Postrach gór/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII
PRZYGODY NA MANEWRACH

Po wypoczynku pułk przerzucono na inny odcinek frontu manewrowego.
Po jednym nocnym marszu zatrzymano całą grupę nad brzegiem rzeki, gdzie saperzy w największym pośpiechu budowali most pontonowy.
Kompania kapitana Derenia-Grzmotnickiego odmaszerowała na wskazane jej miejsce na ostre strzelanie. Na te ćwiczenia niespodziewanie przybył dowódca pułku z majorem Rzęckim.
Okazało się potem, że byli oni obecni w innych też kompaniach, by mieć osobiste wrażenia o przygotowaniu strzeleckim żołnierzy i spośród najlepszych strzelców wybrać tych, którzy mogliby wziąć udział w zawodach, jakie zamierzał ogłosić dowódca korpusu.
Meldując dowódcy pułku kapitan oznajmił:
— Panie pułkowniku, z mojej kompanii można bez żadnego ryzyka posłać trzech strzelców: Jerzego Brzezińskiego, Stanisława Warusarza i Hrycia Wasiuka. Ci nie zawiodą!
Oficerowie zbliżyli się do strzelających szeregowców i przyglądali się ćwiczeniom.
Kapitan miał słuszność: wskazani przez niego strzelcy mogli stanąć do każdego, najbardziej trudnego nawet współzawodnictwa.
Pułkownik był rozpromieniony i mówił do oficerów z ożywieniem:
— Wyeliminujemy z pułku trzydziestu pierwszorzędnych strzelców, urządzimy dla nich dodatkowe strzelanie i z tych wybierzemy pięciu, bo tylko tylu może wystawić każdy pułk, jak stoi w rozkazie.
Gdy pułkownik dał wszystkie potrzebne wskazówki i zakończył swoje uwagi, kapitan Dereń przykładając dłoń do daszka czapki — zameldował:
— Czy pan pułkownik nie zechciałby przyjrzeć się, jak Brzeziński strzela do ruchomego celu? Warto to widzieć, bo ja podobnej celności nigdy przed tym nie spotykałem.
— Bardzo jestem ciekaw! — zawołał pułkownik i usiadł na kamieniu leżącym na brzegu rzeki.
Kapitan wydał potrzebne rozkazy sierżantowi, który natychmiast pobiegł do rowu gdzie w ukryciu siedział jako obserwator kapral Jańczyk.
Wkrótce po powrocie sierżanta, nad okopem przed rowem zaczęła się posuwać zbita z desek postać żołnierza.
Leżący na stanowisku odległym o sto pięćdziesiąt metrów od celu Jerzy Brzeziński przycisnął już karabin do ramienia, gdy nagle zwrócił oczy ku sierżantowi i mruknął:
— Panie sierżancie, gdzie mam trafić: w brzuch, pierś czy głowę?
Sierżant struchlał obawiając się, że Brzeziński nie zdąży wypuścić kuli, zanim Jańczyk dojdzie do końca rowu, więc w pośpiechu syknął:
— Strzelaj, psia krew, abyś tylko trafił!
— No, ja mu tedy kulę we łbie umieszczę! — odszepnął strzelec i pochylił głowę ku kolbie.
Padł strzał, a jednocześnie czerwona chorągiewka wskazała miejsce trafienia.
— Głowa!... — wrzasnął sierżant.
— Powrotny ruch! — zakomenderował kapitan.
Drugi strzał... Czerwona chorągiewka znowu dotknęła głowy.
— Strzał z odległości trzystu kroków! — posłyszał strzelec nowy rozkaz.

Brzeziński popędził ku drugiej linii i strzelił stamtąd dwukrotnie, trafiając w pierś postaci.

Brzeziński strzelał dwukrotnie...

Piąty i szósty strzał oddał z odległości pięciuset metrów, a obie kule ugrzęzły w ruchomym celu.
— Niewiarogodna celność i pewność strzału! — zachwycał się dowódca pułku.
Major Rzęcki zacierał tylko ręce i z zadowolenia wydymał wargi. Myślał o tym, że na wielkim polowaniu postawi Brzezińskiego tuż za pewnym starym generałem cudzoziemskim i każe chłopakowi strzelać jednocześnie z nim.
