Popioły/Tom pierwszy/Utrum Bucephalus habuit rationem sufficientem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Popioły
Podtytuł Tom pierwszy
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
»UTRUM BUCEPHALUS HABUIT
RATIONEM SUFFICIENTEM?«

Z wielką biedą i narzekaniem profesorów Rafał de Olbromski przebrnął zawiłości wersyfikacyi Horacyuszowskiej, oraz innych wieszczów Rzymu — i ukończył »chlubnie« poetykę. Tym sposobem zdobył prawo wstąpienia do Akademii. W rzeczy samej, ku zdumieniu kolegów i reszty świata, zapisał się na filozofię. Ten jego niepośledni zapał do nauk austryjackich, oraz umiejętności powszechnie łacińsko-niemieckich, miał swoje własne przyczyny. Książę Gintułt opłacił był za swego wychowańca wikt i mieszkanie tylko za rok jeden i siedział gdzieś w obcych krajach. Ani wiedziano, ani słyszano, gdzie się obraca. Rafał został na ulicy. Do domu wracać nie miał ochoty, ani możności, a udać się do Grudna nie śmiał. Młodzi książęta, umieszczeni w pensyonacie prywatnym, prowadzonym przez emigrantkę Francuzkę, gdzie mieli konwersacyę i odbierali lekcye poloru, nie trzymali z chudeuszem kompanii. Zresztą, dla oka tylko i zadowolenia zwierzchności, która żądała kończenia gimnazyów politycznych, uczęszczając do szkół, rzadko go widywali. Po ich wyjeździe na wakacye, nie zaproszony wcale, Rafał został na koszu. Nie miał, co prawda, chęci wyjeżdżać z miasta. Bawił się tu arcy-wesoło. Mecenas Dorszt, prowadzący interesy grudzieńskie, u którego mieszkał, wcale nie zajmował się jego edukacyą, ani tem mniej konduitą. Ze swej izdebki obok kuchni de Olbromski miał możność wymykania się na miasto w każdej porze dnia, tudzież w każdej porze nocy. To też używał, osobliwie w karnawale. Miasto Kraków aż drżało od zabaw, huczało od muzyki. Zamożna szlachta zjechała z całej Nowej Galicyi. Reduty i bale nie ustawały. We fraczku francuskim, jaki studenci retoryki i poetyki nosili z urzędu dla odróżnienia się od niższych, z polska odzianych uczniów klas łacińskich, dostawał się tu i owdzie na bale, wprowadzany przez zamożniejszych kolegów, i hulał do upadłego. Umiał już prowadzić angielskie kontredanse, francuskie kadryle, strasburskie i styryjskie sztajery. Bardziej wszakże, niż tańce, wciągnęło go i porwało życie publiczne w kafehauzach, z niemiecka urządzonych. Bilard, karty i tajemne uczęszczanie na pijatyki były przez całą zimę na porządku dziennym. Nadaremnie prorektor gimnazyalny Himonowski (od powtarzanego często przysłowia zwany Nempe) ścigał łobuzów dniami i nocami. Umieli zawodzić znakomicie jego czujność i przyprawiać ciało pedagogiczne o zgrozę, rozpacz i przedwczesne łysiny. Zadymiony i cuchnący kafehaus Gerersdorfa z olbrzymią fajczarnią, zatłuszczonymi stołami i podartymi bilardy miał tajemniczy urok, którym przyciągał. Tylnem wejściem po brudnych schodach wpadała codziennie młoda banda, opanowywała bilard i spędzała tam rozkoszne godziny, dopóki straż, stojąca na czatach, nie dała znać, że nadciąga »Himcio«, lub którykolwiek z belfrów. Nie mniej namiętnie grano w karty. Szulernie takie tworzyły się u kolegów, mieszkających pod opieką krewnych, a kwitły także i na pensyach, utrzymywanych przez profesorów. Zaczynało się niewinnie od stawiania na kartę kilku czeskich, a kończyło nieraz straszliwą przegraną kilkudziesięciu reńskich. Wygrane dawały możność tajemnego uczęszczania na teatr niemiecki i, co stanowiło rozkosz najwyższą, na balet, świeżo przez Niemców dla szerzenia cywilizacyi założony. Kilku z młodzieży, kończącej szkoły, miało opinię, o czem miasto szeptało ze zgrozą, uczęszczających za kulisy.
