Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką
Wydawca Nakład J. Sikorskiego
Data wyd. 1873
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Cinq semaines en ballon
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron


Parowiec Resolute szybko płynął ku Przylądkowi Dobrej Nadziei; 30-go marca, we dwadzieścia siedm dni po odjeździe z Londynu, ujrzano na widnokręgu górę Stołu, a u stóp amfiteatru pagórków ukazało się miasto Przylądka i wkrótce Resolute zarzucił kotwicę w porcie. Kapitan zatrzymał się na jeden dzień dla zabrania węgla i nazajutrz okręt popłynął ku południowi, okrążył południowy koniec Afryki i wpłynął do kanału Mozambickiego.
Joe nie pierwszą odbywał podróż morską. Wkrótce rozgościł się na pokładzie jak u siebie; każdy go lubił za otwartość i humor wesoły. Znaczna część sławy jego pana spadała na niego. Słuchano go jak wyroczni, i jeśli się mylił, to nie więcej jak inni wieszcze.
I kiedy doktór wykładał kurs jeografji w gronie oficerów, Joe królował na przodzie okrętu, i na swój sposób opowiadał historię — w czem zresztą wyprzedzili go najwięksi historycy wszystkich czasów.
Naturalnie najwięcej mówiono o podróży powietrznej. Kilku niedowiarków wystawiło na ciężką próbę wymowę Joego; ale gdy wreszcie uwierzono, wyobraźnia majtków, przy pomocy Joego, nie znała już rzeczy niemożliwych.
Świetny opowiadacz łatwo wmówił w swoich słuchaczy, że po tej podróży odbędą inną. Byłto tylko początek długiego szeregu przedsiewzięć nadludzkich.
— Boto, przyjaciele, gdy raz zasmakuje się w tego rodzaju jeździe, niepodobna już obyć się bez niej; to też na przyszły raz, zamiast wędrować przy brzegach ziemi, suniem prosto przed siebie, het w górę.
— Dobryś! więc na księżyc! — rzekł jeden zachwycony słuchacz.
— Gdzie zaś na księżyc! — odparł Joe; — dalibóg nie, to zbyt pospolita podróż! każdy wędruje na księżyc. Zresztą niema tam wody, trzeba jej brać znaczne zapasy, a nawet powietrze we flaszeczkach, jeśli się dba o oddychanie.
— Ba; a jeśli tam jest żytniówka? — zapytał majtek, wielki amator trunku.
— Nawet żytniówki niema mój poczciwcze. Nie, na księżyc nie pojedziem, ale powędrujem na piękne gwiazdy, na rozkoszne planety, o których mój pan tak często mi mówił. Zaczniemy od zwiedzenia Saturna.
— Tego co ma obręcz? — zapytał podoficer.
— Tak jest, obrączkę ślubną. Niewiadomo tylko co się stało z jego małżonką!
— Aj! pojedziecie tak wysoko! — zawołał zdumiony majtek-uczeń. — Więc twój pan chyba jest djabłem?...
— Zbyt jest dobry na djabła.
— A po Saturnie? — zapytał jeden z niecierpliwszych słuchaczy.
— Po Saturnie? No, złożymy wizytę Jowiszowi. Zabawny to kraj; dnie mają tam dziewięć i pół godzin. rzecz wygodna dla leniwców; a znowu lata trwają po lat dwanaście, co jest korzystnem dla ludzi którym tylko pół roku zostało do życia. Przedłuży to trochę ich istnienie.
— Lat dwanaście? — powtórzył uczeń.
— Tak mój mały; w owej okolicy ssałbyś jeszcze piersi swej mamy, a ten stary co ma pięćdziesiątkę z okładem, byłby czteroletnim pacholęciem.
— To nie do uwierzenia! — zawołali wszyscy słuchacze.
— Szczera prawda, — zapewnił Joe. Cóż chcecie? kto uporczywie gnuśnieje na tym biednym świecie, niczego się nie nauczy i zawsze będzie ciemny jak sak. Pojedźcie na Jowisza, a zobaczycie! Tylko trzeba się tam ostro trzymać, bo jest dużo księżyców, z któremi nie przelewki.
I śmiano się, ale po trosze wierzono. Prawił im o Neptunie, gdzie gościnnie podejmują marynarzów; o Marsie, gdzie burmistrzują wojskowi, co z czasem staje się nieznośnem. Merkury, świat nieładn, sami złodzieje i handlarze, a tak do siebie podobni, że trudno ich rozróżnić. Nakoniec odmalował im zachwycający obraz Wenery.
