Poezje (Liebert, 1934)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Liebert
Tytuł Poezje
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1934
Druk Bracia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JERZY LIEBERT
POEZJE
WARSZAWA — 1934

NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA
WYDANE Z ZASIŁKU WYDZIAŁU SZTUKI
MIN. W. R. i O. P.
Druk B-ci Drapczyńskich, Warszawa, ul. Piusa XI Nr. 15

Worochta 21 czerwca 1930 r.














I
CZEKANIE


O zmierzchu zawsze wychodzę, przed wrota, przed wierzeje,
I długo czekam. I patrzę długo. Ale tylko niebo sinieje,

I dal się wyogromnia jak zwykle na przedwieczerz.
— Nie ciesz się, — mówią sztachety, — młodziutki, nie ciesz.

Nikt nie przychodzi, a ja czekam i jestem stroskany.
Aż mnie mroki, mroki, uwysmuklą u bramy.

A wówczas skrzypną zardzewione wierzeje
I przygniotą, zaduszą moją modrą, moją nadzieję.




JESION


Przed oknem mem się rozpiął fantastycznie jesion,
Zlekka słońcem głaskany i wiatrem ucieszon.

Liście, jedwabne łódki chytrze zwą mnie w dal.
Możebym i odjechał, niczego mi nie żal.

Niech mnie chłonie zieloność. I pewno ta mglista
Przestrzeń niepokojąca moja to jest przystań.

Niebo zlekka niebieskie, zaplątane w jesion —
Takem trochę posmutniał, choć przecie nie jesień.




ZAGADKA


Kwiat wonią, miłość sercem nasze usta dusi,
Nie pytaj mnie, dlaczego, tak być widocznie musi.

Ramieniem ciebie garnę, skrzydłem dotykam nieba,
A Ty nie jesteś niebem, wiem o tem, i tak trzeba.

I oczy w oczach, usta na Twoich ustach więdną,
Tyleśmy strun zepsuli, a mamy tylko jedną.

Strumieniem chłodnym płyniesz przez głębie serca mego.
A serce żarem płonie i pali się, dlaczego?




LIST


Jarzębiną wieczór świeci i trzciną cienką
(Coś nam ręce powiązało i splotło, panienko).

I na łąkach dzieci nocą krzyczą przy ognisku
(Coś nam oczy połączyło jak dłonie w uścisku).

I skrzydłami ptaki szumią, kołyszą motyle,
(Coś mi Twoje usta daje gdy moje pochylę).

Coś do serca gorącego zbliża serce drżące,
(I całują się dwa ptaki, w piersiach trzepocące).




JESIEŃ


Jak oczy mgłą rozstania powlokły się niebiosa,
Chmurami i z tumanem opada rankiem rosa.

Spoglądam jak rdzą złotą ostatnie liście świecą,
Jak z deszczem monotonnym opadną i ulecą.

I matka mi powiada — „dzisiaj się cieplej otul“,
I skrzydła sobie łamię, jak latem w krzewach motyl.

I myślę, że rok temu ta sama jesień była,
Tylko że wtedy wieżę kościelną ozłociła.




ZAMYŚLENIE

„Znów powraca nawyk smętnego mego zamyślenia...“
MICHAŁ ANIOŁ.

Potrzeba mi pokoju Twoich rąk wyciągniętych
(Jestem jak trzepocący motyl na srebrne igły wpięty).

Niech mnie Twoja złocistość uśmiechem wypogodzi
(Słowa takie stargane, a myśmy tacy młodzi).

Potrzeba mi modlitwy, ust Twych szelestu,
Dobroci i martwoty wszelakich gestów.

Potrzeba Twej jasnoty, już nie miłości,
Co ciszę mą rozdarła ostrzem stalowych gwoździ.




CHWILA ODPOCZYNKU


Rozpostarła się przed nami łąk cicha jasnoziel,
Wyczułem mą dobrocią Twoją dobrą biel.

Połączyła nas kiedyś gorącość południa,
A dziś dzieli różowość schodzącego dnia.

Zejdźmy z łąk. Już jest późno. I daleki odgłos
Niesie trawa soczysta i mokra od ros.

Układałem Twój obraz w szmaragdowe punkciki,
Gdyś usty wilgotnemi całowała króliki.




KOCHANIE


Miód nieba, sącząc wonny na duszy słoneczność —
W oczach Twych smutek widzę, a w smutku tym — wieczność.

I różę obejmując i płat i dno całe,
Płatem mi usta Twoje, piersi dnem mi białe.

Wnętrze lilij, które skrzydłami osłania
Motyl, jest jak kochanie błękitne — kochania.

I patrząc w nie, oczami Twe ścigam źrenice —
Dwa z szafiru jeziora i dwie tajemnice.




DESZCZ.


I niebo ma swą miłość i swe całowanie —
W srebrnych kulkach, perełkach jest nieba kochanie.

Wiosną ciepłe są usta, jesienią wilgotne,
Dnie na wiosnę pogodne, a na jesień słotne.

I w płynące koronki i hafty wsłuchany,
Jak ziemia w pocałunki, wiem, żem jest kochany.

I jak deszczu muszelka co kołysze listkiem,
Twe serce moje trąca i dla mnie jest wszystkiem.




PO TRZECH LATACH


Staw na lato się okrył białem kwieciem,
Brzoza kwiecie warkoczami zamiecie,

Poschły świerki, porosły krzewiny,
Coś nas dzieli, jakiś pasek siny.

Nie powiemy sobie już nic więcej,
Słowa kochać nie nauczą goręcej.

Niech w nas słońce wbija złote harpuny,
Poplątaliśmy, sfałszowaliśmy, najprostsze struny.




3 CZERWCA

Mirosławowi Liwskiemu

Kiedyż uczujem, przyjacielu, bezgraniczną radość?
Powinieneś się cieszyć: szyby są takie niebieskie,
A po nich białe chmurki biegają jak pieski.

Takie szerokie przestrzenie, ku którym zieleń się podnosi.
(To nic, że ją rdzawą kosą późna jesień skosi).

A ty, panno nieznana, nie zsuwaj białych firanek,
Jakże masz serce odpędzać mój jedyny ranek?

Do mnie już się przekrada złotej sztaby pierwszy
Promień — teraz stanowczo nie mogę pisać wierszy.

Jesteśmy smutni, nie jak ponsowi chłopaczkowie;
Wiesz dlaczego — nam nikt już wieczorem bajki nie opowie.




LIPIEC


Chodź ze mną prędko na pola, świat się upałem zalewa,
I my pić będziem ostrożnie słoneczne wino błyszczące,
Usta otworzym szeroko, drżące rozewrzem ramiona,
I wchłoniem słodkie przestrzenie, krwią i zbożami pachnące.

Z skrzydeł schwytanych jaskółek językiem zgarniem pył niebios,
I puścim ptaki niebieskie w nowe błyskawic zygzaki —
Życie radością przegięte jak czółno się zakolebie,
Padniem na ziemię zmęczeni, potem zroszeni obficie.




DO PRZYJACIÓŁ


Wyjechać, daleko wyjechać,
W Białowieży zielone głębie,
Niechaj nas niebo skrzydłami głaska,
Jak lecące w słońcu gołębie.

Od Karpat aż do Bałtyku
Trawy, kwiaty i drzewa, do mnie
Niech przyjdą, bym serca ustami
Całować je mógł nieprzytomnie.

Przyjaciele, w pogańskiej ucieczce
Tyle szczęścia i tyle radości,
Że się oczy upiją i spojrzą
W świat, raz jeszcze, lecz głębiej i prościej.




LETNISKO


Pociągi nocą tu krzyczą —
Pieją żelazne koguty,
Jak błyskawice w zieleni,
Błyskają rozpięte druty.

Daleko na polach sinych
Zwał chmur nad lasy urasta,
Jak dobrze, jak bardzo dobrze
Opuszczać gorące miasta.

I jeszcze jaśmin tu pachnie
I świerszcze deszczu szeleszczą,
Tych kropli, tysiąca kropli
Serca malutkie nie zmieszczą.




DOBRY WIECZÓR


Pachnie sianem pomięszanem z wonią łóz,
Wiatr szeleścił, liście pieścił, zcichł,
W srebrze rzeki roztopione srebro brzóz
Srebrzy rzęsy, sięga oczu mych.

Śpiew daleki, jak melodja świerszczy — łąk,
Trąca kwiaty, owoc młodych drzew,
Wieczór ciepły, jak stulenie twoich rąk,
Z serca gorycz, z czoła zbiera gniew.




POŻAR LASU


Gotuje się żywica
W kadłubach opalonych,
Z trzaskiem smoła wytryska
Z gęstwi­‑czerni skłębionych.

Słońce starło się z ziemią —
— — — — — — —

Dym w nieba wgryza się oczy,
Jeleniom rogi płoną,
Ziemię rwą kopytami,
Prują przestrzeń czerwoną.

Pieką się w ogniu buki,
Sosny kwitną jak maki,
Syczą zgrozą jałowce,
Trzaskają suche krzaki.


Pędzą wyspy­‑polanki,
Pierzchają liljowe wrzosy...
Na mech zczerniały kapią
Żywiczne krople rosy.




SREBRNY PAJĄK


Noc sierpniowa, jak pachnąca szkatułka
W której srebrem szeleści łąka,
Zamknęła razem z gwiazdami
Srebrnego na niebie pająka.

Pajęczyną mota jak muchy
Czarne stawy i ryże stodoły,
Pełznie wolno i czai się z cicha
Spasiony i napęczniały.

Czerwień jabłek i jarzębiny
Wabi ku sobie i nęci,
Prężą się ptaki gdy w gardła
Krople wtłacza im rtęci.

W okna obór zagląda i liże
Krowie mordy, jak młode jagnię,
I po stertach i po ziarnach się tarza —
Grusze z sadów i kapustę kradnie.


Aż świt ranny, jak sierp wyostrzony
Cielsko srebrne ugodzi i zrani,
I wytryśnie ukropem jarzącym
Z różowo­‑błękitnej otchłani.




POCHWAŁA WSI


Na wsi dzień kładłaś, jak ściętą różę
W karty powieści,
Słysząc, jak obok drzewo, a w górze
Chmura szeleści.

Podobna wielkim ogrodom sennym
W godzinie świtu,
Brałaś dla twarzy farby codziennie
Prosto z błękitu.

A w oczach miałaś światło i ciszę
Wielkiej pogody,
Która, jak mądre ramię, kołysze
Lądy i wody.

A spokój kradłaś Bogu jak słowo
Z przepysznej wazy,
W której rozsiane, płyną miarowo,
Kręcą się głazy.


A dziś pod miasta kopułą ciemną
Serce masz znojne,
Pochylasz czoło smutne nademną
I niespokojne.

A ja z Twych powiek zgarnąwszy ręką
Łzy, jak opale,
Oto je w mowy przetapiam dźwięku —
Ku wsi pochwale.




DZIWNY WIERSZ


Odsunęli ode mnie wieś i sine skrawki niebios.
Jednym się miasto uśmiecha, innym znajomych głos
Lub kochanków. A także place pożółkłe i kwiaty w oknach kuchennych.
Smutni. Tęsknią do kurtyn i aktorów sennych.
Miła moja. Wszak nie różnię się od tych czy od tamtych niczem.
Ci, co grają na giełdzie — liczą — i ja też dni liczę.
I chodzę smutny. I tylko żałuję czasami
Motyla, który w lipcu skrzydła sobie naderwał pomiędzy krzewami.




ZŁE DNIE

— O, niechaj twoje ręce, ach, ileż to wolę, kołyszą mnie, nie szarpią mej biednej miłości...

PAUL VERLAINE


We dnie milczę... Usta zacinam... Jakgdyby nic...
Oczy błękit i smutek przymyka
I w zmrużeniu mi drży, jak muzyka,
Trzepot ramion i uśmiech twych lic.

Lecz gdy wieczór jesienny i zły
Czarnym makiem oczy zasnuje,
W szparach źrenic rankiem znajduję
Jeszcze ciepłe i gorzkie łzy.




ZMĘCZENIE


Już głowa boli, ręce mdleją,
Jak liście oczy w smutku więdną,
Bez ciebie dni me jak korale
Wyjęte z morza schną i bledną.

I licząc ranki ociemniałe
I wieczór słotny i noc ciemną,
Wiem jedno — Twoje tylko oczy
I Twoje ręce są nademną.

I w Twoich rąk stuleniu cichem,
W różowym domku jasność będzie...
Już głowa boli, ręce mdleją —
Bez ciebie źle i smutno wszędzie.




ŚNIEG


Słuchaj... Słuchaj... Padają białe płatki
Nieba, czy kwiatów, czy pocałunków matki.

Tak mi się myśl splątała w zawierusze...
Padają płatki na usta, na serce, na duszę,

I słowa padają gorące, ale to wszystko niejasne —
Słuchaj... Słuchaj... A może to tylko jest piasek?




JASNY SZPALER


Już mi cię nikt nie odbierze —
Ni winorośli pnącze,
Które na cichym parterze
Rozwarte okna plącze.

Ani złocisty parów,
Ani grabowa altana,
Co się kołysze, czaru
Pełna i zadumana.

W rozsłonecznienie rana
Ptak mi cię wykraść nie zdoła.
Już mi się nie zagubisz
W trawach i gorzkich ziołach.

Niepokojąca zieleń
(Moja to żmudna przystań)
Też wchłonąć twej bieli nie zdoła,
Spróbuj, na drodze przystań...


Nikt mi cię nie odbierze,
Nie może, nikt, bo gdzieżby —
Odnaleźć ślad twych ścieżek
Gęstwiny przeszukać [wszerzby]..

Swą złotą od lata ręką
Zsyłasz mi ciężkie płody —
Owoce miłowania,
Jak na pogańskie gody.

— — — — — — —

Już mi tam żadne słowa
Nie będą nad twoje słodsze,
Cieplej się moja głowa
O inne palce nie otrze.

Drzew prześwietlone konary
Nademną się chętniej nie nagną,
Kiedy jak w białe łoże
Legnę na grząskie bagno.

Nikt mnie tak nie ochłodzi,
Bym poczuł się szczęśliwy —
Jak twoich zielonych deszczy
Rozczesywane grzywy.


Nikt mi cię nie odbierze...

Choć nie wiem, jak cię miłować,
Jak pożądanie przeżyć —
Jesteś tak dziwna, jak w jasny
Dzień — ledwie wstający półksiężyc.




∗             ∗


Miłość, na którą cierpię, jest jak trąd palący,
Który serce jak ciało rozkłada i kruszy —
Ty jesteś mą miłością i trądem i ciałem,
O, luba, wiem, twa dusza nie kocha mej duszy.

Gdy noc srebrna, jak wieko sarkofagu chłodna,
Przykrywa nas gwiazdami — jak obłok płynący,
Obojętna w przestrzeni jesteś i pogodna,
We mnie płyniesz jak strumień drapieżny i wrzący.

Spragnione majestatu i woni niebiosów,
Próżno serce się wznosi i drży jak powieka,
Zapachem ciała, mocnym aromatem włosów —
Ty jesteś mojem niebem, chłodna i daleka.

Lecz napróżno cię dotknąć chcę. Jak gołąb lotny,
Jak błękit mi umykasz, nim piersią cię chwycę —
Kiedyż, obcy błękitom, na lądach samotny,
Ujrzę morza gościnne, twoje dwie źrenice?




∗             ∗


Usta Twe, które wieczór do moich ust skłania,
Całując, odnajduję dno mego kochania.
I, jak ptaki spłoszone, mych źrenic podwoje
W kościołach Twoich oczu gniazda wiją swoje.

I serce Twoje, które kadzidłem odurza,
Moja miłość płonąca, rozpięta jak róża,
Nad mem sercem — Twe serce — kopułą i szczytem
Urasta, w noc gwiazdami, w dzień tkane błękitem.

I z palety błyszczącej biorąc farby wszystkie,
W błękit zamykam, w gwiazdy, Twoje oczy czyste,
I barwą z wszystkich piękną wokół ust Twych błądzę —
Ustami — nie wiem, miłość znajdując, czy żądzę.




OCZY I SERCE


Pod niebem, które ptakom jest jak miłość chłodna,
Twoje oczy mi były, jak jego odbicie,
Nieobjęte oczami, zamknięte w błękicie,
Jak struna — ognia, dźwięku i dotyku głodna.

A dzisiaj, patrząc w Twoje zmęczone źrenice,
Próżno niebo, jak usta, do moich ust chylę,
I gonię dwa jedwabne, spłoszone motyle,
A widzę smutek, w którym kąpią się księżyce.

Nie myśl, że wśród strun wielu, które karmią duszę
Jak harfę, nie wiem, która mi struna najpierwsza,
I, wiążąc żar Twych oczu i ich smutek w wierszach,
Żarem serce hartuję, a smutkiem je kruszę.




TY I JESIEŃ


Na ziemi jesień wietrzna konary drzew pochyla,
Perełki chmur po niebie, jak na różańcu goni.
W ogrodach Twoich oczu kołyszą się motyle,
W pasiekach ust Twych słodkich rój miodno­‑złoty dzwoni.

Już spłonął po zagrodach rumieniec jarzębiny
I dzwonki kulek srebrnych nie toczą nad przełęczą,
Ale gdy moje oczy ku Twoim oczom skłonię —
Dzwonkami, jarzębiną jesienne dnie me dźwięczą.

Panienko moja dobra, która na czoło ciche
Pieszczotą dłonie zsyłasz jak ptaki najłaskawsze,
Najsmutniejszemu z ptaków, co w moich piersiach bije,
W ogrody oczu pozwól zabłąkać się nazawsze.




MODLITWA


Czemuś mi, Panie, zabrał tamtych ust kochanie
I dałeś usta inne, pełne żądzy, za nie?
Czemu, jako ptak skrzydłem, serce bije trwogą
I znaleźć usta w ustach kochania nie mogą?

I oczy, które winny być zwierciadłem grzechu,
W źrenicach moich topisz i w moim oddechu,
I jak ogniem przepalasz niemi duszy strunę,
Gdy po niej, tonąc w oczach, oczami przesunę.

Ty, któryś z serca mego czynił lutnię drżącą,
Z dźwięków zbudował kościół z miłością gorącą,
Zabierz z tej lutni strunę, która drży nad wszystkie,
I oczy oczom oddaj, usta ustom czyste.




U STÓP ŚW. KATARZYNY


Włosy Twe są jak świerków wonne aromaty,
Ręce jak zbocza gór rozpięte nademną,
Południem — oczy Twoje, róż, które nie więdną
Kielichem — usta — słodsze pośród inne kwiaty.

I nic to, że nas dzielą dróg pachnące szarfy,
I sztandary narodów, wzbierające gniewem —
Jeśli ziemią się serca dzielą, łączą niebem,
Błękitem, który struną mi będzie dla harfy.

A jednak, oto jestem jak skrzydła gołębi,
W niebo bijące, zawsze zdala jego głębi,
Głębi, co nas rozdziela, a która nas wiąże;

I pod stopy Ci kładąc kadzidło i myrrhę,
Próżno błękit a smutek mój zamykam w lirę —
Miłość na serce lejąc, miłością je drążę.




LWÓW


Źle, źle, zawsze i wszędzie
Ta nić czarna się przędzie...
CYPRJAN NORWID.


Nie pomogła zaduma i wyjazd i słońce,
Dzisiaj, o, jak mi trudno przemawiać z słodyczą,
Uśmiechy rozdawać ptakom, które krzyczą,
I dumne niebo kryją skrzydeł swych goryczą.

