Pomysł Białych djabłów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pomysł „Białych djabłów“
Podtytuł Z życia afrykańskich kolonij
Pochodzenie Huragan. Zbiór nowel
Wydawca Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Dziennika Poznańskiego“ S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POMYSŁ „BIAŁYCH DJABŁÓW“.

— Fr... fr... fr... tr... tr... t... — huczał i turkotał samolot nad małem miasteczkiem chińskiem około Nankinu, gdzie nigdy nie widziano przedtem stalowego ptaka.
A ten, nic o tem nie wiedząc, gdyż przyleciał z angielskiego krążownika, dalej sobie turkotał:
— Tr... tr... tr...
Wystraszony odwach, uzbrojony w zardzewiały karabin, ale zato obwieszony pasami ładunkowymi, wbiegł do domu miejscowego gubernatora — „taotaja“, spędzającego tu, w ustroniu wiejskiem wakacje.
— Nieszczęście, wielki, mądry tao-taju, chluba naszego obwodu i całego państwa Nieba — zawołał padając na kolana.
— Co się stało? — trwożnym głosem zapytał dostojnik, pokryjomu wsuwając pod poduszkę fajkę z opjum.
— Nie wiem, — odparł żołnierz. — Coś, co ma ogon rybi, skrzydła orle i na przedzie coś, co śmiga, jak język starej plotkarki-przekupki z rynku „trzech mocarzy “, leci i śpiewa o tak...
Żołnierz bardzo udatnie zaczął naśladować odgłosy motoru samolotu.
— Zatrzymać i w kajdany! — krzyknął dostojnik.
— Wysoko leci i szybko, panie mego życia i radość moich oczu! — odparł ze łzami w glosie podwładny.
— No, to ja sam... — mruknął gubernator i, nie śpiesząc się, wyszedł na ulicę, gdzie tłum zadarłszy głowy, śledził jeszcze za mknącym w oddali punkcikiem, w jaki się zamieniał samolot.
Na twarzach podwładnych i tłumu, gubernator dojrzał niepokój i nawet przerażenie.
— Co to było? — zapytał, do nikogo się nie zwracając, wspaniały „tao-taj“.
Jak wezbrany potok zerwały się odpowiedzi, rzucane ze wszystkich stron — i z otoczenia gubernatora i z tłumu, który zewsząd się gromadził i wciskał się nawet do ogrodzenia jamyniu — przybytku, gdzie pobierają podatki i łapówki, biją bambusami w pięty, torturują i ścinają łby.
— Wielki ptak z jaskini Da-Tzin-Gou ożył i wyleciał. To przed końcem świata, słowo narodu! — krzyknął z tłumu stary bonza.
— Nie! to był drapieżny motyl Khu-niń — przerwała mu jakaś kobieta i wypuściła z rąk kosz z jajami, krzyknąwszy przeraźliwie.
— Sam „Lu-un“, święty smok nawiedził kraj. Złowroga to wróżba! — stentorowym głosem oznajmił opasły kupiec Fu-Siań.
— Wielki latawiec, wypuszczony z cesarskiego pałacu dla zabawy młodego uwięzionego bogdychana — podnosząc ramiona i uśmiechając się ironicznie, pisnęła tancerka. — Widziałam takie w Pekinie...
— Ona jest głupia i lekkomyślna dziewczyna, wielki, sprawiedliwy „tao-taju“ — skamlała ślepa żebraczka, której życie było nader burzliwe.
— Nic nie leciało, a tylko coś huczało, a co — tego nie wiem...
Do gubernatora zbliżył się aresztant, którego prowadzono na tortury, i nisko się kłaniając, rzekł:
— Jeżeli mądry tao-taj zechce oszczędzić moim piętom bambusów a katowi pracy — na osobności wszystko mogę tobie, studnio mądrości, objaśnić!
Tao-taj skinął na żołnierzy, aby spuścili więźnia z łańcucha, i wprowadził go do kancelarii.
— Długo włóczyłem się po świecie, możny panie — zaczął aresztant — i dużo widziałem dziwnych rzeczy. Wiem, że to była latająca maszyna, wymyślona przez „białych diabłów“. Narobiłaby nam moc kłopotów, gdybym jej odrazu nie spostrzegł i nie wykrzyknął na cały głos twego przesławnego imienia. Siedzący w maszynie biały djabeł uląkł się i odleciał.
Po chwili tao-taj wyszedł z kancelarii kazał puścić więźnia do domu, a sam zabrał się do pisania raportu do Pekinu.
„Straszny potwór, kierowany przez europejskiego złoczyńcę, uczynił napad na Nanking i okoliczne osady lecz dobrze zorganizowana przezemnie i czujna, z powodu moich starań, załoga, stanęła w sprawnym, żądanym surowo przezemnie ordynku co przeraziło napastnika i zmusiło go do ucieczki przed mojemi siłami zbrojnemi... — tak się zaczynał raport, a że tao-taj pisał aż do północy, musiał on z pewnością w rezultacie przysporzyć mądremu administratorowi nowych tytułów, zaszczytów i szklanych gałek na czapce i galonów do europeizowanego munduru.
Samolot tymczasem przelatywał nad mongolskiemi stepami, hucząc i turkocząc. Rozbiegały się w popłochu wielbłądy, tabuny koni, barany i owce Mongołowie zaś spokojnie spoglądali na lecącego dziwnego ptaka i szeptali tradycyjne „Om“.
— Co to jest? — spytała stara, ospą zeszpecona mongołka swego męża, nabijającego nos tabaką.
— Nie wiem! — odparł.
— Dobre to, czy złe? — spytała znowu, wycierając twarz, nagle zwilgotniałą po potężnem kichnięciu męża.
— Ani dobre, ani złe, bo go już niema! — uśmiechnął się i poszedł do namiotu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.