i wsunął banknot do kieszeni.
Cynizm pięknego chłopca dorównywał cynizmowi Garbuski, której dusza potworniejsza była od ciała.
— Będziesz pan myślał czasem o mnie? — mizdrzyła się doń Garbuska.
— Cóż znowu! — odpowiedział — jakżebym nie miał ciągle myśleć o tej, która mnie obsypuje taką dobrocią.
Odgłos dzwonka przerwał rozmowę.
Julia odprowadziła Prospera do sali jadalnej i poszła otworzyć drzwi.
Posłaniec oddał jej list, a po za nim już się ukazali żałobnicy, niosący trumnę.
Prosper skinął na nich i zaprowadził ich do pokoju nieboszczyka.
Helena, klęcząca przy łóżku, powstała raptownie.
Widząc ludzi, ubranych czarno, z których jeden miał na ramionach trumnę z drzewca białego, czuła się bliską zemdlenia.
— Mój ojcze!... mój biedny ojcze... żegnaj! — wyjąkała, załamując ręce.
I, nachylając się nad bladą twarzą nieboszczyka, ażeby go po raz ostatni ucałować, prawie straciła przytomność.
Komiwojażer skorzystał z tej chwili osłabienia dziewczęcia, ażeby ją pociągnąć do salonu, dokąd też weszła i Garbuska.
— Trzeba zostać tutaj — rzekła jędza tonem rozkazującym. — Po co sobie psuć krew... jeszcze się rozchorujesz... a ja już tyle rzeczy mam na głowie...
Helena rzuciła na matkę bolesne spojrzenie, ale się nie sprzeciwiła.
Julia podchwyciła, zwracając się do Prospera i pokazując mu list, który tylko co przyniósł listonosz.
— Znów jeszcze jeden kłopot. Służąca moja pisze z Troyes, że nie będzie mogła wrócić do służby... Prosi mnie o odesłanie rzeczy, i muszę teraz do tego wszystkiego szukać nowej sługi!
Znów zadzwoniono.
Tym razem Prosper poszedł drzwi otworzyć.
Na progu znajdowali się Lucjan i pani Gobert.
Biedna kobieta, która się mogła ledwie na nogach utrzymać, zapragnęła bądź co bądź przyjść, ażeby po raz ostatni pożegnać się z bratem.
Prosper, na jej widok, uczynił gest, wyrażający wielkie zdziwienie.
— Jestem siostrą Jakuba Tordier, proszę pana — rzekła pani Gobert do komiwojażera, którego nie znała wcale — a oto mój syn... Za życia brata wypędzono mnie z tego domu. Ale teraz, chyba nikt nie będzie się obawiał mego wpływu na niego... Chcę go zobaczyć... chcę go ucałować...
Garbuska z salonu usłyszała obcy głos w przedpokoju.
Nadstawiła uszu.
Słowa do niej nie dobiegły, ale poznała głos siostry mężowskiej.
Błysk nienawiści zaświecił w jej oczach. Skoczyła z zaciśniętymi pięściami.
Ale wobec starej kobiety bladej, wynędzniałej, prawie umierającej, podtrzymywanej przez syna, gniew jej zamienił się w osłupienie.
Stanęła niema.
— Przychodzimy tu nie jako nieprzyjaciele, moja pani — odezwała się nowoprzybyła. — Nie myślimy się tu zastanawiać, jakie było postępowanie pani względem nas... Pragnę ja mego brata, a syn swego wuja po raz ostatni pożegnać... Oto wszystko... To nasz obowiązek...
— I nasze prawo — dodał Lucjan.
Garbuska nie odpowiedziała ani słowa i, zamiast zagrodzić przejście, usunęła się przed przybyłymi.
Lucjan, wciąż podtrzymując matkę, wszedł do salonu, dokąd za nimi podążyła Julia Tordier.
Helena, zapłakana, słysząc nadchodzących, podniosła głowę.
Na widok wchodzących wydała okrzyk.