— W huku własnej strzelby generał nie posłyszy drugiego wystrzału i będzie przekonany, że to on sam położył jelenia czy dzika!
Uśmiechał się chytrze na tę myśl i znowu zacierał ręce.
Zaczął kropić deszcz.
Kompanię odwołano do namiotów, gdyż ołowiane chmury zaciągnęły całe niebo i groziły ulewą. Istotnie spadła, a tak szalona, że nie zdążyła nawet wsiąkać w piach, zbierała się w wielkie rozlewiska i strumyki, które wdzierały się do namiotów.
Ponieważ ulewny deszcz ogarnął duży teren, rzeka poczęła szybko wzbierać.
Mknęła z pluskiem i warkotem żółto-szarych fal, tworzyła wirujące leje, a na załamaniach łożyska szalała w bryzgach i pianie.
Saperzy przemoknięci aż do nitki pławili i ustawiali pontony. Wściekły nurt co chwila porywał je i szamotał się z ludźmi.
Ciężka to była i niebezpieczna praca.
Nagle prąd zerwał jeden z pontonów.
Utrzymywała go jedna tylko lina, wyprężona jak struna.
Jakiś mały, chudy żołnierz uchwyciwszy ją obiema rękami usiłował podciągnąć ponton, by wskoczyć do niego i bosakiem podprowadzić na wyznaczone miejsce.
Pochylony nad wartem żołnierz ciągnął linę, aż nagle ta z głośnym klasnięciem pękła, saper zaś tracąc równowagę niby z procy ciśnięty wpadł do wody. Rozległ się rozpaczliwy krzyk i głowa żołnierza natychmiast znikła w falach i pianie.
— Tonie! Tonie! — rozległy się przerażone okrzyki żołnierzy.
Posłyszeli to strzelcy i wypadli z namiotów. Za chwilę stali już nad rzeką i wpatrywali się w czubate, spienione fale, chociaż nic w nich nie można było dojrzeć i tylko o jakie sto kroków płynął obracając się w wirach czarny, osmolony ponton.
Brzeziński jak jeleń począł biec z prądem, wyprzedził ponton, przebiegł ze dwieście kroków dalej i wypadłszy na wystający cypelek rzucił się do rzeki.
Żołnierze widzieli migające wśród fal brązowe, opalone ramiona kolegi. Chwilami znikały w wzburzonej zwarze, a wtedy strzelcy mruczeli:
— Nurkuje... szuka Jur topielca...
Na brzeg wyszli wszyscy oficerowie wraz z pułkownikiem, zaniepokojonym i zasmuconym tym wypadkiem.
— Wypłynął! Wypłynął! — wołali żołnierze spostrzegłszy Jerzego wyrzucającego ręce ponad wodę.
Brzeziński zbliżał się już do załomu, gdzie wart bił w stromy brzeg przelewając się tu wysokim wałem przez niedużą kępę, zarosłą wiklinowym haszczem, który teraz całkiem zniknął pod wodą.
Brzeziński nie dając się znieść prądowi kręcił się koło zatopionej kępki i raz po raz dawał nura.
W pewnej chwili wyskoczywszy wysoko z wody raz jeszcze zniknął w głębinie.
Gdy wynurzył się wszyscy zobaczyli, że płynie działając jedną ręką.
Major Rzęcki śledzący Jerzego przez lornetkę polową zawołał:
— Widzę wyraźnie, że ciągnie coś za sobą. Zapewne przełapał unoszonego prądem sapera. Z trudem płynie... Koło tego cypelka woda kipi i burzy się najsilniej. Na miły Bóg, pogrążył się!... Prędzej dajcie łódź!... Nie... wypłynął znowu!... Posuwa się mozolnie... Prąd odpycha go i znosi... Zginie, jeżeli pomoc nie nadąży!
Saperzy tymczasem zepchnąwszy łódź na wodę wiosłowali ze wszystkich sił.


...mozolił się z wyciągnięciem nieprzytomnego sapera...
Major nie odrywając szkieł od oczu przyglądał się walce Brzezińskiego z prądem aż krzyknął radośnie.

