Podróż na wschód Azyi/12 kwietnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Osaka, 12 kwietnia.

Przedwczoraj rano wyruszyłem dwoma »kurumami« (ludźmi ciągnącymi wózki) z moim przewodnikiem z Kioto ku Nara. Droga piękna z początku, tj. gdy po półtoragodzinnym szybkim biegu kurumów, opuści się nareszcie miasto Kioto i przyległe przedmieścia, staje się nieco monotonną na razie, jednak bardzo ładniutką, bo Nara na stoku gór leży. Świątyń tu niezliczona moc, choć nie tyle, rozumie się, co w Kioto, gdzie co drugi dom prawie bożkowi jakiemuś z nieba Buddy poświęcony. Prawdziwą jednak ozdobą miejscowości, to ogród czy raczej las otaczający świątynię szintoistów. Pyszne drzewa, wiekiem nieraz pochylone, chryptomena, drzewa kamforowe i zwykłe japońskie sosny. Wśród nich aleje nader dobrze utrzymane, po dwu stronach kamienne latarnie przez rozmaitych fundatorów postawione. A wśród tego wszystkiego liczne stada jeleni japońskich, wielkości grubego daniela, zupełnie łaskawe, tak iż nieraz trzeba między nimi laską torować sobie drogę. Śliczny obrazek!
Zwiedziwszy ciekawości Nary, na drugi dzień rano ruszyłem ku Osaka. W pół drogi mniej więcej chciałem zwiedzić świątynię Horiu-ji, jedną z najstarszych w tym kraju, nader nadobną i piękną; cóż, kiedy moje zamiary spełzły na niczem, wobec niechęci, guzdralstwa i głupoty mojego przewodnika, a jeszcze bardziej dwóch stróżów świątyni, równie starych jak idyotycznie głupich. Oglądnąwszy więc całą rzecz z zewnątrz, nie widziawszy 1000-letnich figur Buddy i Kwannony, ruszyłem dalej. Aby mi podróż uprzyjemnić, puścił się ulewny deszcz, a prócz tego oczy moje — z jakiej przyczyny, nie wiem — wymówiły mi służbę, tak iż noc całą na kurowaniu ich spędzić musiałem.
O drugiej z południa stanąłem w Osaka. Idę do pokoju, który mi w maluczkim iście hoteliku wyznaczono; na ganku spotykam kogoś, który mi się kłania; przechodzę — w 5 sekund potem wpada za mną baron Heydebrandt, mistrz dworu hr. Bardi, z oznajmieniem, że hrabia pragnie mnie widzieć. Wymawiam się swoją podróżną tualetą, niegoleniem i t. d.; nic nie pomaga, taszczą mnie przed hrabiego który w sposób niesłychanie uprzejmy, przyjacielski prawie, mnie wita, każe siedzieć i t. d. Na drugi dzień poznałem hrabinę, siostrę arcyksiężnej Karolowej Ludwikowej, z domu Braganza; zupełnie na portugalskie pochodzenie nie patrzy, mała blondynka, bieluchna; rysy arcyksiężnę nieco przypominają. Wieczorem dnia drugiego mego pobytu, zjadłem z nimi obiad wielce przyjemny.
Nader ciekawem było zwiedzenie arsenału japońskiego, zamku obronnego i mennicy w Osaka. Zamek, dawna rezydencya Tokugawów, musiał być kiedyś wspaniały. Sądząc z ciosów kamiennych, rzeczywiście niewidzianej wielkości, z których złożono mury obronne, musiała to być rzeczywiście w całem tego słowa znaczeniu niezdobyta twierdza, zresztą stylem i rozkładem zewnętrznym murów, bram i t. d. przypominająca nowy pałac Mikadów w Tokio: ogromne mury, mniej więcej kwadrat tworzące, z pawilonami po rogach, od reszty świata ogromnym wodnym rowem odgraniczone.
Arsenał i mennica zupełnie według wzorów europejskich! W arsenale mają dotychczas podobno jednego oficera Włocha, który w gruncie jeszcze wszystko prowadzi; naturalnie niebawem i jego się pozbędą. Czy w mennicy egzystuje także jakiś, chowany na wizyty dostojnych osób, Europejczyk — nie wiem. Wicedyrektor nos wysoko nosi — Japończyk; był w Europie, zwiedzał wszystkie mennice; teraz prowadzi całą rzecz, zdaje się, wcale dobrze — ale bo cóż to za sztuka?