Jak płacz Norwida ziemia łka nademną,
I choć mam w piersiach ocean zachwytu,
Wiem, że tu ze mną nie chce pić z błękitu
Nikt, Katarzyno, i... jasność mam ciemną.




OBRAZEK MADONNY


Zabrali mi Cię o, Madonno,
Panienko czysta, z twarzą jasną,
W kącie na ścianie zawiesili —
Jakby Ci było tu zaciasno.

Nie widzę teraz Twoich oczu,
W mrok lecą płatki — łzy i róże,
Z nad łóżka mego w mrok zabrałaś
Ze swemi łzami, łzy me duże.

I z serca mego Cię wyjęli
Panienko czysta, z twarzą jasną,
Czy Ci w tem sercu, jak w pokoju
Nad łóżkiem moim, było ciasno.




MODLITWA


Panie, który mnie ciszą poisz i karmisz błękitem,
I gwiazdy mi otrząsasz, księżyce z jabłoni,
I Twój wieczór mi dobry dobrą łąką dzwoni,
I niebem gwiazdy nocą przesiewasz, jak sitem —

O, zabierz z słów mych smętnych, jak sznur ptaków lotnych,
Tę tęsknotę błękitną i marzeń mych męstwo,
Oczu — zwątpienie wieczne i ludzkie — wilgotnych,
Wszak, Panie, z tego świata jest moje królestwo.

Odsuń odemnie źrenic Twych ogień i morze,
Ogień, co pali, morze, co chłodzi w ukryciu, —
O, zatop nim głębinę, w którą schodzą zorze,
I, jak duszę miłości, tak mnie wydaj życiu.




MOJA WIARA


Chciałbym, ażeby do mnie przyszedł Ktoś najbardziej Prosty,
Taki, jak na maszty brane, polskie sosny.

Żeby mi powiedział słowo jedno tylko — Synu
I aby odszedł. I żeby zostawił bladą woń jaśminu.

Przypadłbym na kolana i znieruchomiał ze zgrozy,
A boską białość rozpięłyby przedemną brzozy.




MODLITWA


Święci objęci wieńcem z wawrzynu,
Żywopłot ciemnych, pachnących tuj —
Cisza wieczorna, gdy gwiazdy płyną
W niebie i duszy, którą miłują.

Orzeźwiające poranku tchnienie,
Pieszczota słońca, pieszczota deszczu,
Wszystko ramieniem w ogromnym dreszczu
Ogarnie ciebie, wzruszy, przemieni.

Być może nawet, owej godziny
Nie poznasz, nazbyt już sobie bliski,
Lecz ja w twych oczu łagodnym błysku
Zgadnę modlitwę, szczęścia przyczynę.




NOCĄ, CO PRZESZŁA PRZEZ NAS OGRODEM.


Nocą, co przeszła przez nas ogrodem gwarzącym,
Szmerem liści, mgłą jezior i klombów wyziewem —
Przykryci obłokami, jak pachnącem drzewem
Rośliśmy w gwiazdy srebrne marzeniem gorącem.

Jan w dłonie kryjąc czoło i oczy rozumne,
Marja kameą bladą spięte mając szaty,
Ja zmęczony podróżą, patrzący na kwiaty —
Z nami ziemia ze wszystkiem pokornem i dumnem.

Jak fontanną w nas biła cisza tej otchłani,
Onieśmielonych sobą — słowami i ciałem.
Marji na ramię Jana dłoń kładąc, spytałem —
Gdzież zgoda na nas samych w nas skryta o, Pani,

Gdzież zgoda, której w drodze szukałem daremnie,
Otruty niebem, głębią jego i bezmiarem,
Dreszczami jego chłodny, parny jego skwarem
Jak ziemia, której ciepło przepływa przezemnie.


O, wyciągnąć się tutaj, jak strumień nazawsze,
Gnieść łąkę świtem modrym i rosą zachodu, —
Zmęczony jestem, Pani, wszedłem do ogrodu —
Tu kwiaty pachną mocno, więc na kwiaty patrzę.

Milczeli, więc w milczenie ich wchodząc z uporem
Wy, rzekłem jak w kościele zasłuchani Bogiem,
Ciszą i zgodą serca stajecie przed progiem
Pokorą świata mądrzy, nalani wieczorem.

U wrót, chleb macie z solą dla przyjezdnych gości,
Za wrotami strzechę błękitami szytą,
Tu łaska pańska idzie pod nogi jak żyto,
A niepokój jaskółczy pod dachem nie gości.

Przychodzę, pragnąc wiary i niema w tem wstydu —
Powszedniej codzienności  — — — — —
— — — — — — — —
— — — — — — — —

— — — — — — — —
— — — — — — — —
— — — — — — — —
— — — — — — — —




MADONNA LYRICA


Oto się do mych okien przekradły jaśminy
I róże zapachami szlochają w komnatach,
Już przychodzą wieczory rozkochane w kwiatach
I gwiazdy się zatliły na sklepieniu sinem.

Smutna pani dziedziczka przeczuła twe przyjście,
Już płyną ku nam łąki nawilgłe od rosy,
I głowy nam się chylą leniwie jak kłosy
I jak serca trzepocą po alejach liście.

Oto wraca kochanek poległy na wojnie
I wrota się rozwarły, w dworku ktoś zapłacze,
A księżyc się po stertach przewala wieśniaczych
I zaszumy po rżyskach idą niespokojne.

Oto noce nadchodzą bijące mnie skrzydłem
Spłoszonych nietoperzy — i łąkami dzwonią.
Purpurowe natchnienie chyli się ku skroniom
I wzrok wodzi po ścianach krytych malowidłem.


O jak dobrze jest odejść i nie znać już smutku
Co duszę całą przeżre i w źrenice wtłoczy —
Pójść ku gwiazdom i palmom kędy niosą oczy
I dłonie Beatryczy uścisnąć na krótko.

Niech mnie lato zaleje nocą księżycową
I niebo się wspaniałe nademną pochyli,
Odpędźmy blady smutek, z którymeśmy byli
I ciebie wielki darze odepchnijmy — mowo.

Niechaj nam róże pachną i drżą pod oknami
I płatami wilgnemi spowiną zwątpienie,
I niech białe muśliny drżą niepostrzeżenie
I niech ziemia — nie oczy — połyskuje łzami.

O, jak dobrze jest teraz. Odejdźmy przez bramy,
Niech się drzewa pochylą, a dworek niech płacze
I niech pójdą poszumy po polach, a raczej
Niech cisza będzie wielka — to wszystko, co mamy.




EPILOG BALETU


O, jak smutno, jak trudno na oczy fijołkowe
Pełną ptaków ognistych, oszalałą ułożyć głowę.
Blada pani zamiast korali rozsypie gwiazdy i jaskółki
I nieprzyjazne dłonie poda smutnej królewnie z bibułki,
I ślepej lalce dotknięciem pokaże świat o barwie kredy,
A Beatrycze, miłość odepchnęła dla głupich kwiatów rezedy,
I się głęboko zamyśla, nad tem, że kochać nie trzeba,
I że po śmierci tak śmiesznie, z za kulis iść prosto do nieba.

Wysmukła Greczynka z Kefizji z dziewczynką daleką się spotka
I winogrona i wiśnie będą jadły szczęśliwe ze spodka,
A żołnierzowi z blachy, co zmarzł w pałacowym podwórzu,
Jak w „Pudle z zabawkami“ ułożą na piersiach róże.

Zapachną dekoracje wanilją i polną miętą,
O, mała dziewczynko, która w oczach miałaś wiosnę z ptakami rozpiętą,
I ty z dalekiej podróży z wodą kolońską u skroni —
Nie patrzcie w okno — ptaki niebieskie wiatr zgonił.

Jak upiór przyjdzie do was rycerz zapałką spalony
I chudy pajac, co za przyjaciół miał kota czarnego i wrony,
I usta do bolesnych uśmiechów stworzone, nie do kochania,
Nie do pocałunków, od których myśl czerwieni się i słania...
Podniosą powieki śmiercią zamknięte, dwie powieki nieśmiałe
I je z powrotem opuszczą, jak róże, róże czerwone i białe.
Do smutnej pani dziedziczki powróci kochanek w słodkim obłędzie,
Aż skrzydłami o wodę uderzą, wodę siną i modrą, malowane łabędzie.

Wpłynie księżyc do sali balowej i kredką przesunie po oczach

I wszyscy odejdą, a jaśminy, zaklęte w hebanowych warkoczach,
Po promieniu odpłyną, i nikt nie powróci, nie spyta,
Nawet greczynka najmilsza — czemu pozostał sam jeden na ścianie blady hoplita.




[FRAGMENT]


Już katedra pod niebo jak ul pszczelny dzwoni,
Drżą obłoki i fruną jak kwiaty jabłoni,
Próżno wzrok wznosisz w górę i łzy masz w źrenicach.
Z krwią przez serce przepływa ci nowa dzielnica,
Jak fala kolorowa drży tłum niespokojnie,
Pierwszy raz w hale miejskie wstępujesz po wojnie.
O płótna kolorowe, których tutaj tyle,
Czerwone, granatowe, różowe motyle,
Jak kwadraty skaczące barwnej szachownicy,
Kraino egzotyczna pośrodku stolicy,
Woń owoców, ryb lśniących, suszonych fig skrzynie,
Hale miejskie zmieniają w port w wschodniej krainie,
W targowisko krzyczące pod dalekiem niebem,
Gdzie się chałwę sprzedaje z świętojańskim chlebem.
Patrz, tam stosy pomarańcz i dyń pełne półki,
Tu w słońcu....... z różowej bibułki,
Dalej w kramach korale i paciorki czarne,
Jak serce niespokojne są hale i gwarne,
Podziwiam twarz nerwową narodu, którego

Ojczyzny i Anhelli i Chrystus nie strzegą,
Choć wierzy (się) narodem wybranym...
— — — — — — — —
Teraz cię nagle wielka samotność przeraża,
Jak kapłan się odwracasz od swego ołtarza,
I nie wiesz, czy los skrzydłem poety cię darzy,
Czyś tutaj słów przekupniem wśród innych handlarzy.
Pragniesz nieba — przed tobą jak gołąb ucieka
I wzrok zamyka zielona bulwarów powieka.
— — — — — — — —
Teraz Moskwę wspominasz i park i Morozowa willę,
Gdzie klub anarchistyczny miał swoje schronienie,
Gdzieś — w wiedeńskim zaułku — poznał pierwszej miłości płomienie
Najczystsze, a które dziś żądza i namiętność spala.
Kochałeś... której oblicza nie pamiętasz wcale,
Nie dotknąłeś jej ust, piersi, ani dłoni,
Do dziś... mowa ojczysta i śpiewna w wierszach twoich dzwoni,
Jak młoda, pełna czaru, strojna zalotnica.
Już cię nowa uwodzi wdziękami ulica,
Gmach ambasady włoskiej jest jej piersią twardą,
Chorągwiami powiewa w słońcu, jak kokardą........




OJCZYZNA


Pośród sadów wiśniowych, chałup, ryżych zbóż,
W które nocą z dziewkami księżyc się zakrada —
Nieznam Rzymu, obca słoneczna Hellada
I nadreńskie ruiny strojne w wianki róż.

Konchą nieba mi szumi tu drzewo i ptak,
Obce są szarym skrzydłom fali morskiej dreszcze,
Na skrzypcach łąk, smyczkiem rosy, grają świerszcze,
Staw się z niebem rymuje, z jarzębiną mak.

Nie tęskni cudzoziemiec żaden do tych stron,
Gdzie zamiast gwiazd jaskrawych jabłonie się kołyszą,
Gdzie, szczypiąc bujne trawy, młode źrebaki dyszą,
Biegają i przystają wpatrzone w słońca dzwon.

W Jesienina ojczyźnie harmonja rzewna gra,
A w moim kraju wieczór w księżyca dmie fujarkę,
Czerwony wschodu bies zbudzoną goni jarkę,
Na sady, jak na oczy kochane, spada mgła.


Tu jesień dnie przesuwa, jak pereł barwnych sznur
I w złocie je zanurza, perełka po perełce...
Wiatrak jak wróbel siadł i trwożnie bije sercem,
W gardło mi ziarna sypie pęknięty słońca wór.

O, chociaż kuszą mnie błękitne porty mórz,
Jak barbarzyńca, wiem, wyciągnę znowu dłonie
Do ziemi, której łzy w swych oczach noszą konie,
Gdzie, jak nad Renem, pachną wianuszki bladych róż.




DJALOG MIĘDZY POETĄ I PANNĄ


Poeta  Już mgły wieczorne idą do ogrodu
Kwiaty w doniczkach drżą...

Panna  Czy w tej chwili
Gdy się poeta nad kwiatem pochyli,
Pomalowanym rumieńcem zachodu
Powstają wiersze?

Poeta  To jeszcze zależy
Nad jakim kwiatem.

Panna  Więc jeśli jest róża?

Poeta  Wtedy się miłość w oktawie zanurza.

Panna  A jeśli hiacynt odurzy go świeży?

Poeta  Do przyjaciela pisze oktostychy.

Panna  A gdy się, panie poeto, rozdzwoni
Strofa, nad kwiatem różowym jabłoni?


Poeta  — Powstaje sonet błękitny i cichy.

Panna  Pan drwi wyraźnie, a ja z tej rozmowy
Pragnęłam ważną wyciągnąć naukę
I na poezję sąd pański i sztukę...
A może... posłać kwiat!...

Poeta  Kwiat papierowy,
Bo ten nie więdnie nigdy i szeleści
I się do każdej nadaje powieści.

Panna  Pan pisze powieść? Doprawdy?

Poeta  Tak, pani.

Panna  Tytuł?

Poeta  „Idylla bardzo romantyczna“
Obyczajowa trochę i praktyczna,
Czytać ją winni wszyscy zakochani.

Panna  To rzecz ciekawa.

Poeta  Pani! Sprawa pierwsza
Mówi o oczach kochanki — że morze,
Druga — że błękit, a trzecią gdy stworzę,
Zyski dokładnie policzę od wiersza.


Panna  A koniec?

Poeta  Koniec, bardzo naturalny —
Małżeństwo.

Panna  Romans płytki i banalny.

Poeta  Najbanalniejszem z uczuć, kochać czule.

Panna  I gdzież poezja tu?

Poeta  Właśnie w tytule.

Panna  Pan, bo tak mówi, ale strofa dźwięczy
W pańskiej poezji, inaczej, inaczej,
I tak za serce chwyta, że ono płacze,
I tak za serce chwyta, że się męczy
W piersi zamknięte — niby ptak — dziewiczej...
Niech mi pan powie, jak się zgłoski liczy.

Poeta  Naprzód, na palcach, gdy palców nie stanie
Na gwiazdach, które spływają w otchłanie.

Panna  A kropki...


Poeta  Stawia gdy palce się znużą,
A gwiazdy spłyną ze świtem jak z różą.

Panna  I to się zowie wierszem —

Poeta  Albo lekcją...
Dla mnie.




II
DRUGA OJCZYZNA


Nocą, kiedy różowy świt po gwiazdach schodzi,
Chłód, jak ćma senna, wpada, gdy okno otworzę,
Myślę, że mnie jak rosę wypije przestworze,
Że nie ziemia mnie wchłonie i nie ziemia rodzi.

Że tam, ponad światami, ponad drogą mleczną,
Nad błękitem, co rankiem w bladą dmucha tarczę —
Jest ojczyzna, za którą tęsknię tu i walczę
Z smutkiem, co w duszy rośnie i z miłością wieczną.

Bo wierzę, że Bóg wszystko wyrówna i zgodzi.
Niepokój serca mego z pogodą obszaru,
Jak obłok, od gwiazd ciężkich i srebra nadmiaru,
Od ziemi mnie, od ciała i dnia oswobodzi.




SŁOWO


Jeśli nieba przejrzystość, albo wód głębina
Jest zwierciadłem pogodnem, lub sinym odmętem,
A wonny słup powietrza, który się ugina,
Jak kolumna od srebra, zwiemy firmamentem,

Jeżeli wszystkie kwiaty znamy po imieniu
I śmierć z miłością wiążem, niby narcyz z różą,
A śledząc serc i planet obroty w skupieniu,
Znużenie ciszą zwiemy a niepokój burzą,

O, jeśli wszystko ma swój dźwięk, barwę lub imię
Na tej ziemi, co czarna błękitem oddycha,
Jak nazwać falę wrzącą, co przez piersi płynie
A na usta jak gołąb wylatuje cicha?




DO ANNY


Z okna Twego, jak z szklanki wąskiej, piję wino
Błękitne i różowe z gwiazdami, co płyną
Na dnie przejrzystem.

A Ty z serca mojego, co wrzące i gwarne,
Słodką, serdeczną dłonią zbierasz krople czarne
Jak łzy perliste.

I tak w nieba i piersi wsłuchani oddechy,
Z winem różowem nasze łączymy uśmiechy
W przyjaźni zgodnej.

Aż serca niespokojne i dręczone burzą,
Jak żagle się w przestworzach skąpią i zanurzą
W mowie pogodnej.

I gdy małą uliczkę dzień słońcem wybiela
I jak pszczelny ul dzwoni kościół Zbawiciela
Na pacierz ranny,


Usta, od słów błękitne, są jak obłok chłodne
I światło przez nie płynie czyste i łagodne —
Mój wiersz do Anny.




MORZE I WINO


Kiedy ustami memi Twe oczy otworzę!
Pocóż podróż daleka i głębokie morze?

Rzęsy jak ptaki lecą aż wieczór je znuży,
W powiekach nieba toną niby w płatkach róży.

Wtedy morze fal piersią wznosi się zmęczone,
Całuje gwiazdy lekko i bierze w ramiona

A ziemia, jak twe usta, brzoskwinią i winem
Napełnia welon nocy co z księżycem płynie.

Wiem, droga, że nas miłość łączy i rozwodzi,
Jak wino nas upija i jak morze chłodzi.

Z naszych oczu, z ust biorąc odwieczną przyczynę —
Oczy tęsknią za morzem, a usta za winem.




GOŁĘBIE W KOŚCIELE ŚW. ALEKSANDRA


Gdy słońce wgórę biegnie jak złota wiewiórka,
Potrząsając ogonem puszystym w przestrachu,
Dwa gołębie, w dzień letni na kościelnym dachu
Przed upałem i kurzem kryją białe piórka.

Tutaj w cieniu bezpiecznie gruchają nad miastem,
Jak dobrze jest i chłodno pod stopą anioła,
A gdy słońce znów przyjdzie i wszędzie jest jasno,
Jak para oblubieńców płyną do kościoła.




KONCHA, PERŁY I SŁOWIK


Wieczór jest jako flakon — kiedy się odmyka,
Wszystko chciałby odurzyć perfumą słowika.

Muszlę nieba otwiera jak morza odmęty,
A z muszli perły srebrne lecą w firmamenty.

Noc je na nitkach wątłych leciutko kołysze,
Niby główkę słowiczą zasłuchaną w ciszę.

Aż wschód w palce różowe pocznie gwiazdy chwytać
I w konchę niebios perły bledziutkie zamykać.




MUZYKA PORANNA


Daleko i bardzo leciutko,
Wiatr niebo i drzewa kołysze,
Ptaki błękit z gardziołków
Kroplami leją w ciszę.