— Dotarł do brzegu... czepia się gałęzi... stanął... Chwała Bogu!
Odetchnął z ulgą i obejrzawszy się dokoła powiedział wzruszonym i poważnym głosem:
— Prawdziwy bohater i żołnierz!
Tymczasem Brzeziński dopłynąwszy do brzegu mozolił się z wyciągnięciem nieprzytomnego sapera aż wypchnął go wreszcie na piach i sam się wygramolił.
Oddychał ciężko i czuł ból w mocno zaciśniętych szczękach.
Ujrzawszy zbliżającą się łódź oprzytomniał nieco i spojrzawszy w szare, rozpłakane niebo przeżegnał się.
Łódź przybiła do brzegu.
Saperzy rzucili się do nieprzytomnego kolegi i poczęli ściągać z niego ubranie.
Przybyły z nimi felczer przystąpił do swoich czynności.
Jerzy siedział i błędnym wzrokiem przyglądał się saperom, topielcowi i felczerowi.
Na pytania żołnierzy nie odpowiadał. Słyszał wszystko i rozumiał, lecz nie mógł ust otworzyć, gdyż szczęki miał jeszcze zwarte potężnym skurczem mięśni.
Siedział bez ruchu aż do chwili, gdy blady a raczej siny topielec uniósł powieki i począł oddychać krztusząc się i kaszląc.
Nikt z saperów nie spostrzegł, kiedy Brzeziński wstał i powolnym, ociężałym krokiem zniknął za krzakami, gdzie wysokim brzegiem biegła droga polna.
Dreszcze przebiegały mu po całym ciele, bo zerwał się silny wiatr i szybko oziębił powietrze.
Tuż przed namiotami naprzeciw Jerzemu szedł dowódca pułku. Chłopak wyprężył się i począł odbijać krok, ale pułkownik ręką dał mu znak, by szedł wolno.
— Przebierzcie się i zameldujcie u mnie! — powiedział wpatrując się w zsiniałą twarz strzelca.
— Rozkaz, panie pułkowniku! — odpowiedział przerywanym od dreszczu głosem Jerzy.
W namiocie zastał już plutonowego i kaprala Jańczyka, którzy czekali na niego z suchą bielizną i ubraniem.
— Chwat z was, Jurku — mruczał jakimś dziwnym, nieswoim głosem Jańczyk. — Żołnierz jak się widzi. Zawsze na posterunku... w dzień i w nocy... zawsze!
Pomagali mu ściągnąć trzewiki, mokre ubranie i bieliznę i jak niańki ubierali go we wszystko suche.
Jańczyk przez cały czas nie przestawał mruczeć:
— Jak powrócicie od pułkownika, pogadamy sobie... Taka okazja... Taki dzień ważny!...
W namiocie dowódcy pułku zebrało się kilku oficerów.
Brzeziński wszedł i wyprostował się przy wejściu.
Pułkownik podszedł do niego i podał mu szklaneczkę koniaku.
— Napijcie się, — powiedział — byście się nie zaziębili.
Brzeziński wychylił trunek i znowu się wyprostował.
— Uczynek wasz był żołnierski, bohaterski i chrześcijański! Zasłużyliście na najwyższą pochwałę, którą też umieszczę w rozkazie dziennym. Przedstawię was do medalu za ratowanie ginących.
— Dziękuję, panie pułkowniku! — odpowiedział Jerzy.
— Panie majorze! — zwrócił się pułkownik do dowódcy batalionu. — Proszę zwolnić Brzezińskiego na dwie doby od służby. Niech wypocznie i odleży się.
— Rozkaz, panie pułkowniku!
— No, a co tam z tym saperem? Jakeście go znaleźli? — spytał pułkownik.
— Ta już chyba całkiem dobrze, panie pułkowniku, mruga i prycha! — odpowiedział radosnym głosem strzelec. — Szukałem go na warcie, a potem zmiarkowałem, że na kępę go zawlecze, bo tam parł cały prąd! Zaplątał się w wiklinie i tam go pochwyciłem, panie pułkowniku!
— Świetnie pływacie! — zauważył major.
— Od maleńkości nawykły jestem, panie majorze.
— Ale trudno wam wszakże było koło tego cypelka?