— Ciociu, moja kochana ciociu — wyjąkała następnie wyciągając ręce ku pani Gobert, która ją przycisnęła do serca i uścisnęła serdecznie, szepcząc:
— Biedne dziecko.
— Ojciec!... biedny mój ojciec! — podchwyciła Helena — już go mają zabrać... zabrać!...
— Odwagi, moja droga córko! — odpowiedziała pani Gobert.
— Odwagi, Heleno — powtórzył Lucjan.
— Odwagi! Alboż ja mogę ją mieć?...
Helena chwiała się, wyczerpana, mdlejąca.
Garbuska ujęła ją w ramiona i zmusiła, ażeby usiadła.
— Tam jest pani brat — rzekła jednocześnie do pani Gobert, wskazując drzwi od pokoju nieboszczyka.
Lucjan wraz z matką przestąpili próg.
Żałobnicy już postawili wieko na trumnie i mieli je przybić.
— O, nie jeszcze, panowie, nie jeszcze, błagam was! — zawołała pani Gobert, padając na kolana przy trumnie.
Jeden z żałobników, czy to przejęty żałością, czy też w nadziei napiwku, podniósł wieko i ukazała się twarz nieboszczyka.
Helena, odgadłszy, co się dzieje, pobiegła, wbrew woli matki, i uklękła obok ciotki.
— Ojcze mój! — wyrzekła ze wzruszeniem — przysięgam, że pójdę za tobą do grobu, jeżeli twoja wola będzie naruszona, jeżeli sprzeciwią się temu, abym została żoną Lucjana, który ciebie kocha i którego ty kochałeś!
Garbuska z oczami zaiskrzonymi, z pięściami zaciśniętymi, ze zbielałymi wargami, poskoczyła ku żałobnikom, wrzeszcząc:
— Zamknijcie to pudło! Zamiknijcie je prędko! Ja tak chcę! Ja każę!
Pani Gobert nie miała siły zapanować nad sobą.
— Świętokradztwo.. Świętokradztwo!... — zawołała z oburzeniem. — Mówić tak przed trumną... co za wstyd!
Garbuska, pieniąc się ze złości, rozszalała, znów powtórzyła:
— Zamknijcie! zamknijcie! Ja tylko sama mam prawo rozkazywać! Co do państwa — mówiła dalej, zwracając się do siostry męża i do Lucjana — wpuściłam was do swego domu, nie przypuszczając, że się zechcecie tu rządzić, jakby u siebie! Otóż dowiodę wam, że ja tylko jestem tutaj pani! Wyjdźcie z tego pokoju i z tego domu!
— Chodź, chodź, moja matko — rzekł Lucjan, zbladłszy i zaledwie powściągając gniew — zaczekamy na ulicy...
— Julio Tordier, wdowo po moim bracie, którego byłaś złym duchem, wszystko ci to nie przyniesie szczęścia, przepowiadam ci! — rzekła pani Gobert, zmierzając ku drzwiom.
I znikła wraz z synem.
Helena, klęcząc w pokoju, szlochała, twarz ukrywszy w dłoniach.
Żałobnicy zdumieni niezwykłą sceną, jaka się odegrała w ich oczach, zaczęli przybijać wieko trumny.
Na ulicy, przed bramą Nr. 7, zebrało się dość dużo ludzi, zaproszonych i ciekawych.
Dziwiono się, że brama nie była obitą kirem.
Dziwiono się, że zwłoki nie były wystawione.
Karawan podjechał.
Był to, jak wiemy, karawan ostatniej klasy.
Nikt za nie wątpił, że wdowie pozostał duży majątek.
— Taki pogrzeb, jak dla jakiego biedaka!... A to człowiek bogaty! Czy podobna! — mówili jedni.
A inni odpowiadali.
— Garbuska jest ze skąpstwa znana! Żałowała pieniędzy, na pogrzeb... Chce pochować męża, byle pochować... O, to łotrzyca prawdziwa!
Godzina mijała.
Wśród tych gromadek jakiś człowiek przesuwał się milcząc, nadstawiając uszu.
Był to Józef Włosko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.