Cisza, jak waza pełna
Po brzegi słodkiego płynu,
Rozlewa błękit w kieliszki
Akacyj i jaśminu.

Błękit się z srebrem łączy,
Mocną wypryska wonią,
Ptakom języczki drapie
I nowe krople dzwonią.




DO MŁODZIEŃCA Z OBRAZU MAAS’A


Młodzieńcze, próżno wzrok swój ukrywasz przed nami,
Oczy coraz smutniejsze zachodzą ci łzami,
Na smukłą, młodą postać zapatrzony czule,
Jak winem się upiłeś, szlachetnym swym bólem.

W południe, spowinięte gorącym muślinem,
Na twarzy ukochanej śledząc żyłki sine,
Możeś w oczy jej patrząc, jak w dwa nieba, przeczuł,
Że zarówno z błękitem i ją zgasi wieczór.

I gdy zwolna odejdzie pogodna i wiotka
Ta, którą ukochałeś wśród innych, na wieki,
Gdy jak płatki opadną jej zwiędłe powieki —
Wiedz, pod twojem spojrzeniem nawet śmierć jest słodka.




PAN BÓG I BĄKI


Pan Bóg jest dzieckiem płochem, które dla zabawy
Słodki kwiat koniczyny ukrywa wśród trawy,

Z obłoków na nią bąki furkocące strąca,
By w kwiatach brzuszki skryły od wielkiego słońca.

Gdy później bąki ciężko poruszają głową,
Plączą nogi od miodu i fruwać nie mogą,

I spoglądają w niebo z wyrzutem i gniewem —
Bóg chytrze się uśmiecha, że o niczem nie wie.




ZALOTY


Staruszek twarz ma z wosku, róża ma kielich duży,
Staruszek czeka muszli ukrytej na dnie róży.

W południe, w muszli śpiąca, wygląda mała muszka,
Przeciera nóżką oczy i patrzy na staruszka.

Później okrakiem siadłszy na drżącym płatku róży,
Z huśtawki swej pachnącej zalotnie oczka mruży.

A róży ze zmartwienia paluszki drżą i więdną —
Na ziemię w osłupieniu upuszcza perłę srebrną.




JEZIORA GÓRSKIE


Pośród skał twardych, złomów z granitu,
W dolinach górskie jeziora śpią,
W spowitych sennie ciszą i mgłą
Śnieg się przegląda ze szczytu.

W oprawie mocnej, w pierścieniu z głazów
Świecą ich sine, przejrzyste dna.
Potok nad niemi jak struna łka
Szmery miłosnych wyrazów.

Dzień wstaje zwolna, patrzy w zadumie,
Zanurza palce różowe w toń,
Później ze wstydu podnosi dłoń,
Że pieścić lepiej nie umie.




SONET


Jak dłutem, słowa wykuwam w marmurze,
Rytmem miarowym serce moje drążę,
W namiętny wieniec upinam i wiążę
Najbardziej gorzkie i najsłodsze róże.

Wiem: Twego serca w mojem nie zanurzę,
Ani go wieńcem palącym okrążę
Ani jak gołąb w przelocie nie zdążę
W Twe oczy wpłynąć, jak w dwa nieba duże.

Nad słowem, które jak puls równy dźwięczy,
Z spokojem męskim łączy żar młodzieńczy,
Jak obłok senny, przejdziesz obojętnie.

Lecz nim nas wieniec błękitu pogodzi,
Wiedz, że mi tutaj ponad wszystko słodziej
Kochać gorąco i cierpieć namiętnie.




MIŁOŚĆ DOSKONAŁA


Chłód wieje od błękitu i wieczór się zbliża,
Niebo we dnie dalekie, jak ptak się obniża
I gwiazdy strąca.

Miłość coraz mocniejsza za gardło mnie ściska,
Serce dzwoni goręcej i pod dźwiękiem pryska,
Jak struna drżąca.

Aż w płomieniach zastygnie jak ziemia w przestworzu,
W błękicie się odbije, jak firmament w morzu —
Tarcza srebrzysta.

Przez nią, jak światło, przejdzie miłość doskonała,
Ciałem dla duszy będzie a duszą dla ciała,
Wielka i czysta.




APOSTROFA


Tam, gdzie niebo półkręgiem płaszcz na ziemię zsuwa
Jak powiekę różową od łez,
Ranek ponsy na chmurach leciutkich nakłuwa,
W twarze błękit nam ciska jak bez.

Blade palce na ustach Twych błyszczą, jak wino,
W pocałunku powietrznym drży dłoń,
Bądź zdrowa, miła moja, nim z gwiazdami spłyną
Łzy gorące, jak świt, na Twą skroń.

Na twarde, męskie serce składasz dzisiaj ręce
Jak wianuszek z konwalji i róż,
Pewniejsze to i trwalsze nad piersi młodzieńcze,
Pełne szaleństw, błękitu i burz.

Gdy dzień wzejdzie nad nami, niby turkus cenny,
Niebo spłynie na ziemię, jak śpiew,
Znajdziesz chłód na mych ustach, w oczach połysk senny,
W sercu żądze uśpione i gniew.


Tylko dziś jeszcze z rymów prostych i wytartych,
W naszej mowy potokach jak głaz,
Ten wiersz, jak miłość gorzki, jak miłość uparty
Przyjmij, miła, ostatni raz.





∗             ∗

Jak kochankowie w oczy swoje zapatrzeni,
Niebo chłodne ku skwarnej pochyla się ziemi,
A ziemia w dreszczach słodkich do nieba się wtula —

Tak zawsze nasze serca sobie obce wzajem,
Ty żarom a ja chłodom niebieskim, oddajem
Razem, jak dnie i noce, na różnych półkulach.




ODPOWIEDŹ


Lot ptaków śledząc nad miastem pogodny
Majestatyczny ruch, wzniosły i zgodny,
Coraz to wyżej sklepienia,

Patrz, jak ich skrzydło rytmicznie uderza,
I w wielką ciszę — ciszą wielką zmierza,
A wreszcie w błękit się zmienia.

Więc, gdy mnie pytasz, czemu moje słowo
Wypływa cicho z piersi i miarowo
Opada u tronu Boga —

Spójrz, na gołębie pod niebo lecące,
I tym spokojem napełń strofy wrzące,
A pojmiesz wszystko o, droga.




DWA WINA


Różowy napój wschodu
Oczy ptakom przesłonił,
Ptak, niby muszle rosy
Kropelki wina roni.

Jak strumień w skrzynce srebrnej,
W gardziołkach bulgoce wino,
Oczka pijane się mrużą
I świat cały widzą krzywo.

Ziemia się wielka kołysze
Jak gałąź wonnej krzewiny.
W ten ranek Twoje zdrowie
Prawdziwem pije winem.




WIERSZ MIŁOSNY


Ziemia ciało pachnące wynurza z za mgły,
jeszcze senna od świtu i cicha,
Piersią mokrą obłoki roztrąca i wzdycha
A już wstaje, faluje i drży.

Niebo w górze rozwiane i zmięte jak tiul,
Do ust gorzkich przyciska i chłodzi —
Blady dzień się w pieszczocie wyłania i rodzi
W pocałunku mocniejszym nad ból.

I od ziemskiej półkuli aż do mlecznych dróg,
Plecie chmury z różowych warkoczy,
Aż się w ponsach jak róża rozwinie i stoczy
Niby dywan dla Twoich nóg.




SERCE ANNY


Serce Twe jest jak klatka mała i różowa,
W której paluszkach perła i słowik się chowa.

Od perły serce płonie, staje się przejrzyste —
Słowik przez nie spogląda, jak przez szkiełko czyste,

I widząc na różowo świat, niebo i ludzi,
Przelewa drżącą perłę w gardziołku i studzi.

Lecz jedna perła rodzi pereł coraz więcej,
Coraz ciaśniej jest w sercu i coraz goręcej,

Więc słowik z trwogi woła, że świat się zapalił,
Lecz głos mu się w gardziołku perli i krysztali,

I języczek, jak kropla spada rubinowa
Od pragnienia napoły blada i różowa.

I słowik, tonąc w perłach gorącego trunku,
Główką, boleśnie zgiętą, przyzywa ratunku.




ZAMIEJSKIE OGRODY


Zdala od ulic gwarnych, świątyń, żaru, wrzawy,
Otulone mrokami, pod stopą Warszawy,
Śpią ciche, zamiejskie ogrody.

Nad miastem jest kurz wielki i dymy gorące,
W ogrodach drzewa świeże i spokojne słońce,
Pachnące półmroki i chłody,

W porę dnia, gdy już biegać nie daje znużenie,
Upał, jak kwiat podcięty, upada na ziemię,
Ulice i place wyludnia,

Tutaj, pod baldachimem z gałązek i nieba,
Z myślą, że mi już kochać i szaleć nie trzeba,
Zasypiam w gorące południa.




NIEBO I ZIEMIA


Jak kwiat o woni mocnej i o barwie zmiennej
Niebo duszne obłoki przewala nad światem,
Codnia ziemię zanurza w otchłani bezdennej,
Wiosną, w ranek błękitny, w różowy dzień, latem.

Wiem, to Bóg ogród wielki zawiesił nade mną
I niby dzwon wiatrami rozkołysał wzgórze,
A Ty idziesz ogrodem i słuchasz w noc ciemną,
Mówiąc — to pewno ziemia wzdycha albo róże.

Spójrz, miła, na tym świecie jak nas słowa różnią,
Gdy rzeczy jednej każde inną nazwę przyzna —
Na ziemi nieba szukam w twych oczach napróżno,
Na niebie ziemi, w której leży Twa ojczyzna.




∗             ∗

Wszelka łaska, której imię:
Mądrość, co zwie się miłość,
Czystość — dziewicze męstwo,
Pokora — boże panieństwo,
Ślepa wiara — wzrok nowy,
Posłuszeństwo,
Ufność — manna, którą niebo rodzi,
Roztropność — jagnię, które w Bogu chodzi,
Sprawiedliwość — oliwa żywota,
Nadzieja — kłos dojrzały w Bogu rosnący,
Szczodrobliwość — wrota na czas żniwa,
Dobroć — drzewo, którego owoce Bóg skrywa,
Pobożność — kadzidło Panu miłe, a ludziom potrzebne,
Wszelka łaska Pańska
Niech spłynie na umysł i serce
siostry mojej Agnieszki
A gorzki smutek rozstania zabierze odemnie.





∗             ∗
„Jeden jest Pan smutku i nagrody...“
JAN KOCHANOWSKI


Samotność twoją i twoje zachody
Sądzi Pan jeden smutku i nagrody
Nim serce naciesz!
U niego droga twa — z tej się nie wraca
U niego dzień nasz powszedni i praca
Orężem, pacierz.

Nie umiesz władać nim i ja nie władam
Ale za tobą idąc też powiadam —
Bądź wola Twoja!
A tako nam się świat dziś wyprostował
Jakby nas anioł dotknął i zawołał —
W uśmiechu zbroja.




FRAGMENT


Oto dzieciństwa twego stolica różowa
Jak muszla szeleszcząca w pamięci się chowa:

W tym gmachu, gdzie od słońca dzieli ciebie krata,
Uczyłeś się rachunków i stworzenia świata.
Oto plac, skwer zielony i kościół narożny,
W którym w ranki niedzielne klęczałeś nabożny,
Do Chrystusa słodkiego modląc się z ukrycia,
By umrzeć ci pozwolił w ósmym roku życia.
Wszystkie anioły miały matki twojej oczy,
Z których dziś, coraz częściej widzisz, łza się toczy.

Przez wiadukt, jak przez szkiełko, śledząc dno zielone
Łąk — wiem — zawsze się wzruszasz, gdy patrzysz w tę stronę,
Chodź jedynie prawdziwie drży serce namiętnie
Przed oknem, któreś dawniej mijał obojętnie.
Chłopcem byłeś samotny — i tak już zostanie:
Samotność siostra jedna, a druga — kochanie.


Z tą pierwszą, wspomnij, w parku — resztkami śniadania,
Czerstwą bułką karmiłeś łabędzie od rana
I jak skrzydło co w wodzie próżno bije w chmurkę,
Uderzało twe serce pod ciasnym mundurkiem.
Dziś, w cichym, gorzkim smutku miłość go zanurza,
Gdy, jak po krzaku ciemnym, po niem przeszła burza
I po dniach, które pierwsze zadały ci klęskę,
Czujesz w chłopięcej piersi twej odruchy męskie.

Rano, gdy słońce lekko złote rzęsy mruży,
Otwiera się stolica, niby kielich róży,
A ty jesteś w kielichu tym deszczu kropelką,
Którą jak perłę wchłonie muszla niebios wielka.
— — — — — — — — —
— — — — — — — — —




III
KWIECIEŃ


Gotuje się żywica —
Piekło, piekło zielone!
Ptaki jak kamień z procy
Furkocą oślepione.

Jeleń wbiegł na polanę,
Rogi podniósł, przystanął —
Goni wzrokiem po niebie,
Łanię, łanię nieznaną.




WIOSNA


Ptaki oszalały...
Na piersi młodych brzóz kładły rogi jelenie,
Nieba łaknące, zieleni —
Chrapy spocone im drżały.

Tryskały z drzew liście i soki.
Pijane chodziły zwierzęta i obłoki.

Na wyrębach pod słońcem dziwy — mgły liljowe.

Aż trzaskały z zachwytu kory po gąszczach zdrowe.




WAGARY


Patrzaj, przyjacielu, staw się kołysze
Na wiosnę tak gwałtownie, jesienią smutniej, ciszej.
Przyszło tu dużo chłopców i odwiązało łódkę —
Żebym to ja tak łatwo przepłynąć mógł po smutku.
W tym białym, ciasnym domu chodzą różni panowie.
Rysują coś na tablicach, mówią słowo po słowie.
W mądrości swej okrutnej nie spojrzą nawet w okno,
Jak drzewa potargane pod srebrnym deszczem mokną.
Tak ich to mało wzrusza i tak im wszystko jedno,
Czy liście są zielone, czy oczy smutkiem więdną.
Ja nigdy ich nie pojmę i chyba nie zrozumiem,
A oni mnie — to trudno — za mało widać umiem.
O, patrzaj, przyjacielu, przez ciężkich chmur szeregi
Nalewa mnie radością słońce po same brzegi.




ZACHĘTA DO UCIECZKI

Tadeuszowi Wiśniewskiemu


Miło jest, przyjacielu, wyjechać wiosną,
Porzucić wszystkie nauki i tomy przeróżnych książek.
Do Białowieży, przyjacielu, albo do Galicji Wschodniej,
Patrzeć, jak słońce szpera wśród liści, i jak trawy zielone rosną.

Będziem czuli, jak mądrze i pogodnie
Urządzony jest świat. (Choć jest dużo smutku,
Ale to krótko trwa i pocichutku,
Przyjacielu). Łąki przed nami, lasy i łąki, i łąki.

I chłopi. I romantyczne wykrzykniki — skowronki.

Będziesz zbierał mchy do swoich zielników.
Słońce jak miód gorące, jak miód wonne.
Ja tego nie umiem.
Nawet do gazet pisać nie będę mógł, bo nie mam jeszcze czytelników.


Tak dobrze iść z odkrytą głową i mieć włosy zaprószone niebem,
To może największe szczęście.
Ja wiem dobrze, przyjacielu, że dla ciebie
Druty i domy są złe, męczący jest pobyt w mieście.

Ciche są gąszcze i polanki, na prawo różowe błękity.
Serdeczniejsze od ludzkich rąk są drzew gałęzie,
Gdzie ptak srebrem wypryska i więźnie,
I jesionów ukochanych stalagmity.

Rzućmy miasto. Porzućmy zajęcia wszystkie:
Ty — foljały naukowych ksiąg, teksty łacińskie,
Ja — moje powieści niedokończone, Platona i Chestertona.

Pójdź, zobaczymy, czy naprawdę jaskółki
Barwione są barwą nieba.

Przyjacielu, wyjechać daleko, uciekać trzeba.




WAKACJE



Pod oknem twem, przyjacielu, rozlało się morze zielone,
Na oczy nam spływa, na myśli postrzępione,
Taką dalą łagodnych, jedwabnych czółen
Płynie bez końca pod zieloną bramę
Melancholji — którą prawie wszyscy znamy,
Którą ja też kiedyś czułem.

To wszystko takie proste.
W zimie jest biało, a lato jest zielone.
Zawsze trzeba mieć oczy przymrużone
I być zmęczonym na wiosnę.

Wszystko mię już znużyło, tak jakbym nic nie czuł.
A jednak, przyjacielu, nad złote księgi Eneidy
Wyżej stawiam jeden czerwcowy, letni wieczór.




COLAS BREUGNON


Wypędzili z raju aniołowie
Ludzie, ptaki i strwożone sarny,
Zamiast ambrozji słodkiej i złotej
Krowie mleko nam dali i chleb czarny.

Myślał Bóg, że łamiąc chleba ćwierci
W gniewie okrutnym załamiemy ręce,
A oto nam się chleb wydał słodszym od ambrozji
I wznieśliśmy ręce w podzięce.

Oto, krowy na łąkach zielonych
Ciepłem mlekiem trysnęły w dzbany
I w obłokach dzbanów glinianych
Zobaczyliśmy raj nam zabrany.

Naszych pieśni jabłonie srebrzyste
Przesłoniły Twój majestat jasny,
Zakazany owoc zrywamy
I dzielimy go wspólnie z niewiastą.


Przepłynęła nam przez serca radość
Musującą jak strumień nowiną —
Dałeś Panie kielich goryczy,
Myśmy gorycz zmienili na wino.

Łuki świątyń, jak brwi Twe gniewne
Zacisnęły nad nami niebiosa,
O, Panie, rozchyl zasłony niebieskie,
Ukaż jasną twarz Djonizosa!




POCZĄTEK JESIENI


Jabłka na drzewach tańczą.
Szum wznosi się i odchodzi.
Słońce nagle przygrzeje,
Wiatr się zerwie — ochłodzi.

Uśmiecham się. W uśmiechu
Jest cała prawda smutku.
Ale nikt, nikt nie widzi,
Jak płaczę pocichutku.

I tylko popętane,
Na wielkich łąkach konie,
Też troskę mają w oczach
I liżą moje dłonie.

Przestrzenie, o przestrzenie!
Jesieni niepojęta —
Owoce i obłoki,
Samotność i zwierzęta.




PEJZAŻ


Chaty nad wodę zbiegły.
Woda widna i cicha.
Plebanja na fali w lipach,
Przybiera kolory cegły.

Stóg siana poprzez zagrodę
Rzuca się w rzekę rudy,
Tulą w nim mordy krowy,
Rogi kładąc na wodę.

Drogą błądzi Demeter,
Pełna trwogi i smutku:
Tylko ślady zostały —
Białe astry w ogródku...




DZIECIŃSTWO


Wpatrzony w matczyne oczy,
Obejmowałem was z całych sił,
Dni, rozcinane skrzydłami wiatraków
I owijałem się w krajobraz wasz,
Kładąc na twarz
Koronkę lecących ptaków.




IV
GUSŁA NAD ŹRÓDŁEM

Leonowi Pomirowskiemu


Wiatr z góry przypadł, pod wodę wionął,
Na dnie poruszył śpiewne wrzeciono...
Idę nad mową niewysłowioną,
Jasną po wierzchu, spodem zieloną.