— Bo tam, panie majorze, kipiel i zwara! — tłumaczył się Jerzy. — Jedną ręką płynąć nie sposobnie było.
Gdy Brzeziński już wychodził, zatrzymał go porucznik, który z cywila przybył na przeszkolenie.
Rozpowiadano o nim, że jest bogatym fabrykantem.
Porucznik poklepał Jerzego po ramieniu i zdjąwszy z ręki zegarek podał strzelcowi.
— Weźcie to sobie ode mnie na pamiątkę! — szepnął.
Brzeziński nie wiedział, co ma z tym zrobić i jak postąpić, lecz major uśmiechając się do niego powiedział:
— Weźcie, bo porucznik daje to wam z czystego serca!
— Dziękuję, panie poruczniku! — zawołał ucieszony Jerzy.
Gdy wyszedł z namiotu pułkownika, kapral już czatował na niego.
— Chodź, chłopie! — mruknął. — Napijesz się wódki i zagryziesz gorącą kiełbasą. Spreparowaliśmy z plutonowym taki sobie wcale niezły podwieczorek. Nie można przecież nie uczcić bohatera!
Zaśmiali się obaj wesoło i niebawem wchodzili już do namiotu sierżanta.
Na jakiejś skrzyni dymiła smakowicie menażka na spirytusowej maszynce, widniała flaszka wiśniówki i trzy kromki chleba.
Trącili się kieliszkami, wypili po jednym „większym“, zagryźli smażoną kiełbasą z czosnkiem, a wtedy przemówił sierżant Bielski krótko i węzłowato:
— Pociechę mamy z ciebie, Jurku! Jak tak zawsze będzie — to i tobie i nam na pożytek to wyjdzie. No, jeszcze po jednym i — szlus!
Wychylili kieliszki a wtedy Brzeziński opowiedział, co go spotkało w namiocie pułkownika.
— Dwa dni zwolnienia dostałeś?! — zawołał plutonowy. — To ci się upiekło, chłopie! Stąd pięć kilometrów do miasteczka. Wcale niczego sobie miasteczko. Na rynku, koło ratusza i kina fajne, ja ci powiadam, panienki chodzą i oczyskami na żołnierzy zerkają. Ho-ho! Jedną taką widziałem, że aż mi ognie w ślepiach stanęły. Piękna! Taka prawdziwa Miss Owcza Wólka! Jak Boga mego — taka fajna! Tylko gdzie ty tam na kwaterze staniesz? Chyba na posterunku policji... Cha-cha! Z wartą honorową, co?
Gdy Jerzy pokazał swoim podoficerom prezent od porucznika, Jańczyk rozejrzawszy zegarek zawołał:
— Prawdziwe złoto! „Omega“ — dobry zegarek! To dopiero prezent co się zowie!
— Co to dla niego? Bogacz! — zauważył plutonowy.
— Bogacz, nie bogacz, a setny, rozumiejący człek! — surowym głosem upomniał go sierżant Bielski. — Serce i zrozumienie — to grunt, bracie!
— Pewno! — potwierdził kapral żując ostatni kawałek kiełbasy.
Obawy plutonowego co do kwatery dla Brzezińskiego okazały się płonne.
Starosta dowiedziawszy się o bohaterskim czynie strzelca i danym mu urlopie zaprosił go do starostwa i umieścił w gościnnym pokoju. Brzeziński idąc do miasta obiecywał sobie zajrzeć do kina i zrobić przegląd „fajnych panienek“, które tak zachwyciły plutonowego, lecz inaczej to wszystko wypadło.
Pan starosta zaprosił Jerzego na obiad do siebie i poznajomił go ze swymi synkami.
Chłopcy oczu oderwać nie mogli od dziarskiego strzelca, tym bardziej, że ojciec opowiedział im wszystko, co słyszał o nim od dowódcy pułku.
Podczas obiadu Jerzy rozgadał się na dobre.
Pięknie i zajmująco opowiadał o wartkich rzekach huculskich, o srebrzystych pstrągach, czatujących na zdobycz pod kamieniami i zatopionymi kłodami, o drapieżnych głowacicach i o jeleniach, co to przychodzą o świcie na wodopój i w różowej poświacie brzasku wydają się niby złote.