— A gdy wrócimy z tej wyprawy, — kończył wesoły Joe, — ozdobią nas krzyżem Południa, jaśniejącym tam w górze na sukni Pana Boga.
— I zasłużycie na to! — odpowiedzieli majtkowie.
Na takich gawędach płynęły długie godziny na przodzie okrętu, a tymczasem w kajucie kapitana toczyła się uczona rozmowa.
Pewnego dnia rozmawiano o kierowaniu bulonów i proszono Fergussona, aby powiedział swoje zdanie w tym przedmiocie.
— Nie sądzę, — rzekł, — aby można kierować balonami. Znam wszystkie systemy jakie zastosować próbowano, ale ani jeden się nie przydał, ani jeden nie okazał się praktycznym. Pojmujecie panowie, że musiałem zajmować się tym przedmiotem, tak dla mnie ważnym, ale niepodobna mi było rozstrzygnąć kwestyi z pomocą środków, jakich dostarcza dotychczasowa nauka mechaniki. Należałoby odkryć motora niesłychanej potęgi i niemożliwej lekkości! A i tak niepodobna byłoby oprzeć się silnym prądom powietrza! Zresztą dotychczas więcej się zajmowano kierowaniem łódki niż balonu. To błąd wielki.
— A jednakże, — zarzucono, — wielkie zachodzi podobieństwo między statkiem powietrznym i okrętem, którym kierują dowolnie.
— Nie, — odpowiedział doktór Fergusson, — podobieństwo jest małe, albo zgoła żadne. Powietrze daleko jest rzadsze od wody, w której okręt w połowie jest zanurzony, gdy statek powietrzny całkowicie pływa w atmosferze i pozostaje nieruchomy w stosunku do otaczającego go płynu.
— Tak więc sądzisz pan, że nauka aerostatyczna wypowiedziała już ostatnie swoje słowo?
— Bynajmniej! bynajmniej! Należy szukać czegoś innego i jeśli nie można kierować balonu, przynajmniej trzeba go utrzymywać w przyjaznych prądach atmosferycznych. W miarę jak statek powietrzny wznosi się do góry, prądy te stają się jednostajniejsze i w jednym pędzą kierunku; nie zakłócają biegu wichry panujące w dolinach i na górach, które jak wiadomo, są główną przyczyną zmiany kierunku wiatru i nierówności pędu. Otóż raz oznaczywszy dobrze pasy powietrza wzniesione nad temi okolicami, można wybrać stosowne prądy.
— Ale w takim razie, — odparł kapitan Pennet, — żeby się do nich dostać, trzeba nieustannie wznosić się i opuszczać. A w tem właśnie jest cała trudność kochany doktorze.
— Z powodu? kochany kapitanie!
— Chciejmy się porozumieć: w zwyczajnych przejażdżkach powietrznych nie stanowi to ani trudności, ani przeszkody; ale w długich podróżach, rzecz inna.
— Z powodu?
— Bo wznosisz się rzucając balast, a spuszczasz tracąc gaz, a przy takiem gospodarstwie prędko wyczerpią się zapasy balastu i gazu.
— Kochany Pennet, właśnie w tem cała kwestja. W tem leży jedyna trudność. którą nauka przezwyciężyć powinna. Nie chodzi o kierowanie balonu, ale o ruch z góry na dół i odwrotnie, bez marnowania gazu który jest jego siłą, krwią i duszą, jeśli można się tak wyrazić.
— Masz słuszność, kochany doktorze, ale trudności tej jeszcze nie rozwiązano, ani tego sposobu nie wynaleziono.
— Przepraszam, wynaleziono.
— Kto wynalazł?
— Ja.
— Pan?
— Pojmujesz pan zapewne, że inaczej nie odważyłbym się puszczać w podróż powietrzną przez całą szerokość Afryki. Po dwudziestu czterech godzinach nie miałbym ani odrobiny gazu.
— Ależ pan nie mówiłeś o tem w Anglii?
— Nie mówiłem. Unikałem rozpraw publicznych, bo mi się wydawały nieużyteczne. Czyniłem potajemnie doświadczenia przygotowawcze i byłem z nich zadowolony; więc nie potrzebowałem nowych objaśnień.
— A zatem, drogi Fergussonie, powiesz nam swoją tajemnicę.
— Z całego serca, panowie; sposób mój jest bardzo prosty.
Uwaga słuchaczów wytężyła się do najwyższego stopnia, doktór spokojnie zabrał głos i tak mówił:


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy‎.