Pod mchy brodate, pod pniów wykroty.
Pod moje stopy podpływa potok,
Na koło swoje, w swoje obroty,
Chwyta, nawija moje tęsknoty.

Płynie pod słońce, wpada pod ziemię,
W skarpach cienistych płócze korzenie...
Wołam nań długiem, czystem imieniem:
Źródło zaklęte, moje natchnienie!

Nigdy, do końca dni nie opowiem,
Że tutaj płyniesz nie znajdę w słowie,
Żeś moje szczęście, żeś moje zdrowie
I białopienna brzoza w mej mowie!


Choćbym ci wszystko we mnie zaprzysiągł,
Wierność do śmierci, miłość na dzisiaj,
Choćbym przystanął, nad tobą przysiadł —
Źródło zaklęte, ty będziesz ciszą!

Chociażbym gusła czynił nad tonią,
Zaklinał wodę i sięgał po nią,
Słowa twojego nie schwytam dłonią,
Choć tak jest blisko, pluska pod skronią...

Dokądże, pokąd, po jakich stronach
Będziesz mnie wiodła, nim cię przekonam,
Nim cię namówię, jasno­‑zieloną?
Niewymówiona, niewysłowiona!




ROZMOWA O NORWIDZIE

Karolowi Irzykowskiemu


Mówiono o Norwidzie, oprawnym we wstążki,
W złoconych rogach lśniącym na stole w salonie.
Rzekł ktoś, do kart niechętnie przybliżając dłonie:
— Wszystko jest tu niejasne, wolę proste książki.

I dalej się o wierszach toczyła rozmowa:
Jedni ganili ciemność, inni — zdań zawiłość,
Czy w wierszu jest prawdziwa, czy udana miłość?
Najpiękniejsza poezja — to są zwykłe słowa...

Nagle wiatr rozwarł okno i woń przywiał z alej,
Wszedł wieczór, za nim niebo różowe od chłodu.
Ktoś cisnął białą różę między nich z ogrodu.
Umilkli, obrażeni, — i mówiono dalej.




SKRZYDŁO NIEWIDZIALNE


Lądy, wody, obrazy, słońca i obłoki,
Imiona i zdarzenia, ludzie i miłości,
Noc, co nas topi w sobie i dławi w ciemności,
Dzień jak dłoń twoja jasny, jak wiara wysoki —

Mijają. Płyną przez nas źródłem niepojętem
Istnienia wiecznej ciszy i zgiełku tej ziemi,
Która w nas się rozpływa, jak zapach w przestrzeni,
Zostawiając nam serca puste i zamknięte.

Niesyte niczem, smocze są piersi oddechy,
Ducha ślepe przepaście, co drżą w naszych głosach —
Odbijamy je tylko jak w lustrze, w niebiosach,
Podnosząc swe zasługi a tłumacząc grzechy.

Jest chwila, gdy w płynącej poprzez nas kaskadzie
Czujemy nagle skrzydło, które nas owiewa
Wonią mocniejszą stokroć nad woń ziół i drzewa —
Wynosi niewidzialne i przed Bogiem kładzie.




SŁOWACKI


Gdy z ziemi cudzej wreszcie dobyty,
Przypłyniesz ku nam rzecznem korytem,
Na progu staniesz, swoich przywitasz —
Napewno wtedy będziesz się pytał:

Jakżeście żyli, jakże się działo,
Gdy z każdej miedzy w oczy wam wiało,
Lęk nieustanny, niepokój miałem,
Czy w domu wszystko, czy w domu cało?

Kiedym was odbiegł, chodziłem wokół
Po różnych krajach z płomieniem w oku,
Nie mogłem spocząć, powstrzymać kroków,
Jednego tylko tęskny widoku.

Gdy ku domowi zwracałem głowę,
Widziałem nad nim chmury gradowe,
Zwały kraczące, ciemno­‑wiorstowe...
Chciałem je mojem odpędzić słowem!


Chciałem wam chociaż zdaleka pomóc —
Biegłem naprzeciw gońcom hiobowym,
Z chmurą, stuwichrem przy blaskach gromu
Walczyłem w barwach naszego domu.

Myślałem błędny, że ktoś z domowych
Podsłucha moje z sobą rozmowy,
Niedomówione słowa podpowie,
Wichry, sny czarne zdejmie mi z powiek.

Cudowną wodę rodzinnych dolin
Do ust przyłoży, z czarów wyzwoli,
Że wyprowadzi z zaklętych stolic
Na drogi dobrze znanych okolic.

Tam mi doręczy zielę nad zioła,
Przed którem nic się oprzeć nie zdoła...
Daremniem czekał... W kredowe koła
Wdarł się sen wielki, sen mnie pokonał.

I śniło mi się, że gdy grom zamilkł,
Przyszli mnie szukać, idąc śladami,
Że wracam wreszcie godzić się z wami,
Odnaleziony między słowami...


I w wieczność moją, w mój sen głęboki
Wbiegły wiślane szepty, potoki,
I sam widziałem moje obłoki
Odbite w wodzie — trudy wysokie.




DO POETY



Czemże są wobec niebios i ciemnych otchłani
Nasze piekła znajome, nad któremi smutni,
Rozpinamy pożółkłe nieba dźwiękiem lutni,
By je rzucać, z tęsknoty za ziemią, — spłakani?

O, czem jest miłość nasza, wieczny serca połów,
Klęski, odwroty mądre, zwątpienia i burze,
Wobec mocy wichury, rozpętanej w górze,
A cichej i pokornej pod stopą aniołów?

Jak kielichem z dna świata, tak czerpiemy słowem
Mądrość, co serca poi wyniosłą rozpaczą —
A jeśli nasze słowa tylko tu coś znaczą,
Jeśli dla nieba mamy nieznajomą mowę?

O, poeto natchniony! pod statuą lśniącą
Schylony i bijący w struny z całej mocy,
Lutnię srebrną i czarną, podobną do nocy,
Gdy odkładasz zmęczony, pomódl się gorąco.




ZAŚLUBINY


Napracujesz się, pot z czoła zetrzesz,
Wyprostujesz grzbiet — niech stygnie.
Stoi dom twój, ściana przy ścianie,
Już pod dachem, już się wydźwignął.

Brzoza schyla się, w okna zagląda,
Trze się listek o listek na drzewie;
A tyś stanął, ważysz coś w myślach,
Oczyś zamknął i patrzysz w siebie.

Kogóż, kogóż w dom ten wprowadzę?
Któż to stanie przy moim boku? —
Aby godnie było, jak najlepiej:
Kwiaty w oknie, a we mnie spokój.

Któż tak mocno do siebie przywiąże
I na palec serdeczny da pierścień? —
Aby ściany te nami wypełnić,
Wszystkie kąty wypełnić szczęściem.


Będziesz czekał, krzątał się, troskał,
Sprzętom miejsca bez końca wyznaczał,
I podkowę przybijesz u progu:
Może przyjdzie, może zobaczy?

Wtedy wszystko niech weźmie ze mnie,
Z bioder moich — ziarno me — dziecię,
Całą własność która mi dana:
Jedno serce i palców dziesięć.

I ołtarzyk postawisz przy drodze,
Drzwi otworzysz na wiatr, naprzestrzał —
Drzewa wzrosną, widok zagęstwią,
Głowę zwiesisz, siądziesz u wejścia.

Zakołuje niebo nad tobą.
Płomyk chwiejny na czoło spadnie!
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!

Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.

Zostaniecie tylko we dwoje:
Bóg na niebie i ty na ziemi.




NA LIPĘ CZARNOLESKĄ


Wonna lipa czarnoleska
Gęsto niebem przetykana,
Pyszna w gwarze i królewska —
Oto lutnia mistrza Jana,
Lira, której miodu siła,
Na trzy wieki Polskę spiła.

Z drzewa prostego ciosana,
Jak drzewo ssała u szczytu,
Z bożego pełnego dzbana
Wyniosłą mądrość błękitu, —
By między życiem a śpiewem,
Nie rozdzielać ziemi z niebem.

Dzisiaj, przed zgiełkiem i gwarem,
Pozwól skryć się o, lutnisto,
Pod owej pieśni konarem,
Jak pod lipą rozłożystą,
Gdzie ptak dzwoni w nocnym chłodzie,
Księżyc rogiem chmury bodzie.


Tu pod niebo rosną wieńce,
Ponad wielką pustkę miasta,
Struna sama idzie w ręce,
A serce w serce nam wrasta —
Tu cień daje laur z drzewa,
A laur w cieniu dojrzewa.




PRZYMIERZE

Józefowi Wittlinowi


O, kiedyż z ziemi twardego rdzenia
Na sprawy nasze zgodę dobędziem,
Na słowa z ciebie, na słowa ze mnie —
Jakimż wysiłkiem, jakimż narzędziem?

Przecież jednako skrzypi w nas, gnie się
I trzeszczy dzień nasz — jabłoń garbata,
Owoce cierpkie w piersiach obraca,
Gnatem korzennym nogi oplata.

Przecież jednako na nowe lata
Nasiona bólu łuskamy z siebie —
Na jutro twoje, na jutro moje,
Na nasze jutro o lepszem drzewie.

O, kiedyż matko plon wykołyszesz,
Nadzieją wzejdziesz, dojrzała tryśniesz
Ziarnem z pod kości, z pod krwi — przymierzem
I koniczyną o czworoliściu —


Niechaj porośnie, niechaj wygładzi
Żywoty nasze szyte i rwane,
Nad twoim domem, nad domem moim,
Niechaj się przyjmie dobry poranek.

Uderzy niebem, zapachnie wiatrem,
Zadzwoni wilgą w bliskiej olszynie,
Byśmy się, wrogu mój, nie wstydzili
Świerszcza o zmierzchu znaleźć w kominie.

Abyśmy z mowy, co w żyłach płynie,
Zielone słowa, oliwne wzięli,
Gałązki młode, pędy kwietniowe —
Pierwsze nadzieje tej ziemi.

Niechaj wołają w wiosennym szumie,
Że blizny nasze w ziołach wygoim,
Że będziem przecież miłymi gośćmi,
Ty w słowie moim, ja w słowie twoim.




VICTORIA ALBO O DESZCZU MAJOWYM


Kasztan ich witał przeciągłym szumem,
Kiedy aleją, w pełnym rynsztunku,
Przeszli, przebiegli zmieszani z tłumem,
Roznosząc plamy krwawe po brukach...
Z chmury wiosennej grzmot wybiegł ku nim —
Deszcz się jak kasztan w górze rozszumiał,
Nagły i ciepły ślady ich spłókał.




JESIEŃ NA MOGIŁACH WIOSENNYCH


To nic, że piasek powieki rozwarł,
Ziarnami w usta, w uszy się wwiercił —
Przez ziemię głuchą, przez wieko śmierci,
Miasta miłego słyszymy rozgwar.

Jakże go trudno z pod czaszki wygnać,
Wrzawą po żyłach przebiega w tętna,
Płynie powietrzem, napełnia cmentarz,
Pod ziemią dzwoni, brzęczy jak sygnał.

Tupot stóp ciągły w mogiły wsiąka,
Tupot nad nami dotąd nie zamilkł.
Mierzą nas w marszu, mierzą krokami,
Wkoło stóp tysiąc po nas się błąka.

Wiatr liście uschłe, wiatr próchna niesie,
Deszcz szary tłucze w wieńce blaszane,
Omywa szary cmentarny kamień.
Listopadowa wlecze się jesień...


Idą nad nami zmieszani z tłumem,
Krok takt wybija, takt w trumny stuka.
Wiatr krzyże schylił, deszcz wstęgi spłókał,
We mgłach nad nami jak kasztan szumi.

Barwną konnicą, szarą piechotą,
Ciągną nad nami w poranki słotne —
Piersi nas bolą, wieńce nas gniotą,
Wieńce blaszane, wstęgi wilgotne!

Niepokój szumi w warszawskim wietrze,
Stada jaskółek w górę wzleciały —
To tylko z chwastów, z cierni zczerniałych,
Wilgoć trująca sączy się w przestrzeń.

Ciągną nad nami, płyną zwycięsko
Kwiaty u hełmów, w lufach gałązki...
O, matko­‑śmierci! W wietrze się trzęsą
Bezlistne drzewa — rózgi liktorskie!...




POECI

Zosi i Antkowi


To wiatr wieczny z Ciebie wiejący
Przypadł ku nam i o nas zaczepił,
Wywiał język słowem naglącem
I język ze słowem nam zlepił.

Drogi Tobie ten szum, szelest piersi,
Boś Ty sam w bryłę gliny dmuchał —
To nieprawda, byś Ty poetów
Nie kochał, ich słów nie słuchał.

Skądże słowo tak biegnie do dźwięku
Gdy go inne po imieniu zowie,
Jakiż płomień świeci nad ziemią,
Że tak widno w sercu i słowie.

Czemu wciąż się ocieram o wieczność
Jak o domu mojego ścianę —
Toś Ty chyba zamieszkał we mnie:
Śpiewa słowo jak ptak przed Panem.


Ty sam dwoisz ten dar i mnożysz,
Sam wywiewasz z nas mgłę i ogień,
Świat widzimy na dłoni bożej,
Cud w nas samych dzieje się codzień.

Dmuchaj w piersi a z Twojej ręki
Niech nam płynie na płuca oliwa.
Od słowa ciemnego chroń nas,
Od słowa ciemnego wybaw!




NADZIEJA


Kiedy już dobrze umiem „daremnie“,
Kiedym „napróżno“ do końca pojął —
Nadziejo, błysku nad głową moją,
Słodki piorunie we mnie!

O, rozedrgana nieba cięciwo,
Mózgu przebity gromem!
Więc nie daremnie, więc nie stracone,
Możliwe, możliwe, możliwe!




V
PASTERKA

Bratu

Ptaki niby dzwoneczki cieszą się kolendą —
Chrystus nam się narodził i nowe dni będą.

Do stajni betlejemskiej aż od brzegów Wisły
Z ptakami smukłe sarny dziwować się przyszły.

Wiewiórka zęby szczerzy i w niebo się patrzy,
Jak dwa gołębie płyną na błękitnej tarczy.

I kwiaty, choć to zima, czas mroźny i cichy,
Niosą myrrhę, kadzidło i złote kielichy.

I pawie przyfrunęły z krajów cudzoziemskich,
By swe pióra przyrównać do skrzydeł anielskich.

A mały Chrystus smutny w drzwi patrzy i czeka
By pośród witających zobaczyć człowieka....




KOLENDA.

Matce Czackiej

Nie płacz że, mój Syneczku, nie płacz,
Woda będzie w balijce ciepła,

Kolebeczki Bóg Ci poskąpił,
Za to Matka ukołysa, ukąpie.

Wody trochę zaczerpa w dłonie,
Włoski zleje, namaści skronie,

Ale zamknij oczęta, Synu,
Bo kropelki po czole spłyną.

Śpiewa Panna i woda śpiewa,
Bierze dziecię, tuli, oblewa —

Panna schyla zdziwione lice:
Sama woda pluska w balijce,


Sama woda do rączek bieży,
Sama woda u nóżek leży;

Kruchy boczek tylko opłynie,
Nosi woda, kąpie woda Dziecinę.

Milknie woda i śpiewa Panna:
Licha‑ć, cienka‑ć koszulka lniana,

Ale nie płacz, Syneczku, nie płacz,
Bo u Ojca jest dużo ciepła,


Wyprosimy sobie giezłeczko —
Lulaj Synku, lulaj Syneczku.




NATCHNIENIE BOLESNE


Wśród złych moich uczynków, jak wśród traw ospałych,
Płynie Twój strumień, Panie,
Porusza moje ziemie, otwiera moje skały,
Twarde, znieruchomiałe.
Pozwól za tym strumieniem i miodu i mleka
Ludziom wejść na nie.
O człowieka, o miłość człowieka,
Modlę się, Panie.




KOŚCIÓŁ WOJUJĄCY


Wiem, w to niebo co się wspiera
O gotyckiej szczyt kolumny,
Tu na ziemi mnie prowadzi
Twój wzrok czysty i rozumny.

Niebo, które dotąd puste
Pychą w nas i ponad nami,
Dziś Bóg podjął ręką męską
I wypełnił aniołami...

Jeszcze słowa niespokojne
Dzielą ziemi brud od piękna,
Nim jak miecze się nie skruszą
I w pacierzu nie uklękną.

Jeszcze serce wykąpane
W dreszczach słodkich firmamentu,
Jest jak miasto pod gwiazdami
Pełne gwaru i zamętu.


Lecz już wznosi się wyniosłe
Obnażone i milczące,
I pokorne i żarliwe
Niby kościół wojujący.

A my, którzy tutaj przyszli
Niebo mając w swej pamięci —
Pod sklepieniem tem stoimy
Zapłakani, uśmiechnięci.




DZWONY

I

Wykuwała nas z bronzu wieczność.

Twarde dźwięki słodkie dla ucha,
Ale ranią Bogiem i miażdżą,
Każdego kto się zasłucha.

My dzwony, dzwony szumiące,

Jak łany spęczniałe ziarnem —
Mówimy do was pokarmem,
Mówimy chlebem białym.

My dzwony wśród dzwonów najmniejsze,

Do ciebie wołamy wyłącznie —
Nie myśl, że niby na łące,
W naszych szumach utoniesz i spoczniesz.



II

Niewzruszone są nasze wieże,

A przecież stoją na ziemi,
Dźwiękiem mocnym, dźwiękiem powszednim
Rozdzierają wieczność pacierzem.

Tym, którym w serce zagląda

Krzew miłości — pali i kłuje —
O świcie przy naszem biciu,
Bóg ciernie z serca wyjmuje.

W naszych tonów krótkich komendzie —

Surowa jest rzeczywistość.
Wyrąbałyśmy drogę pokorze,
By szły po niej męstwo i czystość.



III

Jak pługi o pługi dzwoniące,

Chcemy z ziemi wyorać kościół,
Rozcinamy skorupę jałową,
Docieramy do gliny wieczności.

Kołysałeś się pośród ludzi,

Dzwon ci pusty w piersiach łomotał,
Pękł dzwon głuchy i dzwon samotny,
Gdy dźwięk nasz do ciebie dotarł.

Naprzód dźwięk ten nosiłeś dla siebie,

Ale dźwięk się na ludzi rozpinał,
Odnalazłeś ten sam dźwięk w innych —
I stała się jedna rodzina.




ŚW. KATARZYNA GENUEŃSKA


W srebrnym obłoku chodząca,
W fałdach nieba ukryta,
Jak w adamaszku,
Spłakana, drżąca,
Światłami Boga pobita,
Jak Paweł u bram Damaszku.

W wysokich skrzydłach aniołów,
Jak w deszczu gęstym i czystym
Myjąca życie.
Wieżo kościołów,
Szczytem i aktem strzelistym
Uwidoczniona w błękicie.

Bij w serce me, jak w naczynie,
Co samo sobie wystarcza,
Wstępuj pożogą,
Niech szczękiem spłynie,
Gnie się i łamie jak tarcza,
Pod twoją złoconą nogą.


O, jeśli Jakuba schody,
Wyścieła gorące słowo
Aż do niebiosów! —
Zniszcz moje chłody!
Zalewaj płomienną mową
Miarowy dźwięk mego głosu.

O, Pani Doskonałości!
Duszo i ciało z djamentu —
Mą słabość wzniosłą
Mieczem miłości
Przemierz i połam doszczętu,
Jak gałąź nazbyt wyrosłą.