To opowiadanie popsuło wszystkie plany Jerzego.
Chłopaki rano i wieczór wyciągały go na łapanie ryb. Szli z wędkami na pobliskie jezioro i chwytali okonie, płotki i liny przy radosnych okrzykach synków starosty. Całe dwa dni spędził Jerzy łapiąc ryby, wysypiając się i jedząc za trzech.
Pułk swój odnalazł o dwa kilometry dalej, gdzie odbywały się ćwiczenia kopania rowów strzeleckich i stawiania zagród z drutu kolczastego.
Pociągnęły się znowu dni ćwiczeń, wart, patroli i marszów.

Pewnego razu przyszedł do niego uratowany przezeń mały saper z podziękowaniem.

...chwytali okonie, płotki i liny...

— Ta dajcie mi spokój! — zamachał na niego rękami Jerzy. — Taż wy byście to samo zrobili!
I na tym się skończyło. Później saperów przerzucono na inny odcinek, a pułk szkolono dalej, ucząc sposobów ataku pod zasłoną dymową.
Podczas wykonywania jednego z ruchów manewrowych, gdy pierwszy batalion forsownym marszem szedł na wskazaną mu pozycję, zdarzył się wypadek, który mógłby pociągnąć za sobą smutne skutki.
Gdy batalion przechodził w pobliżu niewysokiego wzgórza, szosą jechała kareta jednego z okolicznych ziemian. Ciągnęła ją czwórka zaprzężonych cugiem koni. Nagle coś się stało z zaprzęgiem. Konie poczęły stawać dęba, biły tylnymi nogami i zrzuciły stangreta i siedzącego na koźle lokaja. W następnej chwili cały zaprzęg zawrócił ostro i z dość stromego pagórka pomknął drogą, zatłoczoną przechodzącym wojskiem.
Nikt nie wątpił, że rozhukane konie wpadną na maszerujące szeregi, potratują i pomiażdżą ludzi.
Rozległa się komenda oficerów.
Żołnierze poczęli wskakiwać do głębokiego rowu przy szosie, drudzy rozbiegli się po polu, inni uciekali wzdłuż drogi.
Już konie dobiegały prawie do szosy, gdy z pierwszej kompanii wypadł naprzeciwko zaprzęgowi Jerzy Brzeziński, a za nim pędził sierżant Bielski. Jerzy w biegu rozwijał płaszcz, sierżant krzyczał coś do niego jak gdyby wydając jakieś rozkazy lub coś doradzając.
Konie były coraz bliżej.
Galopowały z tupotem kopyt, chrapały wściekle i wyrzucały z pysków płaty białej piany.
Zataczając się i robiąc gwałtowne skoki z głuchym dudnieniem, dzwonieniem i brzękiem toczyła się ciężka kareta.
Rozpędzone, oszalałe koniska płaszczyły się nad ziemią brzuchami niemal dotykając nawierzchni szosy.
Zdawało się, że nic już wstrzymać ich nie zdoła, chyba, że upadną z ostatecznego wyczerpania.
Biegnący ku nim Bielski i Brzeziński rozstąpili się nagle i zatrzymawszy się na jedną chwilę jak wilki skoczyli ku rozbieganym koniom. Patrzący na nich oficerowie z szosy i strzelcy z rowu nie spostrzegli nawet, kiedy pierwsza para koni oderwała się nagle od zaprzęgu i znacznie już wolniej galopowała wymachując przeciętymi postronkami, aż w końcu zatoczyła koło i potrząsając łbami kłusem podążyła ku widniejącym w oddali zabudowaniom dworskim.
Najciekawsze jednak widowisko oczekiwało widzów, gdy sierżant i Brzeziński przyskoczyli do drugiej pary.
Jerzy jedną ręką uczepiwszy się cugli przyciągnął łby końskie tak, że się otarły o siebie, i robiąc ogromne susy lewą ręką zarzucił rozwinięty płaszcz na głowy rozszalałych szkap. W tej samej chwili Bielski wskoczył na jednego z koni i z całej siły ciągnąc cugle, zawracał zaprzęg na prawo hamując jego bieg.