Do ostatniej kategoryi Rafał nie należał z braku niezbędnych po temu funduszów. Gdy minęła zima i zbliżał się czas drugiego w roku szkolnym egzaminu, trzeba było przysiedzieć fałdów. Ale rozbuszona imaginacya i zastarzałe próżniactwo wytrącały z rąk książkę. Skoro ziemia obeschła, Rafał począł wymykać się za miasto, do okolicznych lasów, na górę świętej Bronisławy, w stronę Krzeszowic i Bielan. Zbudziła się uśpiona tęsknota. Obce, jakby przez wiatr wiosenny przyniesione uczucie ocknęło się w piersi. Zdarzało się, że szedł polami, o niczem nie myśląc i nic nie widząc, z oczyma wlokącemi się po szarym gruncie, aż oto jęk w sobie słyszał żałosny, wyrzut tak dokuczliwy, że stawał zdjęty trwogą najgłębszą, strachem i okropnością zjawiska. Twarz zakrywał rękoma, ażeby nie widzieć w myślach samego siebie.
— Helena, Helena... — świstały młode trawy, przez, wiosenny wiatr kołysane. Ale nim dzień upłynął, wszystko przywalił gruz, i zasypało suche wapno. Mijały znowu tygodnie głuchego zapomnienia, zupełnej ciszy i rozpustnej nicości serca.
W tym czasie najbliższe pobratymstwo Rafał zawarł z koleżką Jarzymskim. Był to zamożny chłopiej sierota, zostający na opiece swego stryja, byłego rotmistrza kawaleryi narodowej. Opiekun miał duży majątek w okolicach Siewierza i usiłował ściśle kontrolować wydatki pupila, który rzucał pieniądze na prawo i lewo. Młody Jarzymski czekał tylko chwili dojścia do pełnoletności, żeby się wyprządz z twardego jarzma opieki stryjowskiej. Nim wszakże to nastąpić mogło, musiał, w braku gotowizny na reprezentacyę bilardową i baletową pożyczać, skąd się dało. U niego też odbywały się najbardziej hazardowne gry po nocach, oraz pijatyki. Od niego wyruszano na reduty. Jarzymski miał zawsze u siebie kilka butelek doskonałego węgrzyna ze składu Kraussa, on dla studentów gimnazyalnych był wyrocznią mody i twórcą tężyzny. Olbromski był jego prawą ręką, pomocnikiem i powiernikiem. Kasę mieli wspólną. Dzielili się nią w sposób wzrusząjąco arkadyjski, równie bezinteresownie, jak każdym zapałem dla nowej gwiazdy baletu, albo zawodem w karcianych przegranych. Właśnie dzięki tylko tej przyjaźni z Jarzymsiem de Olbromski wstąpił na filozofię. Rotmistrz-opiekun wymagał natarczywie studyów, chciał widzieć swego wychowanka na jakimś urzędzie, które się otwierały po dystryktach, pragnął, żeby koniecznie zdał egzamin na komornika, co dawało bardzo dobre akcydensa. Nakłaniał przeto Jarzymskiego prośbą i groźbą do wstąpienia na Akademię i do słuchania lekcyi prawa natury, które wykładał utriusque juris doctor Nemetz, oraz na prawo cywilne, tłómaczone przez adwokata Litwińskiego. Jarzymski, pragnąc żyć w zgodzie z opiekunem, z boleścią przystał. Namówił dla towarzystwa i Rafała do składania egzaminu z pięciu klas do Akademii. Pod jesień, spędziwszy lato w mieście, już obadwaj zdali »chlubnie« i otrzymali świadectwa, upoważniające ich, jako alumnów, do słuchania filozofii. Rafała nie bawiło wcale to przeniesienie się z liceum świętej Anny do kolegium. Znudzony już był do syta łaciną, niemczyzną, książkami i kajetami. Nigdy nie zadawał sobie trudu rozumienia, poco się to wszystko odbywa, czemu wolno w rozmowie z nauczycielem niezrozumiały wyraz łaciński zastąpić niezrozumiałym wyrazem niemieckim, a nie wolno zastąpić go zrozumiałym polskim. Nigdy się nie rozpadał ani nad łacińskimi wierszami, ani nie brał do serca nauki o sylogizmach, więc i teraz szedł w gronie koleżeńskiem z obojętnością i wzgardą do paplania belfrów. Niektórzy z jego współdryblasów czytywali ukradkiem książki polskie (»Pierwiastki Annusi«, »Przygody i awantury Markiza« i t. d.), zabłąkane z dawnych czasów. Niektórzy pisywali nawet wierszydła do bogdanek, rymy okaleczałe wykrzywioną a nierozwiniętą mową, wedle przypadkowego wzoru starych pieczeniarzy i panegirystów doby Stanisława Augusta, którzy teraz, dziwnem losu zdarzeniem, byli mimowolnymi siewcami mowy naddziadów. De Olbromski nie chwytał nigdy za lutnię. Myślał wprawdzie po polsku, ale przez czas pobytu w szkole, nie słysząc zgoła wyrazu rodzinnego, po skończeniu gimnazyum nie umiał godziwie listu napisać i ledwie czytał we wzgardzonym języku. Daleko lepiej władał piórem w mowie niemieckiej i wcale dobrze mówił tym językiem. Mocno nim zresztą pogardzał, równie jak wszechobecną i zawsze nudną łaciną.