ANIOŁ ŻALU


Nie ciszą jak obłok miękką,
Nie chłodem, nie tkliwą ręką,
Ale mieczem, ale ogniem —
Bez orszaku, zagniewany,
Ale smutny i spłakany,
Przystąpiłeś do mnie.
Bez litości — miłosierny,
Kochający i niewierny,
Jak ziemia w grobie —
Moje ziemie nieorane,
Moje ciało zbuntowane
Upatrzyłeś sobie.


Nie w spokoju, jak owoc źrałym,
Nie w cieniu drzewa omdlałym —
Ale w ogniu i lamencie,
Biorę w piersi twoje ciosy,
Ostrza błyszczące jak rosy
I twoje objęcie.

Gorliwy i ustający,
Nasycony i pragnący,
Jak płomień w drewnie —
Moje drewna wysuszone,
Skrzydłem na ścięcie znaczone,
Odrąbuję pewnie.


Anioł Żalu wszedł we mnie niby w sidło grzeszne
I miota mną w słów rozterce, —
Boże, któryś stworzył człowieka —
Ucisz serce.




KUSZENIE


— Przyznaj, twa mowa
 Chłodna i dumna,
 Bez serca — trumna.
— Nieprawda, słyszę
 Zwycięża serce
 Trumnę i ciszę.

— Śmiertelna, przyznaj,
 Głęboka rana
 Pustką zadana.
— Nieprawda, czuję,
 Pustką złamany,
 Krwią się prostuję.

— Z mroków ogromu
 Innym i sobie
 Nie dźwigniesz domu.
— Nieprawda, z wiary
 Jak z brył się złoży
 Jeden dom boży.


— Wiara, jak ogień,
 Wypali oczy,
 Dymem otoczy.
— Wzrok mi przywraca,
 W jej światłach wstaje
 Codzienna praca.

— Jednak grzech ciemny
 Podzielisz ze mną,
 Jak chleb powszedni.
— Nieprawda, z grzechu,
 Z pod jarzma wstanę,
 Pełen oddechu.

— Stępią się miecze,
 W ciemność, spłoszone
 Uderzą chwiejnie.
— Łaska nade mną,
 Z upadku anioł
 Znów mnie podejmie.




LITANJA DO MARJI PANNY


Łodzi z koralu,
Serc Przewoźniczko
Ponad głębiną,
Kładko cedrowa
W nas przerzucona —
Przenieś mą miłość.

Granico prosta,
Którą Bóg serca
Nasze przemierzył —
Włącz ziemie żyzne
Do ciała mego,
Co puste leży.

Dwunastodźwięczna
Cytaro, której
Struny są z nieba —
Dźwięk mowy ludzkiej
Dla ucha mego
Przywróć odnowa.


Łask Błyskawico,
Rozwiąż mi oczy,
Bym w nich obudził:
Matkę i ojca,
Siostry i braci
I wszystkich ludzi.

O, wstąp w me grzechy,
Jak w miasta judzkie,
Swojem imieniem:
Marjo z Libanu!
Marjo z Egiptu!
Marjo z Betlehem!

Jak krzak skarlały,
Jałowiec ciemny,
Jest moja wiara,
Pozwól jej rosnąć,
Panno wysoka,
Ku niebu dalej!


Niech w Ciebie wejdzie,
Za Tobą idzie,
Przed Tobą pada —
Różo otwarta,
Lipca pogodo,
Psalmie Dawida!




JEŹDZIEC


Uciekałem przed Tobą w popłochu,
Chciałem zmylić, oszukać Ciebie —
Lecz co dnia kolana uparte
Zostawiały ślady na niebie.

Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski,
Stratowałeś, stanąłeś na mnie.
Ległem zbity, łaską podcięty,
Jak dym, gdy wicher go nagnie.

Nie mam słów, by z pod Ciebie się podnieść.
Coraz cięższa staje się mowa.
Czyżby słowa utracić trzeba,
By jak duszę odzyskać słowa?

Czyli trzeba aż przejść przez siebie,
Twoim słowom siebie zawierzyć —
Jeśli trzeba, to tratuj do dna,
Jestem tylko twoim żołnierzem.


Jedno wiem, i innych objawień
Nie potrzeba oczom i uszom —
Uczyniwszy na wieki wybór,
W każdej chwili wybierać muszę.




DAWNE SŁOWA


Rafałowi Blüthowi



Włókna napięte wrastają w ciało,
Pod siecią leżę, przybity siecią —
Aleś mnie do dna Sobą nie przeciął:
Pod siecią słowo ze mną zostało!

Próżno pod włókna twardo splecione
Poddaję siebie, Łowcy nie bluźnię,
Darmo, daremnie — prędzej czy później
Powraca słowo nieukojone...

Pod korą serca krąży i woła,
Gałęzie ramion w górę unosi,
Wszystko com zebrał i com wyprosił,
Rozwiewa w szumie, trwoni dokoła.

Usta zacięte nagle rozłamie:
Powie o sobie, wszystko wyliczy!
Nie zapomniałem dotąd o niczem,
Pamiętam wszystko, umiem na pamięć...


Z chmur świerszcze deszczu znów zaszeleszczą,
Potoki ciepłe popłyną we mnie,
Próżno się bronię, walczę daremnie —
Wraca co było, wraca co przeszło...

Przeciągi wonne idą nad głową,
Górne i chmurne, trują i mroczą,
Aż mnie zaplotą w siebie, zatoczą,
Upadnę w słowa, uwierzę słowom...

W dźwięki się wśpiewam, w śpiewy się wsłucham,
Odnalezione piersią przytłoczę,
Zatrzymam oddech, zacisnę oczy...
Niech bije skrucha, niech bije skrucha!




PRÓBY

I
Gnuśne i harde,

Nieokrzesane,
Jest twoje czoło,
Gdy się ku górze,
Jak berło wznosi,
Rządzące tobą.

Jak światło zimne

Kamieni cennych,
Jest miłość twoja,
W ust rozchyleniu
Przebłyska nagła,
Jak dno jeziora.

Jak kwiatów wystrzał —

Biorących za cel
Przepych powietrza:
Brzmi twa modlitwa
I słowo każde
Z przepychem miesza.


Widoki świetne,

Doliny senne,
Wzgórza różane:
Odbieram tobie —
Ziemi ci dając
Na kolan dwoje.

Turysto ciemny,

Wicher łaskawy
Niech cię ochłodzi,
W głowy schyleniu
Jest słabość, z której
Siła się rodzi.

Na łące świeżej,

Co się jak dziecko
Gubi w przestrzeni —
O, rozwiąż serce
I usta rozłam
Zacięte w gniewie.

A łzy odnajdziesz

W swych oczach proste,
Jak ludzkie krzywdy —
Wrogu mój, któryś
Nocą pod niebem
Nie płakał nigdy.



II
Czemu mnie pytasz,

O niepojęte
Dla ludzi sprawy?
Czemu w mych oczach
Fosforem skrzy się
Twój wzrok ciekawy?

Czemu myśl czystą

Mącisz i plączesz
Zawieją ciemną?
O, jakaż miłość,
Miłość żarliwa,
Skuła cię ze mną?

Z kielicha twego

Zatrute wino
Wypijam co dnia —
I mówią zmysły:
Pokój w ciemnościach,
Niebiosa w ogniach.


I krzepną w piersi

Krople krwi wrzącej,
Stłoczone w biegu,
A ty, schylony,
Na usta moje
Kładziesz: „dlaczego“.

A potem uśmiech

Niepokojący,
Triumfujący...
Samotny jestem,
A ty najbliższy
I kochający.

O wiem, poznałem

Samotność moją
I twoje moce,
Czuję twój oddech
W południa ciepłe
I ciemne noce.

Z gotyckich sklepień

Spoglądasz ku mnie
Skrzydlaty, drwiący —
O, nieodstępny
Cieniu złowieszczy,
Ze mnie rosnący.



III.

Dla oka — blaski,
Dla ucha — gwary,
Dla nozdrza — dymy,
Ciało i pokarm
Ustami bierzesz
Jak wdzięczne rymy.

Nienasycony,
Przesytu pełen,
A bez bogactwa,
Łakomstwo wielkie
Wwiodłeś do serca
Jako niewiastę.

Za nic mam twoje
Zgłębianie życia,
Poznanie świata,
Jeśliś w tem życiu
I na tym świecie
Nie znalazł brata.


Bo cóż są skarby
Gdy bez podziału
I bez człowieka.
Próżno je zbierasz
W zgiełku ogromnym
Naszego wieku.

Bowiem nie z brania,
Ale z dawania
Bogactwo rośnie —
I obiecaną
Obejrzysz ziemię
W szczodrobliwości.

Przypadnij ku niej
I pod jej wichry
Pozwól iść głowie,
A wtedy łaska
Jak drzewo tknięte
Zaszumi w tobie.


Uboga ręka
Jak gałąź uschła
Owoc obrodzi,
A owoc zdjęty
I podzielony
Rękę nagrodzi.

Nie wstydź się gburze,
Prawda jest jedna,
Jedno przymierze,
Więc choć się z piórem
Mocujesz mojem, —
Mówię i wierzę.




BOŻA NOC


Pokąd mnie będziesz gnębił, gniótł
Smolisty stropie — smołą trwożył?
Rozdawco plag, szafarzu cnót,
Bezgwiezdny szpiegu boży!

Dokąd mnie wzywasz? Wołasz, skąd —
Kogucim śpiewem o północy,
Z za szyb, w świetlicy każdy kąt
Hyzopem wpływasz nocy?

Budzisz mnie, grozisz — czegóż chcesz,
Nieludzki, od mych spraw człowieczych,
Powiedz, o jaką stoisz rzecz,
Ty, ciemny Sens Wszechrzeczy?

W smolistej pustce głos twój brzmi,
Kołuje, dzwoni przenikliwy.
Za co mnie ścigasz? Płoszysz sny,
Trapisz żywiole mściwy!


Wiesz dobrze, nie od dziś ten spór
Trwa nierozumny między nami...
Dość! Dość już! Niech raz zmilknie kur,
Złowróżbny ptak otchłani.




LISY


Nie pomaga, nie pomaga brom.
Znów podchodzą — już są blisko — tuż za ścianą...
Znów odbiegną, i zawrócą, i przystaną.
Znowu chyłkiem podchodzą pod dom.

Kożuch wdziej, pod jodłowy wyjdź strop!
Brom nie działa — nie myśl, nie myśl o noclegu.
Schyl się nisko, szukaj pilnie, a na śniegu
Lisi ślad odnajdziesz, lisi trop.

Za tym tropem, świątek smętny, idź!
Krętym śladem wszędy zdążaj za lisami.
Ucz się, ucz się — dolinkami, pagórkami —
Jak ci chadzać, ślady mylić, żyć.

Pójdź! Czy słyszysz? — szczeka w niebo lis,
Lis natchniony, spójrz, z miesiąca lis wykuty!
On ci wskaże dróżki swoje, przejścia, skróty,
Lisi rozum da ci, lisi zmysł.


Ucz się, świątku, wiedzy lisiej, ucz!
Ucz się ziemi, mroku, szmeru, ucz się wiatru!
Podchodź boczkiem, chyłkuj lisio i wypatruj,
A przemyślnie kołuj, mądrze klucz!

Lisim tropem, z mordą lisią spiesz,
Lisim chodem zdążaj, świątku frasobliwy!
Lis ci zdradzi sekret słodki i straszliwy:
Świat — królestwo twoje, wzdłuż i wszerz!

Pójdź, nie zwlekaj, nie pomoże brom!
Za szybami — patrz — swoboda, nocka lisia...
Nie odkładaj — śmiało za mną — jeszcze dzisiaj,
Pod sąsiada podejdziemy dom...

Tędy... tędy... w ślepiach gra ci błysk...
Prędzej... prędzej... pagórkami... dolinkami...
Spadaj... chwytaj... rwij zębami... pazurami...
— — — — — — — — — — — — —

Nie krzycz, nie krzycz! Jam natchniony lis!




ANIOŁ POKOJU


— Z dłoni odbieram ci oręż.
— Więc nazawsze zostanę bezbronny?
— Oręż zawieszam na sercu.
— Serce małe, ciężar ogromny.
— Z trudu miłość się rodzi.
— W miłości początek wojny.
— Tej wojnie pokój przewodzi.
 W niej zbrojnego zwycięża bezbronny.
— Za ręce mnie wiedziesz, dokąd?
 W ciemnościach się mylę i gubię.
— Wytrzymaj poddany próbie.
— Tyle głosów przezemnie biegnie,
 Jak w gałęziach w piersiach wiatr dzwoni.
— Wytrzymaj, wicher ulegnie.
— Ale kto mnie przed myślą obroni,
 W zawieji kto myślą wesprze?
— Anioł Ładu, anioł Harmonji.
— Skądżeś przyszedł? Pamiętam, żyłem
 Pod dachem, co w słońcu się bielił,
 Matka stała u mej pościeli,
 A Najświętsze Dzieciątko się śmiało.

— Lecz z pod dachu serce wyjrzało;
 Nie odegna dziś matka lęku,
 Inna bojaźń przyszła i trwoga,
 Gdy Dzieciątko urosło w Boga.
— Co czynić? Wszystko za mało.
 Dłoń Twoja jak prawo twarda.
— Niebo w słowie czekać kazało.
— Lecz dla słowa rośnie pogarda.
 Ręce proszą o czyn dzisiejszy,
 Ręce od słowa silniejsze.
— Ręce z serca podjęły siłę,
 I dla słowa pogardy nie miej:
 Słowa z serca i kłosy z ziemi,
 Jednakowo Bogu są miłe.
— Więc kiedyż na świecie Bóg da mi
 Przymierze ręki ze słowem?
— Kiedy słowo dotkniesz rękami.
— Czekałem od Ciebie pokoju.
— A jam cię napełnił szczękiem.
— Myślałem, że Twoje objęcia
 Są jak mięta wonne i miękkie.
— A trawy zadały cięcia.
— Myślałem, że jak rzeki czyste,
 Niezatrute potoki ojczyste,
 Dasz mi wodę przaśną i słodką.

— A jam cię płomieniem dotknął.
— Myślałem, że jak ziemia ciepła,
 Będziesz we mnie szedł o południach,
 Moje rosy wypijesz zimne.
— Jam ci wtedy dał chłód jak studnia.
— O, czemu tak niepojętą
 Sprawujesz nade mną władzę
 I skrzydeł Twych dotyk bolesny?
— Bo cię kocham i do jutra prowadzę.
— Więc jest jutro i dzień przed nami,
 Więc wyjdę z pustki i nocy?
— Dzień przed tobą jak próg drewniany.
— Więc ukochać jest w mojej mocy?
— Ukochałeś, bom ciebie zranił.
— Więc jest pokój i ład najwyższy?
— Jest Pokój i Ład niedoli.
— Więc ucisza się serca ludzkie?
— Tak, lecz serce do śmierci boli.
— Odpowiedz! — A jeśli zdradzisz?
— Odpowiadam. Niech Bóg prowadzi.




PTASZKI ŚW. FRANCISZKA


Ptaszki lecą pytać się, com widział w niebiosach: duszyczki wasze, bardzo tęskniące.

TADEUSZ MICIŃSKI.


O szybę błękitną
Bijemy codzień, Panie,
Wątłemi skrzydełkami.
Po drzewach stłoczeni,
Czekając, śpiewamy
Za Twemi drzwiami.

Słońce oglądamy,
I nad drzewem fruwamy
I śpiewamy od zorzy.
Czy już tak na zawsze
Zostaniemy tutaj,
Na świecie bożym?

Niemasz na nas kary,
Nie będzie i nagrody?
W swój śpiew zasłuchani,
Któregoś dnia w roku
Na drzewach pomrzemy,
W liście wplątani.


Wiatr tylko nas trąci,
Tylko ziemia odbierze
Skrzydełka zasuszone.
Czyż żaden z nas, Panie,
W niebiosach nie zaśpiewa
Przed Twoim tronem?

Bo przecież śpiewanie
Miłe jest Tobie, Panie?
Przecież nasze czekanie
Za wiele rzeczy stanie?
Weź, Panie, od niepewności
Ptaki na wysokości.

A z wszystkich zakątków świata
Okrągłego, ogromnego,
I z lasku brzozowego,
Domu naszego,
Polecimy, fruniemy
Do boku Twojego.

Bo jaka by nie była Twa wola —
Dla ptaków niepojęta —
I na niebie i na ziemi
Tobie podobać się chcemy,
Tylko dla Twego uśmiechu
Śpiewamy po drzewach stłoczeni.




VENI SANCTE SPIRITUS


Nie — iżbym niemoc krył, czuł w sercu lęk,
Gdy chcę, byś na mnie, gołąb — spadł.
Lecz byś wypełnił sobą kształt,
Gdy tu udziałem moim dźwięk.

Jeżeli wzywam spłyń! — to nie, bym zgłuchł
I niemy czekał na słów dar,
Ale bym twoich dopadł miar,
Których nam skąpisz tutaj — Duch!

Ptak Święty, zatocz krąg i lot swój zniż,
Ufającemu tu — ślij znak!
Bo niech mi tylko łask twych brak,
Już pusty stoję — ludzki krzyż.

W trzepocie piór, ach, stań i radę nieś,
Żeś fruwający głos — więc mów!
Trzeba, niech grozy doznam słów,
Gdy tu udziałem moim pieśń!


Któryś jest sam wysoki ton i kształt
I z Ojcem, z Synem dzielisz rząd —
Nie daj, bym precz szedł darmo stąd,
Bo chcę, byś na mnie, gołąb — spadł!




VI
KOGUTY


Romanowi Gineyce


Rzężąc, z brodą u kolan, bryła mięsa ciepła,
Niezgrabnie, niedołężnie wypływam na jawę —
Odcięta głowa wolno z tułowiem się zrasta
I w blaskach snem ocieka na pledy jaskrawe...

Wyratowany, śpiewem zawrotnym znaglony,
Żebrom moim i biodrom ufnie wracam siebie,
Powieki zapuchnięte z trudem się unoszą —
Widzę, topielec były, — KOGUTA NA NIEBIE!

Płynie, ścigany z dołu koguciemi wrzaski,
Wyższy nad kurze grzędy — ponsowe reduty!
W obłoki odlatuje, w naręcza jarzębin,
On, kur na wysokościach! Śpiewajcie koguty!...




MOSES KRUMHOLC


Na rumuńskiej granicy,
W samem sercu Wyżnicy,
Moses Krumholc po dziadkach
Ma dom własny i tartak.

Za dnia kłód tartych zgrzyty,
Bierwionowe skowyty,
W szlochu tracza zajadłym
Desek spazm i drzew skamły.

Zato w wieczór świąteczny
Słychać w rynku szum rzeczny
I do okien Krumholca
Wpada światło miesiąca.

Ruski smęt kalinowy...
Ruś wyrusza na łowy,
Goni szumki i dumki...
Mosesowe frasunki...


Bo choć Moses rachuje,
Drzewem dobrze handluje,
Deski w lejach pienięży:
Niema rady na księżyc!

W duszy ciemno i śpiewno...
Jakże zmóc taką rzewność?
I dylemat odwieczny:
Mój to smęt, czy szum rzeczny?

A i także po dziadkach —
Mosesowa zagadka:
Napół płacz, napół cichość —
Cetno w sercu czy licho?

Niby jasne — noc ruska,
Czeremoszski nurt pluska,
Chłodek rzeźki w ulicy:
Mieszka Moses w Wyżnicy.

