Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom I-szy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział I
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


TOM PIERWSZY[1]

I.

Wieś Alfortville, leżąca na drodze do Maisons-Alfort, po za fortem Charenton, zaludnioną jest w większej części przez robotników fabryk rozsypanych w równinie, rozciągającej się ze wschodniej strony pomiędzy Sekwanną i plantem drogi żelaznej Paryż-Lion, z zachodniej zaś, między wsiami Créteil i Maisons-Alfort.
Wieczorem, robotnicy opuszczają warsztaty i wracają do domostw swoich.
Nieliczni zamieszkujący w fabrykach, zmuszeni są dla zakupienia żywności udawać się do Alfortville, lub Maisons-Alfort.
W chwili, gdy poczynamy nasze opowiadanie, to jest w dniu 3-im Września 1861 roku, o godzinie trzeciej z południa, kobieta lat około dwudziestu sześciu mieć mogąca, szła drogą wiodącą z Maisons-Alfort do Alfortville.
Przybrana w suknię żałobną, była średniego wzrostu, kształtna, o obliczu jaśniejącem wdziękiem niewysłowionym. Jasne blond włosy zdumiewającej długości otaczały w grubych splotach jej odkrytą głowę.
Pod tą wspaniałą koroną, w blado matowej twarzy błyszczały wielkie ciemno-błękitne oczy, wpół ukryte pod powiekami o długich rzęsach jedwabnych.
Z pod ust jej drobnych pół uchylonych, koloru wiśni dojrzałej, ukazywały się zęby olśniewającej białości.
Nie jedna z bogatych dam wielkoświatowych pozazdrościćby mogła nietylko kształtnej postaci, lecz ruchów pełnych szlachetności tej kobiety ludu, jakiej sylwetkę przedstawiamy.
W prawej ręce trzymała konewkę blaszaną, lewą prowadziła dziecię trzyletnie, wiodące za sobą na sznurku małego tekturowego konika wypchanego pakułami.
Ów mały konik, zwykła tania dziecinna zabawka, pokryty farbą szarawą z czarnemi centkami, przybitym był do deszczułki poruszanej przez cztery kółka drewniane. — Kółka te natrafiwszy na kamyk w biegu, zatrzymały się nagle.
— Wio! — hej... wołało dziecię szarpiąc za sznurek. Szarpnięcie sprawiło upadek konika, co powtórzyło się już raz piąty w ciągu czterech minut.
Kobieta zatrzymała się w miejscu.
— Jurasiu — przemówiła do dziecka tkliwym, pieszczotliwym głosem — weź w rękę swoją zabawkę i nieś ją. Zbyt długo bowiem zatrzymujemy się w drodze.
— Dobrze mamo — odrzekł chłopczyna, i podjąwszy konika wsunął go pod ramię, drugą ręką pochwycił dłoń matki, i szli dalej.
Minąwszy fort de Charentone, dosięgnęli wkrótce pierwszych domów w Alfortville.
Tam młoda kobieta weszła do korzennego sklepu, a nie postrzegłszy nikogo, puknęła w bufet parę razy, dając znak o swem przybyciu. Właścicielka ukazała się we drzwiach sąsiedniego pokoju.
— Ach! — to ty pani Portier — wyrzekła — czemże służyć mogę?
— Proszę o petroleum.
— O petroleum... znowu. — Ależ na Boga, Co pani z nim robisz?... brałaś tyle wczoraj...
— Mój malec wywrócił czynie swawoląc, odrzekła pani Portier.
— A! — przysporzył pani wydatku. Ileż mam odmierzyć?
— Cztery litry, aby tak często nie chodzić.
Juraś pozostawiony przed domem bawił się swoim konikiem. Właścicielka sklepu odmierzała płyn żądany.
— Bieda to z temi dziećmi — mówiła — czy pani wiesz że twój malec wywróciwszy blaszankę, mógł wzniecić pożar w fabryce. Jedna nieoglęclnie rzucona zapałka wystarczyłaby ku temu.
— Wiem o tem, ukarałam go surowm, przyrzekł mi iż więcej tego nie uczyni.
— Miej my nadzieję iż dotrzyma siwa.
— Jakże się pani powodzi w nowym obowiązku, pani Portier — pytała dalej — czy jesteś zeń zadowoloną?
