Podróż na wschód Azyi/6 lutego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Między Singapore a Hong-kong, 6 lutego.

Raniutko, o świcie, pierwszy sygnał; maszyna daje znać, że żyje, jękiem straszliwym; potem ściąganie kotwic, i zaczyna się znowu ów dość już dawno niesłyszany, a przez tyle set godzin ustać nie mający huk machiny w ruchu, drganie, łomot i szum śruby. Wylatuję na pokład, by raz ostatni to piękne pożegnać Singapore. Słońce ledwo wstawać poczynało, więc jeszcze nad lądem wisiała szaro-liliowa jakaś niby mgła; na zachód za nami i na południe majaczyły w półcieniu te śliczne wysepki; na zachód przed nami ocean pusty bez granic — to morze Chińskie! Dla każdego marynarza, nazwa: »Morze Chińskie«, równo brzmi z tysiącznemi niebezpieczeństwami, z nigdy nieustającym wichrem, ze zgubnymi prądami, które bieg jego statku wstrzymują, żeglugę utrudniają, kombinują. Morze Chińskie, to królestwo tajfunu, o którym zdawna wylękniony podróżny nasłuchiwał się od swego kapitana, od innych oficerów, od znających te okolice towarzyszów podróży. Morze Chińskie w wyobraźni każdego podróżnika nierozdzielenie się łączy z pojęciem czegoś złośliwego, złego, wrogiego; mimowoli każdy sobie przypomina owe rzezie chrześcijan w Chinach; morze to takie niegościnne, takie nieprzystępne, jak i ten kraj, od którego nazwisko wzięło; jak w tym kraju tylko z najwyższym wysiłkiem człowiek utrzymać się i wyżyć może, co chwila narażony na jakąś elementarną, nadziemskich zdawałoby się rozmiarów — klęskę, tak i na tem morzu tylko zdwojona, nieustająca uwaga, zimna krew i bystrość marynarza, tym setnym a potężnym wrogom, którzy nań czyhają, oprzeć się, ujść, wyślizgnąć ze szponów może. I to nie zawsze! Wieleż tu tysięcy biedaków na dnie tych toni co roku grób znajduje! Latem, więc od kwietnia, szaleją tu orkany, w przeciwieństwie do cyklonów Indyjskiego oceanu »tajfunami« zwane. Zimą, już od października, straszniejszy jeszcze niż tajfuny wróg marynarza zastępuje, tj. mgła gęsta i straszna, uporczywa, zawsze niebezpieczna, najczęściej zgubna. Rafy podwodne wszędzie rozsiane, ścieśniają obszar, po którym żegluga bezpieczna. Niezbyt daleko od lądu musi żeglarz się trzymać, by drogi nie nakładać i prądów przeciwnych unikać. A do niedawna jeszcze prócz elementów, równie jak on zdradliwy, a nieubłagańszy od nich, rozbójnik morski, i to Chińczyk, więc doprawdy sans peur et sans tâche, krążył wkoło wybrzeży, patrząc kogoby pożarł! Dziś piratów niema, ale w łonie swojem niesie każdy statek gorzej niż piratów, bo powracających do ojczyzny, spanoszonych, z Europejczykiem spoufalonych, nie bojących się go, a całem sercem nienawidzących, zdemoralizowanych do szpiku kości przez niezdrowy, często wieloletni pobyt w wielkich centrach handlowych: coolis'ów, robotników-emigrantów chińskich. Mamy wprawdzie rewolwery, mamy karabiny, ale niech tylko przyjdzie czas burzliwy, zły, niebezpieczny, niech Chińczyki, bojąc się strasznie śmierci na morzu (bo ciało ich jużby w ojczyźnie być nie mogło), spostrzegą się że jest źle, że załoga — choćby tylko chwilowo — daremnie z rozhukanym walczy elementem, a bunt i rzeź białych niedalekie.
Oto myśli, które przez głowę mi gonić poczęły, w onej chwili rozpoczęcia nowej, dalekiej, tą razą na seryo podróży, może wbrew woli rodziców! Słońce wstało tymczasem; cieplej, jaśniej, weselej zrobiło się na świecie, ponure myśli pierzchać poczęły; niestety mimowoli rzucam okiem na okręt nasz, chcąc w jego sile sam siły nabrać, widokiem jego potęgi uspokoić swoje przedrażnione upałem, niewyspaniem, decyzyami dni ostatnich, nerwy. Ale »Maria Teresa«, mimo pięknego nazwiska, mimo, że wszystko w niej i na niej świeżutko odmalowane i odpokostowane, nie wzbudza bynajmniej wielkiego zaufania. Jak zwykle statki Lloyda od Singapore do Hong-kong, wiezie ona ogromny ładunek starego żelaziwa na sprzedaż do Chin. Ciężar ten ogromny złożono na przodzie okrętu; w Singapore jeszcze ujęto znacznie z ładunku środka i tyłu, bo wyładowano samego marmuru z Krainy czy Karyntyi, przeznaczonego do Indyj holenderskich, tysiące kilogramów. Skutek tej operacyi zaraz się okazał: cały przód siedział głęboko w wodzie, tył ledwo zanurzony. Przy pierwszej większej fali śruba wynurzała się ponad wodę, a nie napotykając żadnego oporu, obracała się z niesłychaną szybkością, co całym okrętem wstrząsało tak potężnie, taki huk niesłychany sprawiało, że o spaniu ani mowy być nie mogło. A że morze wcale nie myśli być spokojnem, że ledwie opuściwszy port, po istnych górach wody przepływamy, więc na statku niewesoło; wszyscy chorują. Temperatura odrazu obniża się znacznie, wiatr północno-wschodni zimny i wilgotny; marzniemy nielitościwie. Kiedyż, kiedyż zajedziemy do tego Hong-kong? Daj Boże by dojechać cało.