Z Osaka, gdzie po południu jeszcze z Bardim spotkaliśmy się w sklepie an shoping, ruszyłem z powrotem do Kioto. — Tym razem dopiero widziałem w Kioto prawdziwie ciekawe, przez niewielu Europejczyków znane rzeczy! — W pierwszym rzędzie kładę groby Mikadów, miejsce, progu którego przestąpienie, u ludu gardłową, u szlachty brzuszną karą (hara-kiri), karanem było! O kilku świątyniach, które prócz tego zwiedzałem, nie wspominam, boć w gruncie jest to wszystko bardzo jedno do drugiego podobne. — Raniutko otrzymawszy z Tokio od naszej legacyi wiadomość, że pozwolenie, po które osobno telegrafowałem przez ministerstwo domu cesarskiego, zostało udzielone, ruszyłem w południe z ks. Compagnon, zawsze jako tłumaczem, i z drugim Ojcem przybyłym na Kwietną Niedzielę, nieco ojcu Compagnon pomagać. Smutno przyznać, żeśmy w Niedzielę Palmową po południu groby tych pogańskich kacyków zwiedzali, ale w tem uniewinnienie, że chcąc być na Wielki Czwartek rano na nabożeństwie w Tokio, musiałem spieszyć, i na drugi dzień, w W. Poniedziałek, Kioto opuszczać. — Daleko niezmiernie za miastem położoną, letnią rezydencyę Mikada pobieżnie zwiedziwszy, posunęliśmy, jak można było najszybciej, do grobów, niestety, w przeciwległej stronie miasta położonych. Znowu cała prozopopea, telegrafowanie aż do Tokio, poruszenie ministerstwa i poselstwa, asysta urzędnika pałaców cesarskich, który ze mną dnia tego jeździł. Wszystko to na niczem spełzło, wobec niechęci Japończyka jako takiego do białego, a szczególnie wobec nienawiści bonzów do nas. Może wreszcie poznali po sukni moich misyonarzy, może ich obecność zaszkodziła? — nie wiem. Dość, że faktem jest, że prócz jednego, a raczej wejścia do jednego grobu, ojca dziś panującego cesarza, nie widziałem samychże grobów. Bonza się uparł, i mimo że, jak teraz powróciwszy do Tokio od Siebolda się dowiaduję, sam Mikado udzielił mi pozwolenia na zwiedzenie grobów swych przodków — mimo to wszystko przez upór starego bonzy a przez niedołężność przydzielonego mi urzędnika, najciekawszej rzeczy nie widziałem.
Położenie owych grobów cudowne. Daleko od miasta, daleko od ruchu i życia, w górzystem zalesionem miejscu, wśród przepysznych drzew wiecznie zielonych, wśród szelestu źródlisk, co się z kamiennych, starożytnych urn sączą, wśród śpiewu słowików, spoczywają ci władcy Japonii — jeżeli ich duszom równie dobrze, równie spokojnie, jak ich śmiertelnym szczątkom...
Na drugi dzień, więc w Wielki Poniedziałek, opuściłem Kioto. Mój zacny, poczciwy misyonarz towarzyszył mi aż do Otsa. Droga śliczna, ekspedycya do Otsa również ślicznie i interesująco opisana w dziele Hübnera. W Otsa niewiele do widzenia, prócz ślicznego iście położenia u stoku gór spływających łagodnie ku jezioru Biwa. Jezioro ogromne, zdaje mi się większe od wszystkich, jakie dotąd widziałem. Nad brzegiem jeziora w Karasaki sławna sosna, prowadzona od wieków w formie baldachimu. Mierzyłem obwód przestrzeni przykrytej jej konarami: 150 czy 160 kroków. Wiekuiste to drzewo, czczone jak wszystkie stare drzewa przez Japończyków, choruje; więc je kurują, zalepiając cementem szczeliny; z obawy by konary nie rozdarły swym ciężarem pnia głównego, podpierano, powiązano je na wszystkie boki; to nieco uroku ujmuje temu staruszkowi.
Wobec czci Japończyków dla starych drzew, nieraz żałować wypada, że wszystko co stare w równy sposób nie uczczono! Nad grobami Mikadów żałowałem, żem nie Alfred de Musset lub choćby Lenartowicz! Cóż to za temat do poezyi, jaką śliczną legendę na tem tle usnućby można? Nareszcie przyszła chwila rozstania — muszę wracać do Tokio wprost, bo nazajutrz Wielki Czwartek.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.