— Muszę być zadowoloną pośród smutnego mego położenia, stanowi to dla mnie jedyny sposób utrzymania, pomyśl pani że oprócz siebie, mam dwoje dzieci.
— A tak — małą Łucyę oddałaś pani na wykarmienie mamce w Joigny.
— Kosztuje mnie to trzydzieści franków miesięcznie, jakie płacić muszę z mej pensyi — odpowiedziała młoda kobieta, a potem dodała z westchnieniem:
— Ach! — jakże brak mojego dobrego męża boleśnie odczuć mi się daje!
— Wierzę pani — odparła właścicielka sklepu — człowiek który zarabiał do ośmiu franków dziennie...
— I który był tak dobrym... tak uczciwym, który kochał mnie tyle!.. Ach! — maszyna która go przy eksplozyi zabiła, zabiła z nim razem me szczęście!
To mówiąc, pani Portier otarła łzy spływające po jej obliczu.
— Nie płacz moja córko — wyrzekła właścicielka sklepu — są na świecie biedniejsze nad ciebie. Pryncypał godnie postąpił, powierzając ci obowiązek odźwiernej w fabryce; boć w każdym razie gdyby nie roztargnienie twego poczciwego męża, nie nastąpiłaby w kotle eksplozya, wszak prawda?
— Tak! — prawda, niestety!
— Sprawiono mu piękny pogrzeb temu biednemu Portier, otwarto składkę w fabryce, pryncypał zapisał się na sto franków. — Powierzył tobie obowiązek odźwiernej i dozorczyni fabryki, mimo iż to nie jest odpowiednie miejsce dla kobiety.
— Niezaprzeczenie pan Labroue jest dobrym, bardzo dobrym — szepnęła smutno wdowa. — Mówią że jest surowym, postępowanie jego zemną świadczy przeciwnie. W każdym jednak razie w jego to domu mój mąż śmierć znalazł. — Ten dom przyniósł mi nieszczęście, i gdyby nie wzgląd na biedne me dzieci, nie przyjęłabym obowiązku, jaki mnie zmusza żyć W miejscu, gdzie popłynęła krew biednego Piotra mojego.
— Trzeba się rządzić rozumem moja córko. Nie można żyć ciągle ze zmarłemi. Jesteś młoda, piękna, bardzo nawet piękna; lada dzień znajdzie się chłopiec, który zapragnie ciebie poślubić.
— Nigdy! przenigdy! — zawołała Joanna Portier z oddźwiękiem silnego postanowienia.
— Nie mów tego...
— Nigdy! — powtórzyła młoda kobieta.
— Nie mów, czas wszystko zmienia. W twoim wieku wiecznie się wdową nie pozostaje.
— Ja wiem najlepiej — odpowiedziała Joanna — inne myśli zaprzątają mą głowę.
— Jakież to?
Twarz mówiącej zasępiła się na chwilę.
— Ach! — wyszepnęła — gdybym miała trochę pieniędzy... dwa lub trzy bidety po tysiąc franków.
— Cóżbyś robiła wtedy?
— Cobym robiła? — na cóż daremnie rzucać na wiatr słowa, gdy wiem że tych pieniędzy mieć nigdy nie będę. Zostanę w fabryce dopóki będę mogła, dla moich dzieci... Ufam w przyszłość, jeśli nie dla siebie, to dla nich.
— To dobrze, nadzieja daje odwagę.
Tu właścicielka sklepu podała Joannie
napełnioną blaszankę. — Przestrzegam cię, zamknij to w szafie — wyrzekła. Tym malcom nigdy dowierzać nie można.
— Bądź pani spokojną, nazbyt obawiam się pożaru, abym nie miała być ostrożną w tym względzie.
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Joanna zapłaciwszy wyszła ze sklepu.
Juras bawił się przededrzwiami.
Zawołała go matka.
Przybiegł na jej wezwanie ująwszy w rękę konika, i pani Portier z chłopczyną udała się ku Alfortville, do fabryki, gdzie była odźwierną.
Właścicielka sklepu śledziła ją wzrokiem z daleka.
Joanna szła zwolna prowadząc za rękę Jurasia wiodącego na sznurku swoją zabawkę.
Dziecię szczebiotało, zapytywało o coś matkę bezustannie, nieodbierając jednakże od niej odpowiedzi.
Pogrążona w wspomnieniach nieszczęścia jakie ją okryło żałobą, młoda wdowa nie słyszała ptaszęcego świegotu chłopczyny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
  1. Dodano przez Wikiźródła.