Na lądzie, prowadząc to życie, właściwie tak czcze, podróżnika-turysty, będąc od rana do wieczora zajętym tym tysiącem rozmaitych spraw, które nie są niczem innem jak spotęgowanem próżniactwem, nigdy na nic czasu się niema. A co najsmutniejsza, to owa próżnia, która mimowoli tworzy się w głowie turysty, próżnia rosnąca i potęgująca się w miarę trwania podróży!... Kiedyś w Singaporze jeszcze to zanotowałem, i niesposób mi nie przyznać, że wielką prawdę zanotowałem. Życie turysty dla tej to jednak przyczyny tak bardzo nam, Polakom, smakuje, że tak znakomicie naszemu lenistwu dogadza. Niby to zajęci, więc przed własnem sumieniem pokryci, z lubością i konsekwencyą nie robimy nic. Czyż może być coś für unser Einen idealniejszego?
Na statku inaczej. Na statku, o ile morze pozwala, to znaczy o ile nie nadto się okręt rzuca i przewraca po falach, o ile uczucie z chorobą morską nader blizko spokrewnione, a składające się z niecierpliwości, strachu i znudzenia, nie nadto nad wszystkiem innem górę bierze — na statku żyje się regularnie, zwiedzać niema co, więc z nudów zabierasz się do lektury, i jak ja: do pisania. Rozmowy na morzu chińskiem, naturalnie od Chin się zaczynają i na Chinach kończą. Wpada mi w rękę dziełko pana Cotteau, bardzo znane na Wschodzie, a pewnie i na Zachodzie. Ponieważ mam dużo czasu, ponieważ dojeżdżamy do Chin, więc notuję piąte przez dziesiąte, to co on o Chinach pisze, i co mówi dokładnie Chiny znający Holender jakiś, z nami jadący, bym nie potrzebował potem powtarzać tych ogólnikowych uwag i dat. A propos tego Holendra: jedzie on teraz ze Sumatry, gdzie sadził kawę, cacao i t. d. (zapewne wspólnik Van Houten's Cacao'a); wiezie biedak chorą najokropniej na wątrobę żonę do Karlsbadu via Ameryka! Biedna ta pani, jedyna pomiędzy nami, cieszy się odświeżeniem, by nie powiedzieć oziębieniem temperatury; nie dziw, bo od 4 lat, co bawiła w Sumatrze, na 5 minut, mówię na pięć minut, nie przestała się pocić.
Jak wszyscy wiemy, system monetarny w Chinach różni się zasadniczo i zupełnie od systemów przyjętych w Europie i Ameryce. Złoto nie ma kursu. Jednością monetarną jest tael (czytaj tel), wart mniej więcej 6 fr. 44 ctm., czyli 3 fl. 22 kr. w. a.; który to teal ma tę szczególną właściwość, że go nikt nigdy nie widział, i to dla tej prostej przyczyny, że faktycznie nie egzystuje, bo go nikt nigdy nie wybił. Jest to moneta fikcyjna, służąca tylko do obrachowywania; same wypłaty odbywają się za pomocą kawałów srebra, mających formę pantofla chińskiego, ważących trochę więcej niż jeden kilogram. W razie potrzeby drobnej monety, rozcina się ów kawał srebra na tyle części, ile ich właśnie potrzeba, te znowu dzielą się na niezliczoną ilość podpodziałów, zawsze według danej potrzeby. Kawałki te srebra stemplują otrzymujący je swojem nazwiskiem. Chińczycy tak są do tego znaczenia srebra przyzwyczajeni, że nawet dolary meksykańskie, będące monetą kursującą w miastach portowych, stemplują. Zagraniczne firmy, zwłaszcza banki, nie przyjmują przy wypłacie takich przestemplowanych dolarów, biada więc niebacznemu turyście, którego ubierze Chińczyk w trzos takich dolarów. Kilkakrotnie już w Singapore uważałem, że po kantorach bankowych jest osobny Chińczyk do kontrolowania dolarów. Naturalnie, że płacenie tym trybem zajmuje czasu niemało. I płacący i biorący zapłatę, zbrojni są we własne, miniaturowe wagi, i najpierw jeden, potem drugi, każdy kawałek srebra ważą. O ile wiem, pierwotny ten sposób płacenia znika coraz bardziej, bo coraz bardziej się dolar, a także srebrny rubel w Chinach, jako moneta i jednostka monetarna, przyjmuje. Ważki owe jednoramienne składają się z długiej linijki kościanej, na której jest podziałka, i z malutkiej czarki (u naszych żydów jest używany bardzo podobny system wag; za pomocą nich najłatwiej chłopa oszukać!). W Singapore w tak zw. domach