Jednego dnia w porze zimowej lektorya Kolegium miały słuchaczów daleko więcej, niż zwykle. Nawet na wykładzie pana Lody, »profesora Logiki i Metafizyki«, widać było drabów z Proszowskiego i Skalmierskiego, którzy zazwyczaj świecili nieobecnością, zalegających ostatnie ławy. Pan Lody zwracał się do nich z miłością i często im zadawał objekcye, usiłując przyuczyć zachodnich i wschodnich Galicyan do pięknego kunsztu władania wykwintnymi sylogizmami. Łatwość tłómaczenia się po łacinie (a wszystkie objekta w tym języku były wykładane na krakowskiej filozofii) nie na wiele się przydała, wrodzona dobroć połączona z niezgłębioną nauką nic nie pomogły, gdyż większość słuchaczów grała najspokojniej pod ławami w karty. Ciepło w salach Kolegium zwabiło tego dnia tak wielki zastęp filozofów. Jedni z nich drzemali, inni przypatrywali się grającym, jeszcze inni zajęci byli lekturą rzeczy znacznie od połączonej z Logiką Metafizyki weselszych (»Pierwiastki Annusi« i t. d.). Do grona zajętych grą w karty przyłączył się i Rafał. Czy profesor spostrzegł szczególne ożywienie na jego licu i wytłumaczył je sobie, jako skutek głębokości wykładu, czy, zatopiony w bezdennych głębiach dociekania, uczynił to bez namysłu, dość że zadał nagle Rafałowi kwestyę:
Utrum Bucephalus, equus Alexandri Magni, habuit rationem sufficientem?
Olbromski władał łaciną znacznie lepiej z czasów jeszcze sandomierskich, niż starsi od niego uczniowie z reformowanych przez Komisyę szkół polskich, ale zaskoczony znienacka, z kartami w ręce, pragnąc co prędzej pozbyć się nudziarza, zaczął wywodzić niestworzony sylogizm i dowiódł wreszcie, że koń Aleksandra był obdarzony rozumem. Nie wszystkie subtelne wiązania przesłanek sam spłodził. W znacznej mierze przyczynił się do tego Jarzymski zdradzieckiem podpowiadaniem. Rafał tak został wzburzony śmiechem, który wzbudziło jego dowodzenie, że, zapomniawszy się do żywego, machnął ręką, w której właśnie trzymał karty. Profesor spostrzegł ten objaw zepsucia i z rozszczepionymi palcami oddalił się z okręgu Sodomitów, otrząsając pył z trzewików, a puder z francuskiej fryzury, ozdobionej szynionem na tyle metafizycznej głowy. Długo jeszcze nie mógł przyjść do słowa. Pierś jego falowała pod żabotem, i usta wyrzucały (łacińskie zapewne) wyrazy oburzenia i zgrozy. Całe zajście straciło na tragizmie wówczas dopiero, gdy profesor wyszedł, a miejsce jego zastąpił staruszek, mocno już pochylony laty, kanonik Andrzej Trzciński, profesor fizyki. Przyszedł zziębnięty, jak kość, w swej wytartej sutannie, z powichrzoną siwą czupryną. Dla rozgrzania się kazał służącemu przynieść sobie szklankę kawy i bułkę. Miał właśnie wyłożyć zebranym dowodzenie de porositate corporum. Kawa i bułka znakomicie nadawały się do uzmysłowienia filozofom prawdy dowodzeń. Ucieszony tak doskonałym zbiegiem wydarzeń nie chcąc czasu tracić, sławny autor »Zakusu nad zaciekami wszechnicy krakowskiej« popijał ciepły napój, a maczając w nim ciasto, z zapałem głosił prawdę o wsiąkaniu kawy z cukrem w nadgryzioną bułkę. Tymczasem Jarzymski, któremu karta nie szła, mrugnął na jednego z kolegów, a tamten począł zagadywać fizyka. Kanonik zbliżył się do ławek i wdał w dyskurs zajadły. Wówczas poza jego plecami Jarzymski wysunął się na środek, wypił kawę i zjadł bułkę. Gdy resztę połykał, staruszek przypomniał sobie filiżankę.
Ubi est mea caffa? — spytał ze zdumieniem, zwracając się do audytorjum.
Jarzymski otarł usta, skłonił się grzecznie i odpowiedział:
Caffa et bucella per attractionem corporum venit ad meum stomachum.
Ponieważ materyału do doświadczeń nie stało, kanonik zafrasował się i począł uskarżać na zimno. Wreszcie, nie czekając końca godziny, ruszył na kawę do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.