Niby tak... tak... jest pewny,
Że ma tutaj skład drzewny,
Lecz najtrudniej jest właśnie
Rzecz tę sobie wyjaśnić.


Rzecz tę w sobie rozwikłać —
Bo to w Kurach naprzykład,
Też jest tartak jak tutaj,
A to przecież jest w Kutach...

Też jak tutaj o zmierzchu
Rude rogi na wierzchu,
Szumy rzeczne pod traczem...
Coś to tak... coś inaczej...

Ta uparta wątpliwość,
Wrogi, przemożny żywioł,
Mosesowy niepokój —
Czyha złe na obłoku...

Gdyby Dawid już dorósł,
Zmógłby licho wieczoru,
Moses mógłby odetchnąć...
Dawid — pejsate cetno!

Zmógłby czary czerwieńskie
I słabości niemęskie —
Smęt ruskiego miesiąca.
Smęt Mosesa Krumholca...


Spływa błogość z pod powiek...
Co to będzie za człowiek,
Byleby się uchował,
O, nadziejo kwietniowa!

Śpiewno w duszy i rzewno —
Jakże zmóc taką pewność?
Krąży głowa zawrotnie...
Niemasz sił... Lament w oknie...




MUZA ZAŚCIANKA


Dziewczę Dziesięciolecia — źrała figo słodka,
Smakują cię powoli miejscy patrjoci:
Pan starosta w cylindrze, adwokat i doktór,
Ulatują nad ciżbą — odświętni piloci!

O krok, tuż przy mównicy, orkiestra strażacka,
Duma miasta i źródło zachwytów gawiedzi,
W głębi — podkowa z krzeseł — sfora magistracka!
Samotnie na fotelu ksiądz­‑kanonik siedzi...

Tu rynek przystrojony w szpalery świerkowe,
Których woń nozdrza łechce i bije pod piętra,
W zrudziałe balkoniki, w okna dubeltowe,
Skąd z za szyb wyglądają głowy Prezydenta.

Tu w cieniach chorągwianych, z grubem drzewcem w palcach,
Odęte matadory, pytje małopolskie,
Ojce miasta — śnią Wiedeń, wiedeńskiego walca,
W listopadowy ranek, w dziesiąty rok Polski!


Deszczyk mży... gada mówca... Mokną uśmiechnięci,
Regjonaliści ważni, serwiliści z nudy,
Mężowie zaufania, dźwigacze pieczęci!
Prowincja cała moknie! Listopad obłudy!

Czasem któryś luminarz i „padamdonóżek“
Łypnie kałużą oczu w bok, gdzie z za barjery
Wyrasta gawiedź miejska, stłoczona przy murze...
Wtedy lśni, jakby głaskał cesarskie ordery...

Leader znak dał chustką... „Nie zginęła jeszcze!“
Śpiewają i z łoskotem dźwigają sztandary...
Rżnie kapela... Tłum ruszył... Mnożą się pod deszczem
Łysiny, weżetale i fiksatuary...

On trwa na posterunku... Ku górze wzniósł rękę
I z pod daszka zalotnie w obcisłym mundurze
Honory czyni domu i kłania się pięknie —
Pan komisarz się kłania Najjaśniejszej Muzie,

Która — spłonione dziewczę — przy bębna warkotach
Umyka brzuchomówcom, lamom, rajcom — łykom.
Rzędy krzeseł roztrąca i fontanną błota
Paskudzi całe spodnie dziobatym ławnikom;


Która — najpłochsze dziewczę — owego poranku
Wśród gawiedzi na rynku biegnie przy orkiestrze,
Gdzie kroczy strażak — pierwszy muzykant w zaścianku —
I z trąby wydmuchuje roześmianą przestrzeń!




ROMANTYCZNOŚĆ

I.

Od tygodnia już, od ośmiu dni,
Zgłupiał, ogłuchł, albo się rozmarzył
Patrzy w punkt, zachwycony ma wzrok.
I uśmiechy przelatują mu po twarzy...

Zamarł, nie rusza się na krok.
Na pytania ich nie odpowiada —
Jakby dziwo jakieś ujrzał, zoczył cud,
I ku szczęściu ogromnemu się podkradał.

— Ocknij się, — mówią mu, — najwyższy czas,
Od kościoła, powiadają, odpadniesz...
A on, spójrzcie, patrzy w jeden punkt,
Jakby tam było, biedny, najładniej.

Księdzu dali znać... przyszedł ksiądz.
Słup w sutannie żywego ognia!
Woła: — Zbudź się!... Każe: — Coś rób!...
...A on śni, patrzy w punkt od tygodnia.


Ciemne oczy obrócone w słup,
A w uśmiechu niemy zachwyt duszy.
Zbiegł się świat z wszystkich stron w jeden punkt,
Co go trzyma, nie pozwala się poruszyć...



II.

Czarną nocą wybiegłaś przed próg,
— Wielki Boże, — wołasz, — co będzie.
Dokąd nocą po ratunek biec,
Byle zaraz, byle prędzej, wszędzie...

Jakiż czar na tym domu legł,
Zaklął schody, pokoje opętał?
Sama nie wiem co czynić, gdzie biec,
Sama pewnie już na pół zaklęta!

Nocą wpada do mnie błędny dom,
Od sufitów cały do podłogi —
Woła dom: — Tu gdzieś on, tu on,
Ukochany, skrył się, nasz drogi!...

Całą noc goni za mną, biega dom,
Piętro, sprzęty i próg obłąkany...
— Wróć go, — woła dom, — wróć go nam,
Woła próg, każdy kąt, wszystkie ściany.

I chcę biec i obiegam wkoło dom,
Po pierścieniu latam czarnoksięskim,
Za mną dom, za mną próg, każdy kąt:
— Tęsknij, za nas wszystkich tęsknij!




JURGOWSKA KARCZMA


Raczej zawróć, raczej nadłóż parę staj,
Choćby ziąb cię spalił, wiatr oślepił —
Przed tą karczmą nie zatrzymuj sań:
Nie pij, moja miła, nie pij...

Tam z kieliszków wyskakuje siny bies,
Czuły tenor, bies rozanielony.
Stuknie w szkło — już w kieliszku pełno łez,
A on płacze, coraz wyższe bierze tony...

Stuknie w szkło, weźmie cis, wstrzyma czas
I z wieczności — sama wiesz najlepiej —
Będzie łkał: jeszcze jeden do mnie raz,
Przepij, moja luba, przepij.

Brzękną szkła... patrzysz w krąg — tenor zczezł,
Ton ostatni jeszcze słania się po stole,
A z kieliszka drugi bies, rudy bies,
Wyjrzał tępy — bruzdę ma na czole.


Wlepił wzrok: w mózgu myśl, ostra kra —
Tęskny gzygzak tnie ci czoło między brwiami...
Stuknął w szkło — już w kieliszku jestem — JA!
Nie pij czasem, nie daj się omamić!

— Tyżeś to, miły mój? — Brzękną szkła —
Pękną ściany, dach dwupoły się rozłamie,
Miast posadzki — czarny lej bez dna.
I zakracze z wszystkich stron niepamięć...

Tylko walczyk czarci będzie łkał,
Słodki walczyk — ach, niezapomniany!
Pierwsze pas, drugie pas, trzecie pas
I wypłyniesz lekka poprzez ściany...




GORĄCZKA


Wyciągnąłem dłonie,
Kulę szklaną gonię...
Wstrzymaj się, przystań,
Szklany grobie, trumno kulista!

W twojem wnętrzu, w centrum szklanych kół,
Uwięziona moja miła głową w dół...
Odebrało mi rozum szklane wnętrze,
Nierozumny kulę gonię, tak się męczę,
Za tą kulą snuć się muszę krok w krok,
Już pół roku, jeszcze może długi rok.

Z trumny szklistej, kulistej — pół żywa,
Ręce łamie, wyciąga — przyzywa,
Wzrokiem błędnym zaklina mnie: Coś zrób,
By nie toczył się już ze mną szklany grób...

Patrzę w kulę — a ty w kuli głową wzwyż,
Gonię kulę — a ty głową w dół...
Już nie mogę, moja miła, brak mi tchu,
Bolą oczy od tortury szklanych kół...

Ona z dołu głową w górę leci znów,
Zamieniona, obrócona cała w RUCH...




ARKA


Niewielka sobie arka, bez okien i wież,
Od deski do deski będzie z łokieć wszerz,
Nie taka znów wysoka — dno przy wieku tuż,
Ale zato będzie miała mą wysokość wzdłuż!

Z dębowego drzewa, bogobojna łódź,
Wypłynie z pokoju, zacznie otchłań pruć...
Tuzin gwoździ, trochę kramu, desek z dębu sześć —
I pomyśleć, że to czeka na oliwną wieść!...




PRZEKRÓJ FANTASTYCZNY


Ludwikowi Bujalskiemu


Pokłady wielokropek, średników, przecinków,
W słojach mowy skostniałe okazy muzealne —
O, antyki skojarzeń, przenośnie dyluwialne,
Szkielety przymiotników, skorupy zaimków!

Ślady wszystkich nadirów naszych i zenitów —
Warstwice Don Juanów z odciskami kobiet,
Ofelje — złomy kredy — niosące na sobie
Florę rzek, ziela duńskie — wianki litofitów...

Tu Faust zamajaczy profilem Goethego...
Tam kochanków przekrojem zniekształcone wdzięki:
Egzemplarz Capuletich w objęciach Montechi —
Litodendrony, dziwy świata pierwotnego!

Tam symbole dwunożne, Hamlety­‑rebusy!
Formacje fantastyczne, bajeczne odmiany...
Skamieniałe. Bezbronne. Pięknie zachowane
Furje naszych młodości — pterodaktylusy!




O RZECZACH


Zasławowi Malickiemu


Rzeczy skończone, istnienia gotowe —
Pokoju mego fauno i floro:
Rośliny z metalu, zwierzęta dębowe,
Stojące, wiszące domowe potwory —

Obracacie się ku mnie nocą,
Wyszlachetnione w miesięcznej poświacie,
Przez sen czuję, chcecie, bym się ocknął,
Końca snu mego, wiem, czekacie...

Wieści, wieści z wymiarów innych,
Wiedzy słodkiej śpiącego spragnione,
Po ratunek, po wyrok, samotnicy idealni
Obracacie się w moją stronę.

Obudzony, z łoża schodzę ku wam,
W snopie srebrnym zwiastun miesięczny —
Twory płaszczyzn, ludzkie rzeczy — o, żywioły,
Idę ku wam zamyślony, niedorzeczny!...




VII
SEN


Pod oknem trwożnie zapiał kur,
I krajobrazy się zmieszały:
Miasteczko, rzeka, cerkiew, skały,
Pejzaże łąk i zarys gór.

Lekko, jak piórko, płynął dom,
Porwany wzwyż — wniebowstępował.
I ręką — jakbym sam wiosłował —
Żegnałem z okna stary ląd.




KROKUSY


Ruszyła rzeka. Kra pod mostkiem się piętrzy.
Nocą zabierze kładkę Prut.
Patrzą świerki z wysoka — pęka lód:
Tyle nieba wiosennego, tyle wód!

Kładkę trzeba umocnić, bo woda poniesie,
Haki trzeba powbijać i założyć drut.
Komużby się to chciało — mało świerków w lesie!
Prut się pieni. Trzaska na rzece lód!

A ty wzruszony po ogródku
Wałęsasz się, wilgotny wąchasz krzak.
Nad tobą chmura śniada sunie,
Nad tobą fruwa ptak.

Stajał marcowy śnieg na klombach.
Po błotku drepcesz krok za krokiem.
Tak samo wszystko jak przed rokiem
Podpatrzeć chciałbyś, pooglądać...


Zniesie mostek, poniesie — w dół ruszyły kry!
Bełkocą wody, w słońcu się jarzą.
Kładkę trzeba ratować — czas najwyższy! A ty?
Tobie krokusy w ogródku się marzą.




SMUTNA WIOSNA


Powolutku piwo spijam,
Nierób tęgi — w okno zerkam:
Świerk przed oknem, więc — do świerka!
Niech ci, świerku, zdrowie sprzyja!

Deszczyk ciepły tnie ukosem,
Oko tonie w mętnym stropie...
Pomalutku w kuflu topię
Najsmutniejszą z wszystkich wiosen.

Gdzie nas niosło — któż mógł wiedzieć,
O mój kiju, lasko wierna?
W kątku stoisz — kawał drewna,
A ja murem muszę siedzieć.

Ciepłaś jeszcze... Powiedz, powiedz —
Ktoby myślał wczoraj jeszcze...
Deszcz za szybą, świerk pod deszczem —
Kufel w górę, świerka zdrowie!


A niech tylko dróżki przeschną,
Wiatr obleci po kałużach,
Niech do okien przyjdą wzgórza
Tylko popić, tylko westchnąć...

Pewnie, pewnie, człek się godzi
I przywyka — niepytany.
Palcem w piwie umaczanym,
Wodzi sobie kółka, wodzi...

Ale niech tak na uboczu
Wzrok kochany cię zaskoczy
I najtkliwiej zajrzą w uczy
Najsmutniejsze z wszystkich oczu —

Wtedy, wtedy — mgła pod rzęsą,
Kufel w łezce, świerk mętnieje...
Coś, poeto, źle się dzieje —
Ani popić, ani westchnąć.




O CZUŁEJ NOCY


Pamięci Jana Kochanowskiego



Błogosławione pieśni kalinowe,
Błogosławione kalinowe dzieło —
Może ptakiem, może drzewem albo miłosnem słowem,
W czułą jakąś noc się poczęło.

Niespodzianie ścisnęła ci się krtań,
Gdyś może sobie, ot tak, przy oknie stanął! —
Wyszeptałeś nad słowem: „Stań się, stań,
Stań się drzewem, ptakiem, dziewką ukochaną“...

Ach, od tęskności lubej, od szeptu tego,
Czyś mógł wiedzieć, co za sprawa się pocznie. —
Że pochwyci, poniesie ciebie czułego
Niewyrażalne a będące a niewidoczne.

Już nie ptak, nie drzewo, ani najmilsza z dziew,
Ale śmierć, śmierć z za okna będzie kusić,
Będzie wabić nieustannie: „Weź mnie, weź,
Jeśli piękno do słów chcesz przymusić“...


Błogosławiona kalinowa pieśń
I owa czuła noc pod polskiem niebem —
Już wiekuiście wabić będzie śmierć
I co czulszego wybierać dla siebie.

A od takiego braku, od śmiertelnego wołania,
Niespodzianie zaciska się krtań,
I nosi ciebie wszędzie i zewsząd cię wygania —
Spróbuj tylko — w oknie dzisiaj stań!




SKAZAŃCY


Od lat już leczą sobie płuca,
I krew im się ustami rzuca,
I gorączkują, kaszlą, plują,
Nad spluwaczkami medytują.

I schną powoli, ludzkie drzewa —
Jeszcze w nich szemrze, śwista, śpiewa,
Jeszcze są w stanie — o, ciekawi!
Oglądać, jak ich kornik trawi.




KOŁYSANKA JODŁOWA


Dr. Zygmuntowi Żółcińskiemu


Koniec wróżą lekarze.
Przyjechała rodzina,
Sfrasowani grabarze
Męża, brata i syna.

Słońce mocno przypieka,
Każdy atom rozkłada —
Jakąś resztkę człowieka,
Kosmicznego owadu.

Resztka życia kołata,
Lecz już płuca wyplute...
Jeszcze jeden dzień lata
Gruźlikowi nad Prutem.

A tu z każdym dniem jodły
Stokroć w lipcu wonniejsze...
Cóż, i jodły zawiodły,
Nie pomogło powietrze.


W termometrze rtęć skoczna
Jutro się uspokoi.
Z próżnią przykro widoczną
Przestrzeń wnet się oswoi.

Poprzez wonność jodłową
Pójdą, każde w swą stronę,
Ciało — w ziemię lipcową,
Dusza w góry zielone.




RAPSOD ŻAŁOBNY


...Wyrychtujemy ci chłopaczku trumnę,
Tak jak się patrzy — niewielką a szczelną.
Przez górskie łąki i przez lasy szumne
Na barkach skrzynkę poniesiem śmiertelną.

Jakże tu ziemi oddać młodziutkiego
I bezbronnego tak, który zaufał...
Odstąpim prędzej od dołu czarnego —
Nie, nie oddamy go, niech nadal ufa.

Ścigani płaczem i wroniem krakaniem,
Z truchłem, pobladli, pójdziemy przed siebie...
Ojciec zawróci i matka odstanie.
Obłędnem okiem tocząca po niebie...




KANTYCZKA MORIBUNDÓW


Od czarnej rozpaczy,
Ustrzeż, wybaw nas,
Zwól niech przeinaczy
Płuca nasze czas.

Od śmierci za życia
Ratuj, chroń nasz tłum
Codziennego gnicia
Proces w płucach tłum.

Pokądże po świecie
Będziemy się tłuc, —
Co wiosna, co jesień,
Ze szczątkami płuc?

Zdradnej rozkaż rtęci
Niech się nie pnie wzwyż.
Bo się nam wyświęci
Trumna, dół i krzyż.


Od bezmyślnej żądzy,
Znikczemnienia ciał —
Oby Duch twój rwący
Nas osłonić chciał.

Jadła i powietrza
Daj każdemu z nas
— — — — — — —
— — — — — — —

— — — — — — —
— — — — — — —
— — — — — — —
— — — — — — —




PIOSENKA DO WARSZAWY


„O! ty młodości mej stolico“...
(C. K. NORWID)


Warszawo! ach, któryż to raz
Od murów twoich biegłem precz —
W oddali nikł Zygmunta miecz,
Zamek królewski, Nowy Zjazd...

Po wszystkie czasy klnąc twój bruk,
Twój blichtr i szyk, twój gorzki chleb,
Zmykałem stąd, zachodząc w łeb —
Jakżem choć dzień wytrzymać mógł!

A później — przez Kierbedzia most,
Warszawo! powracałem znów,
Nieśmiały, pełen tkliwych słów
I jakże czuły na twój głos...

Znajdźcież mi drugi taki gród —
Ten smętny czar, ten senny tłum,
Górnych i durnych pełen dum,
Niezłomnych wad, zabawnych cnót...


Znajdźcież mi drugi taki kąt,
Co tak sam w sobie — z siebie rad,
Ani ogląda się na świat...
I mówcie — jakże biec mi stąd?...

Coś solą w oku naszych miast,
Warszawo, kocham nóg twych rytm,
Twój spleen, twój lombardowy kwit,
Co oko piekł nie jeden raz...

Twój akcent w uszach moich brzmi
I mimo klątw, krakowskich gróźb —
Kocham twe cuś i twoje ktuś
I czarujące zawsze ji...

Tu wschodzi laur, zakwita mirt,
Echem rozbrzmiewa wzdłuż i wszerz —
Lechonia żart, Tuwima wiersz
I Boya­‑mędrca z muzą flirt...

Ani tu Zachód, ani Wschód —
Coś tak jak gdybyś stanął w drzwiach...
Tu krewnych mam — rodzinka, ach!
Forsytów naszych wdzięczny ród...


Tu snobów, czytelniku, wierz,
Królestwo! — o tem wiem coś sam:
Pewnego dygnitarza znam
I fabrykanta cukrów też...