zastawniczych, czyli poprostu u tandeciarzy, we wszystkich miastach Straits-Settlements, wreszcie w Bang-kok, wyłącznie Chińczycy trudnią się handlem tandetnym; te sklepy są dziś jeszcze jedynem źródłem, gdzie można przypadkiem nieraz jakiś stary wyrób z drogiego kruszcu znaleźć i jako tako przystępnie kupić. Przy każdem kupnie wyrobów ze złota lub srebra, używają takich samych wag, bo jak wogóle na całym Wschodzie, począwszy od Indyj, przy tych wyrobach płaci się na wagę kruszcu, dodając pewną procentualną nadwyżkę, jako wynagrodzenie za robotę. Przy pomniejszych tranzakcyach używają Chińczycy sapeków (sapèque), czyli szelągów, pieniążków mosiężno-miedzianych, zwykłe prostokątnych, z dziurą kwadratową w środku, aby je można nawlekać na sznur. Jeden piastr, czyli tutaj dolar amerykański, liczy 1140 sapeków, więc zmieniwszy 20-sto frankówkę na sapeki, trzeba mieć osobnego człowieka do noszenia tej monety; 1000 sapeków waży więcej niż 4 kilogramy.
W każdej prowincyi cesarstwa inna bywa waluta. Jest to jedna zresztą z licznych okoliczności, utrudniających niemało podróżowanie po wnętrzu kraju. Na szczęście, kredyt jest w Chinach więcej niż gdziekolwiek na świecie rozpowszechnionem i w użyciu będącem pojęciem. Chińczycy między sobą, dzięki nieubłaganie srogiemu prawodawstwu, są w rzeczach handlu nader uczciwi. Szwindel w pojęciu nowo-europejskiem, ów wynalazek braci naszych semickiego pochodzenia, tutaj jest nader rzadkim objawem, bo go karzą śmiercią. Europejczyk, albo wogóle biały, używa dotąd nieograniczonego kredytu. Pieniędzy w jakiejkolwiekbądź formie nigdy się przy sobie nie nosi, wszystkie, choćby najznaczniejsze wydatki, opędza się za pomocą świstków papieru, kart wizytowych, na których się np. dłużną sumę ołówkiem znaczy. Samo nabazgranie na papierze jakimkolwiek kilku choćby liter, wystarcza najzupełniej. Chińczyk, nie umiejący i tak czytać »charakterów zachodnich«, przyjmuje wszystko, bo absolutnie wierzy w uczciwość białego. Obecnie, kiedy już nawet w Pekinie jest filia banku Hong-kong and Shaghai Bank Ldt., nawet już w Pekinie czeki en règle zastąpiły owe karty wizytowe i świstki. Zamiast pieniędzy, jadąc do Pekinu, dostaje się książeczkę czekową; ale system ten, acz niesłychanie wygodny, ma fatalnie niewygodne strony. Najpierw, bo się wydaje, z niezrównaną a zgubną dla kieszeni łatwością, a potem, bo się nigdy dobrze nie wie, co się jeszcze ma, a czego się już nie ma. Zmiana ciągła kursu, zmiana wartości dolara w miarę zmieniania się miejsca pobytu i odległości tegoż od centr handlowych, więc miast portowych, wpływają naturalnie na zmniejszenie, albo na zwiększenie (to drugie rzadziej) kapitału, który chequebook reprezentuje. Ale o tem się, primo, nie wie, w chwili np. zakupna biblotów, secundo nie myśli się; rezultat potem przy obliczaniu się z bankiem, który czeki likwiduje, bywa często nader przykry.
Od niepamiętnych czasów istnieje w Chinach rodzaj pieniędzy papierowych. Są to kawałki papieru, zwykle grubej bibuły, noszące comme tout potage podpis jakiegoś kupca europejskiego; mają one jednak wartość tylko w obrębie miasta, gdzie je wystawiono.
Bądź co bądź, w zasadzie, nawet najpierwotniejszy i najmniej cywilizowany, więc najbardziej jeszcze o zacności ludów bladej cery przekonany Chińczyk, woli dolara srebrnego, lub kawał tael'a srebrnego, niż papier lub czek; zwłaszcza, że chińskie, jak wogóle azyatyckich ludów srebro i złoto, są jeszcze prawdziwem srebrem i złotem, wolnem od wszelkich przymieszek. Tego sposobu »poprawiania« szlachetnych kruszców jeszcze zacni Chińczycy ni znają, ni praktykują. Zapewne dopiero białe rasy, ucywilizowawszy tych biedaków, nauczą ich aliażów i wszelkich tym podobnych cywilizowanych szwindlów, przed wiekiem już przez ościenne królestwo w Polsce praktykowanych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.