Kareta mknąc własnym rozpędem i spotkawszy opór, gdyż konie ciągnęły ją już w prawo, przechyliła się nagle i zaorawszy się kołami przewaliła się na bok. Koniska oślepione płaszczem Jerzego i ściągnięte cuglami znajdującymi się w ręku Bielskiego chrapiąc i robiąc bokami stanęły jak wryte.
Zewsząd biegli strzelcy i otoczyli kołem wywróconą karetę i chrapiące konie. Do sierżanta Bielskiego podjechał major Rzęcki i patrząc na niego i na Brzezińskiego powiedział:
— Dziękuję wam! Mogłoby stać się nieszczęście, gdyby mi te zwariowane szkapy potratowały ludzi.
Batalion ruszył dalej.
W tyle pozostali tylko Bielski z Brzezińskim.
Sierżant obmotywał sobie nogi owijaczami, bo mu opadły, Jerzy zaś zwijał płaszcz i przytraczał go do tornistra. Skończywszy z tym — biegiem dopędzili kompanię.
Przed zakończeniem manewrów pułk stanął w lesie pomiędzy trzema wsiami.
Do dowódcy pułku przyjechał w odwiedziny generał, gdyż cała grupa miała dzień przerwy.
Oficerowie omawiali z generałem przebieg manewrów oraz szczegóły strzelania.
Na strzelaniu w pułku na pierwsze miejsce wybili się, jak się należało spodziewać, wskazani przez kapitana Derenia — Brzeziński, Warusarz i olbrzymi Poleszuk, Wasiuk, a poza nimi jeszcze dwóch innych strzelców.
Ta grupa po skończonych manewrach stanęła do rozgrywki w konkurencji całego korpusu.
Strzelcy mieli poważnych współzawodników, lecz zajęli w strzelaniu pierwsze miejsce, zdobyte przez Brzezińskiego, trzecie — przez górala tatrzańskiego i szóste, na którym okazał się Wasiuk, bo zdjął go nagle strach i w rezultacie otrzymał wyniki gorsze, niż podczas zwykłego strzelania w pułku.
Po tych zawodach Jerzy dostał wreszcie upragnioną „belkę“ i od tej pory już jako starszy strzelec stawał się już „władzą“ w swojej kompanii.
Był z tego niezmiernie dumny i tego samego jeszcze dnia napisał dwa listy z radosną nowiną o swojej nominacji.
W jednym donosił o swym wyróżnieniu i radości ojcu, drugi zamierzał wyprawić do Marinoczki, lecz po pewnym namyśle podarł go i napisał inny — do panny Stefanii Szemańskiej — list poważny a zarazem serdeczny.
Odpowiedź na niego otrzymał niespodziewanie szybko. Panna Stefa dziękowała mu za radosną nowinę, składała powinszowanie i w krótkich słowach opisywała swoje życie na letnisku podwarszawskim, na samym zaś końcu umieściła uwagę, że przy zdolnościach „miłego pana Jurka“ można pójść wysoko, lecz, żeby nic mu nie stanęło na przeszkodzie, powinien wielu jeszcze rzeczy się nauczyć i nie poprzestawać na tym, co mu dała szkoła powszechna w Berezowie.
— A zatem — pisała panienka — zajmiemy się tym z siostrą moją i tak pana Jureczka przeszkolimy, że będzie mądry i uczony jak prawdziwy profesor!
Brzeziński otrzymawszy tak serdeczny list od panny Szemańskiej nie posiadał się z radości. Pokazał go nawet sierżantowi Bielskiemu; ten zaś odczytawszy go uśmiechnął się chytrze i powiedział:
— Zadurzyła się w tobie panienka! Czuję pismo nosem...
— Ta nu, jakżeż to może być?! — aż przeraził się Jerzy. — Taka panienka — szlachetna, uczona...
— A ty to kto? Tyś żołnierz — to, bracie, stan najszlachetniejszy, a uczonym i tak będziesz, skoro obie panienki zawezmą się na ciebie! Cha-cha-cha!
Śmiał się razem z sierżantem i Jerzy Brzeziński, ale był to śmiech nie żartobliwy, lecz pełen szczęścia i serdecznej radości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.