Bóg z nimi!... Gwiazda twoja trwa
Jasna pośród rodzimych sfer —
...Gdzieś jakiś widok... jakiś skwer...
Jakaś z nad Wisły wiotka mgła...

Uliczki wylot... pomnik... plac...
Gdzieś jakiś dom... gdzieś jakiś róg,
Na którym dzieńbym marzyć mógł,
Czuły — pod bystrem okiem władz...

Ty myśli naszych, naszych serc,
Przeczuwasz dzieje, umiesz treść —
Listopad wiesz, majową wieść!...
I... duszno tu, tak prawdę rzec.

To pewne — niema w tobie zdrad,
Ty w oczy nasze patrzysz wprost,
A bruk twój wydać może głos,
Na dźwięk którego Norwid bladł...


O, miasto pierwszych moich łez,
Bladziutkich uczuć — słodkich drzazg,
Anielstwa mego, Bożych łask...
I pierwszych burz, i pierwszych klęsk!

Warszawo! twój dziś słyszę głos,
Gdy z szumem biegnie, rośnie wiew
Pośród huculskich wzgórz i drzew,
Dokąd mnie, niechcąc, zagnał los..




NA FUJARCE


Komużeś ty potrzebne,
Nieróbstwo moje śpiewne,
Słówka, zda się, konieczne —
Zbyteczne wy, zbyteczne.

Liryczne, ptasie nutki,
Po których wtór króciutki,
Rzucane pokryjomu —
Każdemu i nikomu.

Niewiele ich, niewiele,
Ale są czyste trele,
Niezbędne, wiem, konieczne —
Światu nieużyteczne.

W drewienko liche dmucham,
Z rozpaczą nutek słucham...
Namawiam świat daremnie —
Obywa się bezemnie.




GORZKIE WIÓRY


Ciosam kształty, ciosam trumny,
Wióry gorzkie — słowa lecą,
Szklane oczy rękom świecą —
Cóż za cieśla nierozumny!

Już nie jedną zdjąłem miarę,
Trumien wielem wyobracał,
Coraz żmudniej idzie praca:
Lata młode, oczy stare.

Bo to miary są człowiecze,
Od miar takich wzrok się psuje,
Ręka zdziera, serce truje —
Z tego się już nie wyleczę...

Nierozumny, strugam krzyże,
Trudne jakieś składam dzieło,
A sam nie wiem skąd się wzięło —
Chciałbym ludzi być najbliżej.


Ciosał, ciosałbym kolebkę,
Co to pieści, sama nuci,
Dziatek z siebie nie wyrzuci,
Wyhołubi ciałka krzepkie.

Cóż! — niech taką wygotuję,
Ręką dotknę, zakołyszę —
Przeraźliwą nutę słyszę,
Pod palcami trumnę czuję...

Nie wiem, możem cieśla lichy, —
Nazbyt ciosam niespokojnie,
Może to po wielkiej wojnie,
Nawyk jakiś, obłęd cichy...

Może jakaś dumna pewność,
Wiara kryje się w tym trudzie,
A nietylko, jak chcą ludzie,
Lat naiwność, czuła rzewność.

Nie wiem, może prościej zgoła
Ten nierozum się tłomaczy —
Może chroni od rozpaczy,
Może nie ma nic z anioła.


Nie wiem — ufam — kształty ciosam —
Wióry lecą, rosną, duszą,
Aż całego mnie przyprószą,
Aż się spiętrzą pod niebiosa.

Pod wiórami się ułożę,
Syty smutku, z jasną twarzą —
Niech mnie bronią przed potwarzą,
Wióry gorzkie, wióry boże.




PRZED DOMEM JARZĘBINA


Przed domem jarzębina
Ku ziemi się ugina.
Widzisz, coraz to śmielej
Jesień sobie poczyna.

Już z pożółkłych połonin,
Hucuł swe stada goni.
Weź pierwsze z brzegu ziele
Rozetrzesz je na dłoni.

W garsteczce tego prochu,
W trembity ruskiej szlochu,
W obłokach, ach, we wszystkiem —
Jesieni jest po trochu.

Zapisz tę porę, zapisz,
Bo zaraz ją utracisz.
Pozbieraj ją, pozbieraj,
Jak umiesz, jak potrafisz.





∗             ∗


Uczę się ciebie, człowieku.
Powoli się uczę, powoli.
Od tego uczenia trudnego
Raduje się serce i boli.

O świcie nadzieją zakwita,
Pod wieczór niczemu nie wierzy,
Czy wątpi, czy ufa — jednako —
Do ciebie, człowieku, należy.

Uczę się ciebie i uczę
I wciąż cię jeszcze nie umiem —
Ale twe ranne wesele,
Twą troskę wieczorną rozumiem.




PIEŚŃ O ZAGŁADZIE


Jak lekko, żwawo skacze rtęć
I rośnie słupek w termometrze —
Trzydzieści siedem, kresek pięć!
Ach, tak niewinnie się zaczyna!
Tylko oddechy coraz prędsze,
I pod oczami sine piętna...
Jak po drabinie rtęć się wspina,
Po kreskach — srebrna, obojętna...

Tylko się oczy stają większe,
Tylko oddechy coraz prędsze,
Język oblepia gęsta ślina,
I nagle zjawia się plwocina.
Słodkawo­‑kwaśna, zielonkawa,
Jak lekko, dobrze się odpluwa,
A słupek rośnie w termometrze,
Skacze, a potem się posuwa
Kreska po kresce, w górę wspina
W rureczce szklanej srebrna lawa...
Wiemy, nadchodzi Jej godzina!


Krwią się zabarwia zwiędła cera,
W zamglonem oku światło drga,
Światełko fosforyczne płonie.
A słupek rośnie w termometrze,
Wyżej i wyżej cyfrą wzbiera —
I tylko wilgotnieją dłonie,
Tylko oddechy coraz prędsze,
Tylko znużenie coraz większe,
I świat zasnuwa senna mgła...

Wpadamy w sen — w oślizgły lej
I nurkujemy, wirujemy...
A dnie się lepią coraz gęstsze,
W mięśniach znużenie, w mięśniach klej!
I łagodnieją, miękną ruchy,
Najpowolniejsze — jakże męczą!
Na schodach, młodzi, przystajemy,
I jak w syropie gęstym muchy,
W mózgu zlepione myśli brzęczą.

Tylko się oczy stają większe,
Tylko oddechy coraz cięższe,
I kaszel żebra nam rozsadza.
Przeciągły, głuchy, w izbie dudni.

Do gardła skacze i ujada.
Oddech chwytamy coraz trudniej,
W przekrwionych oczach fruwa sadza.
W ścianę stukają u sąsiada.

A za szybami ciągnie jesień —
Na liść ostatni dmucha mgłami,
I wyczerpanym, zakasłanym
Przygrywa miasto za szybami,
Jak dobrze nakręcony bąk.
Kołuje z gwizdem i warkoce,
Szyby przebiega melodjami,
A w takt mu wtórzy i dygoce
Spluwaczki metalowy krąg...

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —




PRZEKŁADY
(z Jeana Cocteau)[1]

∗             ∗


(Z Anny Achmatowej)[2]

∗             ∗


DOLOR ANTE LUCEM


(z Aleksandra Błoka)


W zachodu krwawych, ostatnich promieniach,
Pragnący śmierci — nie czekam już na nic.
I znów dzień wstaje, brzask bije z otchłani,
Powraca męka codzienna istnienia.

Chciałem zło rzucić i dobro zostawić,
Poznałem śmierci trwogę i nadzieję —
I znów powracam, by patrzeć, jak dnieje,
By zło przeklinać, dobru błogosławić.

Boże mój, Boże — Panie nieomylny —
Czyś wszystkich równym obdarzył wyrokiem —
Człowiek śmiertelny, ku Tobie się wlokę,
Od jutrzni rannej do nocy — bezsilny.




(z Aleksandra Błoka)



∗             ∗

Ostatni błysk zachodu gasł.
Wiatr westchnął, zcichł. Dzień się dopalił.
Z za chmur miesięczny spłynął blask.
I zadźwięczała pieśń z oddali.

Porywy dawne, tchnienia muz,
Wróciły znów, ożyły z dźwiękiem,
Lecz w sercu dźwięk ten w skargę rósł,
Żałobnym wtórząc jękiem.

To błysnął z łąk bóg przeszłych dni,
To nad złowieszczą błyskawicą,
Żórawi klangor z chmur się wzbił
Ku południowym mknąc granicom.




KROKI KOMANDORA


(z Aleksandra Błoka)



Ciężka, szczelna kotara na drzwiach,
Za oknami — mgły śnieżne, mgły mleczne.
Cóż zostało z twej swobody niedorzecznej,
Don Juanie, gdyś poznał strach?

Przepych sal, chłód i pustka — ścina krew,
Służba śpi, i głucho noc ucieka.
Z błogich stron, z nieznajoma, skądś z daleka,
Dolatuje koguta śpiew.

Wiarołomco, nacóż ci ten dźwięk?
Przyszedł kres! Nie stanie się nic więcej!
Donna Anna śpi, na krzyż złożywszy ręce,
Donna Anna śni wieczny sen...

Czyjeż rysy srogie rosną w szkłach,
W zwierciadlanych szkłach nieruchomieją?
Anno, Anno, słodkież, lekkież sny pod ziemią.
Co oglądasz, powiedz, w tych snach?


Życie — otchłań, obłęd, wir bez dna!
Na rozprawę wychodź, stary losie!
I jak echo — triumfalnie i miłośnie —
W odpowiedzi, w śnieżnej mgle, trąbka gra...

Przelatuje, bryzgiem świateł tnąc mrok,
Motor czarny i cichy jak sowa.
Po komnatach huczy głucho, grzmi miarowo,
Idącego komandora krok...

Drzwi naoścież... Z lodowatej mgły
Jak chrapliwy gong zegara brzmi pytanie:
— Na wieczerzę zapraszałeś, Don Juanie?
Oto masz mnie. Jestem gotów. A ty?

W odpowiedzi — w gardle więźnie głos.
W odpowiedzi — cisza przeraźliwa.
Wśród przepychu o rozświcie strach porywa,
Służba śpi, i wolno blednie noc.

W czas rozświtu — ziąb i mętny mrok,
W czas rozświtu — ciągnie w mgłę otchłanną...
Panno Światła! Gdzieś ty, gdzieżeś, donna Anno?
Anno! Anno! — Cisza głucha w krąg.


Tylko zegar grzmi ostatni raz,
W groźnym, rannym, huczy gong tumanie:
Na śmiertelne twoje gody Anna wstanie.
Anna wstanie w śmierci twej czas.




(z Aleksandra Błoka)


SĘP


Za kręgiem równy kreśląc krąg
Nad senną łąką sęp kołuje,
Przeszywa okiem bezmiar łąk. —
Nad synem matka popłakuje:
„Naści chleb jedz, pierś moją ssij,
Rośnij, krzyż noś, w pokorze żyj!“

Stulecia mkną i wojna grzmi,
Szaleje rokosz, sioła płoną —
A tyś ta sama zawsze wsi
W płaczącej krasie przeszłych dni
Rodzinna moja strono.
Kołuje sęp nad morzem łąk.
Zawodzi matka w krąg...









Pisma Jerzego Lieberta są pierwszem zbiorowem wydaniem utworów tego poety.
Na tom I Pism — obejmujący poezje — złożyły się Juvenilia oraz zbiorki — „Druga Ojczyzna“, „Gusła“ i „Kołysanka Jodłowa.“
Przy układaniu I tomu Pism kierowano się — zgodnie z zamierzeniami poety — przedewszystkiem powinowactwem treściowem i formalnem.
Dział I tomu zawiera Juvenilia, z okresu 1921 — 1924 r.
Dział II obejmuje zbiorek „Druga Ojczyzna“ z zachowaniem pierwotnego układu, uzupełniony przy końcu trzema utworami, stanowiącemi przejście do następnego działu.
W dziale III, obejmującym I dział „Guseł“, zachowano układ pierwotny z wyjątkiem wiersza p. t. „Colas Breugnon“ (Kołysanka Jodłowa, str. 35), z którego pierwsza strofka p. t. „Wieś“ weszła w skład „Guseł“ (str. 15), a który obecnie podany jest w całości.
Dział IV zawiera II dział „Guseł“ zachowany w pierwotnym układzie z wyjątkiem wiersza p. t. „Poeci“ (Kołysanka Jodłowa, str. 41), z którego pierwsza strofka p. t. „Muza“ ukazała się w „Gusłach“ (str. 36). Obecnie wiersz ten zamieszczono w całości. Poza tem dodano wiersz p. t. „Nadzieja“, stanowiący przejście do następnego działu.
Dział V obejmuje III dział „Guseł“ uzupełniony na początku dwoma utworami — „Pasterką“ i „Kolendą“ oraz wierszem „Lisy“ (Kołysanka Jodłowa, str. 44), zamieszczonym po wierszu p. t. „Boża noc“ (Gusła, str. 57) i wierszem „Veni Sancte Spiritus“ (Kołysanka Jodłowa, str. 53 — 54) zamykającym dział V.
Dział VI zawiera IV dział „Guseł“, w niezmienionym układzie.
W skład działu VII weszły utwory pisane w czasie kuracji w Worochcie, wydane w zbiorku „Kołysanka Jodłowa“ — w układzie chronologicznym (jak pozostały — ułożone przez poetę — w tece pośmiertnej). Dwa utwory z pośród nich „Lisy“ i „Veni Sancte Spiritus“, jak to zaznaczono powyżej, przerzucono do działu V.
Niektóre z tych wierszy zamierzał Jerzy Liebert dedykować, w projektowanym tomie, następującym osobom: (Uczę się ciebie, człowieku...) — A. Hertzowi. Piosenka do Warszawy“ — Mieczysławowi Grydzewskiemu, Lisy“ — Stefanowi Napierskiemu, Krokusy“ — Leopoldowi Staffowi, Na fujarce“ — Juljanowi Tuwimowi, Pieśń o zagładzie“ — Kazimierzowi Wierzyńskiemu.
Sprawa tych dedykacyj żywo obchodziła poetę w ostatnim okresie jego choroby i życzenia swoje w tej sprawie przekazał najbliższemu otoczeniu.
Dział VIII tomu obejmuje przekłady wyjęte z „Guseł“, z „Kołysanki Jodłowej“, uzupełnione przekładem z Achmatowej.
Bibljografja utworów Jerzego Lieberta ułożona jest w porządku chronologicznym, według lat powstawania utworów. Daty napisania utworów zaczerpnięte są bądź z rękopisów, bądź z listów poety.

WYDAWCA

Warszawa, dn. 26 września 1934 r.





BIBLJOGRAFJA.
1921.

1. Chwila Odpoczynku. Pisma I. str. 9. (Droga, Warszawa. Rok XIII (1934) Nr. 1).

Napisany: 26 kwietnia.

2. Lipiec. Pisma I, str. 14.

Napisany: w grudniu.
1922.

3. Dzieciństwo. Pisma I, str. 99. (Wiadomości Literackie, Warszawa. Rok VII (1930), Nr. 18 (331). „Gusła“. Warszawa. 1930.

Napisany: w maju 1922. Powtórnie opracowany: w grudniu 1929.

4. Wakacje. Pisma I, str. 94. (Skamander, grudzień, 1922, Zesz. 27). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: w czerwcu.

5. 3 czerwca. Pisma I, str. 13. (Skamander, Warszawa, grudzień, 1922, Zesz. 27).

Napisany: Warszawa, 3 czerwca.

6. Zamyślenie. Pisma I, str. 8. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok XI. (1934), Nr. 8 (535).

Napisany: 19 czerwca.

7. Po trzech latach. Pisma I, str. 12. (Wiadomości Literackie. Warszawa, Rok XI (1934), Nr. 8 (535).

Napisany: Gołocice, 24 czerwca.

8. Jesion. Pisma I, str. 4.

Napisany: 27 czerwca.

9. Jasny szpaler. Pisma I, str. 28 — 30.

Napisany: Gołocice, 30 czerwca.

10. Moja wiara. Pisma, str. 40.

Napisany: Gołocice, 13 lipca.

11. Czekanie. Pisma I, str. 3. (Wiadomości Literackie. Warszawa, Rok XI (1934), Nr. 8 (535).

Napisany: Gołocice, 21 lipca.
12. Zagadka. Pisma I, str. 5. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok XI (1934), Nr. 8 (535).
13. Jesień. Pisma I, str. 7. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok XI (1934), Nr. 8 (535).
14. List. Pisma I, str. 6. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok XI. (1934), Nr. 8 (535).
15. Madonna Lyrica. Pisma I, str. 44 — 45. (Głos Niezależny. Warszawa, 1922 r.).
Napisany: Gołocice, 4 sierpnia.

16. Oczy i serce. Pisma I, str. 33.

Napisany: 21 sierpnia.

17. Dziwny wiersz. Pisma, str. 24.

Napisany: Warszawa, 14 października.

18. Wagary. Pisma I, str. 91. (Kurjer Polski, Warszawa, 15.IV. 1923, Nr. 100). („Gusła“, Warszawa, 1930).

Napisany: Wierzbno, listopad.
19. Śnieg. Pisma I, str. 27. (Droga, Warszawa. Rok XIII (1934), nr. 1.
Napisany: Warszawa, 13 grudnia.
1923.
20. Modlitwa. Pisma I, str. 35.

21. Pożar lasu. Pisma I, str. 19.

Napisany: 1 marca.

22. Epilog baletu. Pisma I, str. 46—48. (Pion. Warszawa. Rok I (1933), Nr. 3).

Napisany: w marcu.

23. Do przyjaciół. Pisma V, str. 15.

Napisany: 26 marca.

24. *** (Miłość, na którą cierpię...). Pisma I, str. 31.

Napisany: 5 kwietnia.

25. Lwów. Pisma, str. 37. (Pion. Warszawa. Rok I (1933) Nr. 3).

Napisany: 6 kwietnia.

26. Muzyka poranna. Pisma I, str. 66. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925.

Napisany: w czerwcu.
27. [Fragment]. Pisma I, str. 49—50.
28. Zamiejskie ogrody. Pisma I, str. 80. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925.
29. Zachęta do ucieczki. Pisma I, str. 92—93. „Gusła“, Warszawa, 1930.

30. Letnisko. Pisma I, str. 16.

Napisany: Suchedniów, 3 lipca.

31. Z A. Achmatowej.: *** (Wysokie stropy kościołów...). Pisma I, str. 216—217.

Przetłumaczony: 5 lipca.

32. U stóp Św. Katarzyny. Pisma I, str. 36.

Napisany: Suchedniów, 6 lipca.

33. Dobry wieczór. Pisma I, str. 17. (Pion. Warszawa. Rok I (1933), Nr. 3).

Napisany: Suchedniów, w lipcu.

34. Kochanie. Pisma I, str. 10. (Wiadomości Literackie, Warszawa. Rok XI (1934), Nr. 8 (535).

Napisany: w lipcu.

35. Kwiecień. Pisma I, str. 89. (Wiadomości Literackie, Warszawa. Rok VII (1930), Nr. 18 (331). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Powtórnie opracowany: w grudniu 1929 r.

36. Wiosna. Pisma I, str. 90. „Gusła“, Warszawa 1930.

Powtórnie opracowany: w listopadzie 1929 r.

37. Modlitwa. Pisma I, str. 39.

Napisany: 13 sierpnia.

38. Srebrny pająk. Pisma I, str. 20—21. (Pion. Warszawa. Rok I (1933), Nr. 3).

Napisany: w sierpniu.
39. Początek jesieni. Pisma, str. 97. „Gusła“. Warszawa. 1930.
Powtórnie opracowany: w grudniu 1929 r.

40. *** (Usta twe, które wieczór...). Pisma I, str. 32. (Skamander. Warszawa. 1924 (grudzień), Zesz. 34—36.

Napisany: 10 września.

41. Obrazek Madonny. Pisma I, str. 38. (Pion. Warszawa. Rok. I. (1933) Nr. 3).

Napisany: 17 września.

42. Deszcz. Pisma I, str. 11. (Wiadomości Literackie, Warszawa. Rok XI (1934), Nr. 8 (535).

Napisany: Warszawa, październik.

43. Ty i jesień. Pisma I, str. 34. (Droga. Warszawa. Rok XIII (1934) Nr. 1).

Napisany: Warszawa, październik.

44. Zmęczenie. Pisma I, str. 26. (Pion. Warszawa. Rok I (1933), Nr. 3).

Napisany: 17 października.

45. Złe dnie. Pisma I, str. 25. (Pion. Warszawa. Rok I (1933). Nr. 3).

Napisany: 24 października.

46. Fragment. Pisma I, str. 84—85. (Droga. Warszawa. Rok XIII (1934), Nr. 1).

Powtórnie opracowany: w grudniu 1929 r.
1924.

47. Sonet. Pisma I, str. 71. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925.

Napisany: 12 marca.

48. Gołębie w kościele św. Aleksandra. Pisma I, str. 64. „Druga Ojczyzna“. Warszawa 1925 r.

Napisany: w kwietniu.

49. Druga ojczyzna. Pisma I, str. 59. „Druga Ojczyzna“, Warszawa 1925.

Napisany: w maju.

50. Odpowiedź. Pisma I, str. 76. „Druga Ojczyzna“, Warszawa 1925.

Napisany: w czerwcu.

51. Wiersz miłosny, Pisma I, str. 78. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.

Napisany: Zakopane, w lipcu.

52. Jeziora górskie. Pisma I, str 70. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925.

Napisany: Zakopane, w lipcu.
53. Ojczyzna. Pisma I, str. 51—52. (Gazeta Polska. Warszawa, Rok VI (1934), Nr. 159).
54. Morze i wino. Pisma I, str. 63. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925.
55. Słowo. Pisma I, str. 60. „Druga Ojczyzna“. Warszawa 1925.
56. Do młodzieńca z obrazu Maas’a. Pisma I, str. 67. „Druga Ojczyzna“. Warszawa, 1925 r.
57. Zaloty. Pisma I, str. 69. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
58. Miłość doskonała. Pisma I, str. 72. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
59. Apostrofa. Pisma I, str. 73—74. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
60. *** (Jak kochankowie... ). Pisma I, str. 75. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
61. Dwa wina. Pisma I, str. 77. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
62. Serce Anny. Pisma I, str. 79. „Druga Ojczyzna“, Warszawa 1925.
63. Niebo i ziemia. Pisma I, str. 81. „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
64. Pan Bóg i bąki. Pisma I, str. 68. (Skamander. Warszawa, grudzień, 1924. Rok i tom IV. Zeszyt 34—36). „Druga Ojczyzna“, Warszawa, 1925.
65. Do Anny. Pisma I, str. 61—62 (Skamander. Warszawa, grudzień, 1924. Zeszyt 34—36). „Druga Ojczyzna“. Warszawa 1925.
66. Koncha, perły i słowik. Pisma I, str. 65. (Skamander. Warszawa, grudzień, 1924. Zeszyt 34—36). „Druga Ojczyzna“, Warszawa 1925.
67. Modlitwa. Pisma I, str. 41. „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.
68. Pochwała wsi. Pisma I, str. 22—23. (Skamander. Warszawa, 1925 (styczeń), Zesz. 37).
Napisany: w listopadzie.
1925.

69. Pejzaż. Pisma I, str. 98. „Gusła“. Warszawa, 1930.

Powtórnie opracowany: w listopadzie, 1929 r.
70. Nocą, co przeszła przez nas ogrodem... Pisma I, str. 42—43.
71. Kościół Wojujący. Pisma I, str. 129—130. (Skamander. Styczeń 1925 r. — Rok i tom V. Zeszyt 37). „Gusła“, Warszawa, 1930.
72. Św. Katarzyna Genueńska. Pisma I, str. 134—135. (Skamander. Marzec 1925. Rok i tom V. Zeszyt 39). „Gusła“, Warszawa 1930.
73. Litanja do Marji Panny. Pisma I, str. 140—142.(Skamander, Styczeń, 1926. Zeszyt 43). „Gusła“, Warszawa, 1930.
74. Pasterka. Pisma I, str. 125. (Pion. Warszawa. Rok I (1933), Nr. 12).
75. Na lipę czarnoleską. Pisma I, str. 113—114, (Skamander. Warszawa. Luty, 1925, Zesz. 38). „Gusła“. Warszawa, 1930).
76. Skrzydło niewidzialne. Pisma I, str. 106. „Gusła“, Warszawa, 1930.
77. Natchnienie Bolesne. Pisma I, str. 128. (Skamander. Maj — grudzień 1926. Zeszyt 42). „Gusła“, Warszawa, 1930.
78. *** (Samotność Twoją...). Pisma I, str. 83. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa. 1932.

79. Ptaszki św. Franciszka. Pisma I, str. 161—162, (Skamander. Grudzień 1925 r. Zeszyt 42). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, 8 listopada.
80. Anioł Żalu. Pisma I, str. 136—137. (Skamander. Luty — kwiecień, 1926. Zeszyt 44—46). „Gusła“ Warszawa 1930.

81. Kuszenie[3]. Pisma I, str. 138—139. (Skamander. Luty — kwiecień, 1926. Zeszyt 44—46). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, 25 grudnia.
82. Próby[4]. Pisma I, str. 147—153. (III część utworu druk. Kultura. Warszawa. Rok II (1932), Nr. 7 (12).
I i II część. „Gusła“. Warszawa 1930. III część „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.
83. Kolenda. Pisma I, str. 126—127. (Kultura. Rok I (1931), Nr. 5).
84. Djalog między poetą i panną. Pisma I, str. 53—56. (Gazeta Polska. Warszawa. Rok VI. (1934) Nr. 1).
1926.

84. Colas Breugnon. Pisma I, str. 95—96. (Głos Prawdy. Rok II (1927), Nr. 105). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, 10 stycznia.
84. Colas Breugnon. Pisma I, str. 95—96. („Głos Prawdy“. Warszawa 1926). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

85. *** (Wszelka łaska...). Pisma I, str. 82. (Verbum, Warszawa I (1934).

Napisany: 19 marca.

Dzwony. Pisma I, str. 131—133 (Głos Prawdy. Warszawa, Rok I, 1926). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Opracowany powtórnie: w listopadzie 1929 r.
86. Poeci. Pisma I, str. 120—121. (Głos Prawdy. Warszawa. Rok I (1926), Nr. 94) „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa 1932.
87. Zaślubiny. Pisma I, str. 111—112. „Gusła“, Warszawa, 1930.
88. Do poety. Pisma I, str. 110. „Gusła“. Warszawa, 1930.
89. Rozmowa o Norwidzie. Pisma I, str. 105. — „Gusła“. Warszawa, 1930.
90. Przymierze. Pisma I, str. 115—-116. „Gusła“, Warszawa, 1930.
91. Słowacki. Pisma I, str. 107—109. (Głos Prawdy. Warszawa. 1926 r.) „Gusła“. Warszawa, 1930.

92. Jesień na mogiłach wiosennych. Pisma I, str. 118 — 119. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok III (1930), Nr. 15 (328). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Powtórnie opracowany: w listopadzie 1929 r.
93. Victoria albo o deszczu majowym[5]. Pisma I. str. 117. (Wiadomości Literackie. Warszawa. Rok VII (1930), Nr. 18 (331). „Gusła“, Warszawa, 1930.
JESIEŃ NA MOGIŁACH WIOSENNYCH.

Mogiły.

To nic, że piasek powieki rozwarł,
Ziarnami w usta, w uszy się wwiercił —
Przez ziemię głuchą, przez wieko śmierci
Miasta miłego słyszymy rozgwar.

Jakże go trudno z pod czaszki wygnać,
Wrzawą po żyłach przebiega w tętna,
Płynie powietrzem, napełnia cmentarz,
Pod ziemią dzwoni, brzęczy jak sygnał.


Głos pierwszy (Poezja)

To, w wiosenny przedwieczerz, wichurą
Śpiew zwycięski przez stolicę przebiegł,
Po szkle zbitem, po krwi, po niebie
Wygiął włosy jak łuk na chmurach.


Głos drugi (Poeta)

To liście uschłe, próchna wiatr niesie
Deszcz szary tłucze w wieńce blaszane.
Omywa szary, cmentarny kamień.
To tylko w górze wlecze się jesień.


Mogiły.

Tupot stóp ciągły w mogiły wsiąka,
Tupot nad nami dotąd nie zamilkł.
Mierzą nas w marszu, mierzą krokami,
W koło stóp tysiąc po nas się błąka.


Głos pierwszy

To kolumny w półmrokach wiosennych
Powracają po szerokich alejach.
Nad lufami kasztany się chwieją.
Szumią nad niemi, szumią nademną.


Głos drugi

Przeszli, przebiegli, zmieszani z tłumem,
Roznieśli krwawe plamy po brukach.
Cicho za miastem. Ślady deszcz spłókał,
We mgłach nademną jak kasztan szumi.


Mogiły

Obłęd komendy spada na groby
Odmyka trumny, biega po celach.
To znów nam każą z za węgłów strzelać
Z pod śmierci powstać, ciała wydobyć.


Głos pierwszy

To na wylotach pustych ulic,
Słowem, jak batem trzaskam nad wami
To ponad czasem, ponad dniami
Przenoszę lepszy dzień na kuli.


Głos drugi

Zawsze wielkiemi słowami kłamiesz
A dnie przechodzą mądrze, jednakie.
Cicho wśród mogił. To tylko ptaki,
Z ich chmury czarnej kracze niepamięć.


Mogiły

Z ziemi do nieba, z góry do dołu
Jak krew przeleciał przeciąg po nerwach,
Pod firmamentem tętent się zerwał
Echo na piersi spadło jak ołów.


Głos pierwszy

To w dnie słoneczne młodej wiosny
Powiodłam szeregi do szturmu.
Nad wami! Wy za mną jak chór mój
Przez oba przebiegliśmy mosty.


Głos drugi

To tylko w ściany stolicy sennej
W kasku na czole wdarł się romantyzm.
Cicho wśród mogił, a głos z za ścian tych
Kruszy się tutaj we rdzach jesiennych.


Mogiły

To kwiaty żywe, wieńce nas gniotą
Potok zapachów omywa twarze.
Wyjść z pod tej wiosny, o, wstać z pod marzeń
Nie mamy mocy, nie możem dotąd.


Głos pierwszy

Na słowach moich was wydźwignę
Na słowach moich trumny poniosę.
W zapachu mocnym przyszłych wiosen
Wzejdziecie sławą nad mgły zimne.


Głos drugi

To wiatry w chmurach zwarły się sprzeczne,
Dreszczem niewiary serca przewiały.
To tylko z chwastów, z ścierni sczerniałych
Wilgoć trująca sączy się w przestrzeń.


Mogiły

Okrzyk zwycięstwa na ustach zastygł
Z rąk rozrzuconych wypadła młodość,
A tam wciąż jeszcze z wiosny pogodą
Obłoki śniade płyną nad miastem.


Głos pierwszy

To ja przelatam w pędzie górnym
Zielona, z wiarą w słowa młode.
O, nie chcę zgody, niema zgody
Na dzień powszedni, na miesiąc chmurny.


Głos drugi

Próżno mnie wabisz, osaczasz wokół,
Nad tą mogiłą zimną i mokrą.
Potrzeba wiary silniejszej stokroć
By znieść tych świtów codzienny popiół.

Tu trzeba wiary męskiej, na codzień
Anioła, który rozcina ciemność.
Bo jak zrozumieć ten grób podemną
Te wstęgi z mory omdlałe w wodzie!

Tą wiarą kocham, żyję i wierzę,
Ta wiara była we dnie majowe,
Gdym ponad salwy karabinowe
Posłyszał dzwony z kościelnej wieży.

Zawsze te same biegły w ulice
Ponad głowami w węgły skrytemi,
Ponad jednymi, ponad drugimi,
Ponad Warszawę, ponad stolicę.


1927.
94. Jeździec. Pisma I, str 143—144. (Skamander. Lipiec 1927, zeszyt 49). „Gusła", Warszawa, 1930.
95. Gusła nad źródłem. Pisma I, str. 103—104 (Skamander, Warszawa. VIII — XII. 1927, Zesz. 50—54). „Gusła“. Warszawa, 1930, str. 21.

96. Mozes Krumholtz. Pisma I, str. 168—171. „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, we wrześniu 1927.

97. Dawne słowa. Pisma I, str. 145—146. (Skamander. Styczeń, 1928. Zeszyt 55). „Gusła“, Warszawa, 1930.

1928.

98. Romantyczność[6] Pisma I, str. 175—177. (I część utworu p. t. „Miłość“, II część p. t. „Dom opętany“ — druk. Skamander, Warszawa. Kwiecień — Czerwiec, 1928. Rok VIII, Zeszyt 56). „Gusła“, Warszawa, 1930.
99. Arka. Pisma I, str. 181. (Skamander, kwiecień — czerwiec 1928. Zeszyt 56). „Gusła“, Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, w marcu.

100. Nadzieja. Pisma I, str. 122.

Napisany: Warszawa, w marcu.

101. Jurgowska Karczma. Pisma I, str. 178—179. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 15 (328). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, w marcu.

102. Gorączka. Pisma I, str. 180. (Skamander — kwiecień—czerwiec, 1928. Zeszyt 56). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Napisany: Warszawa, w kwietniu.

103. O rzeczach. Pisma I, str. 183 (Polska Zbrojna. Warszawa, 1929). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Napisany: Bukowina, w sierpniu.

104. Koguty Pisma I, str. 167. (Polska Zbrojna. Warszawa 1929). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Napisany: Bukowina, wrzesień.

105. Muza zaścianka. Pisma I, str. 172—174. (Wiadomości Literackie — grudzień 1928, Nr. 49 (257). „Gusła“. Warszawa, 1930.

Napisany: Murzasichle, 11 listopada.

106. Boża Noc. Pisma I, str. 154—155. „Gusła“. Warszawa, 1930.

Pisany: Murzasichle, grudzień, — Warszawa, wrzesień 1929.

107. Z A. Błoka. *** (Ostatni błysk zachodu gasł...) Pisma I, str. 219. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Przetłumaczony: Murzasichle, listopad.

1929.

108. Przekrój fantastyczny. Pisma I, str. 182. „Gusła“, Warszawa, 1930. (Droga, Warszawa, Rok VIII (1929), Nr. 10).

Pisany: Murzasichle, listopad — Warszawa, lipiec 1929.

109. Z J. Cocteau, *** (Włosy siwe w młodości...) Pisma I, str. 215. (Wiadomości Literackie — Rok VIII. Nr. 40 (405). „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.

Przetłumaczony: Murzasichle, w lutym.

1l0. Z A. Błoka. Dolor ante lucem, Pisma I, str. 218, „Gusła“, Warszawa, 1930.

Przetłumaczony: Warszawa, w maju.

1930.

111. Sen. Pisma I, str. 187. (Wiadomości Literackie — Rok VII (1930), Nr. 21 (334). „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, 22 marca.

112. Smutna wiosna. Pisma I, str. 190—191. (Wiadomości Literackie — Rok VII, 1930, Nr. 21 (334). „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w marcu.

113. Krokusy. Pisma I, str. 188—189. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 21 (334). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, 23 marca.

114. O czułej nocy. Pisma I, str. 192. (Wiadomości Literackie, Rok VII (1930), Nr. 23 (336). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w maju.

115. Veni sancte Spiritus. Pisma I, 193—194. (Pamiętnik Warszawski. Rok II (1930). Zeszyt 7. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w maju.

116. Skazańcy. Pisma I, str. 194. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 37 (350). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w czerwcu.

117. Kołysanka Jodłowa. Pisma I, str. 195—196. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 37 (350). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w lipcu.

118. Piosenka do Warszawy. Pisma I, str. 200—203. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 32 (345). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w sierpniu.

119. Rapsod Żałobny. Pisma I, str. 197. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 37 (350). „Kołysanka Jodłowa“. Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w lipcu.

120. Gorzkie Wióry. Pisma I, str. 205—207. (Pamiętnik Warszawski. Rok II (1930), Zeszyt 6. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Napisany: Worochta, w sierpniu.
121. Na fujarce. Pisma I, str. 204. (Wiadomości Literackie. Rok VII (1930), Nr. 37 (350). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.
Napisany: Worochta, w sierpniu.

122. Kantyczka Moribundów. Pisma I, str. 198—199. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Pisany: Worochta, lipiec — grudzień 1930.

123. Z A. Błoka. Kroki Komandora. Pisma I, str. 220—222. (Wiadomości Literackie. Rok VIII (1931). Nr. 40 (405).

Tłumaczony: Worochta, październik — listopad.

124. Przed domem jarzębina. Pisma I, str. 208. (Pamiętnik Warszawski. Rok III (1931), Zeszyt 1, „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Pisany: Worochta, październik — grudzień 1930.

125. Lisy. Pisma I, str. 156—157. (Pamiętnik Warszawski. Rok III (1931), Nr. 2. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Pisany: Worochta, listopad — grudzień 1930 r.

1931.

126. *** (Uczę się ciebie człowieku...). Pisma I, str. 209. (Pamiętnik Warszawski. Rok III (1931). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Pisany: Worochta, w lutym 1931.

127. Z A. Błoka. Sęp. Pisma I, str. 223. „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.

Przetłumaczony: Worochta, w lutym.
128. Pieśń o zagładzie. Pisma I, str. 210—212 (Wiadomości Literackie. Rok VIII (1931), Nr. 40 (405). „Kołysanka Jodłowa“, Warszawa, 1932.
Pisany: Worochta, 8 listopada 1930 — 23 maja 1931 r.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Przekład wiersza Jean’a Cocteau (1889-1963) będzie możliwy do udostępnienia w 2034 roku.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Przekład wiersza Anny Achmatowej (1889-1966) będzie możliwy do udostępnienia w 2037 roku.
  3. Wiersz drukowany w Skamandrze p. t. „Próba Serdeczna“ — powtórnie opracowany w grudniu 1929.
  4. I część utworu napisana 28 sierpnia. II część, napisana w grudniu 1925 — obydwie opracowane powtórnie w grudniu 1929 r. III część napisana około 30 września. Całość nosiła początkowo tytuł „Próby Serdeczne“.
  5. Opracowany w listopadzie 1929 r. Fragment wiersza „Jesień na mogiłach wiosennych“, napisanego w listopadzie 1926 roku, zamieszczonego powyżej.
  6. Utwory napisane w lutym — marcu 1928. Początkowo każda z dwóch części stanowiła osobną całość. Pierwsza p. t. „Miłość“, a druga — najpierw w rękopisie „Tęsknota“, a w druku „Dom Opętany“. W zbiorku „Gusła“ obie części połączone otrzymały tytuł „Romantyczność“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Liebert.