Pięć minut do północy/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pięć minut do północy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Ilustrator | Tadeusz Lipski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Manon powracała do domu w zadumie, przechodzącej chwilami w wyraźnie odczuwane zdumienie.
Gdy szła do Hansa von Essena w towarzystwie milczącego Małachowskiego, myślała o tem, jak powita tego „krwawego, drapieżnego Niemca“, o którymi w Europie krążyły ponure legendy. Był to przecież zupełnie jawny, bezwzględny wróg jej ojczyzny, bandyta morski bez czci i serca, pogwałciciel wszelkiego prawa, ustalonego pomiędzy cywilizowanemi ludami.
Poco poszła do niego?
Nie potrafiłaby ściśle odpowiedzieć na to pytanie.
Nie chciała widzieć Hansa. Zbyt wielki nawał wspomnień i zrywające się echa ogromnej krzywdy krzyczały w duszy na samo słowo — „Niemiec“. Tymczasem wołano ją nietylko do „Niemca“, lecz do zbrodniczego dowódcy łodzi Nr. 30... Małachowski, ponuro patrząc na nią, powtórzył jej słowa Hansa i dodał:
— Mnie się zdaje, że ten człowiek umrze. Jedynem jego życzeniem jest widzenie się z panią. Gdy mówił mi o tem, wyczułem szczerość i wielkie cierpienie, panno Manon, więc ośmieliłem się prosić panią o odwiedzenie chorego kapitana.
Manon w najcięższym okresie zmagania się Francji z najeźdźcami była otoczona zewsząd męką, tęsknotą i cierpieniem ludzi, rozdeptanych kołami krwawego wozu wojny, zdruzgotanych jej nielitościwą ręką, wyrzuconych za burtę życia, umierających...
Słyszała nieuchwytny szept rozpaczy, cichy szmer dogorywającego serca, ledwie drgające w duszy łkanie, — te ciężkie, gryzące łzy pożegnania z nadzieją i życiem; czuła nieukojoną tęsknotę, nękająca, poszarpane ciała męczenników, ich palącą troskę o bliskich ludzi, niepokój i ból, gdy mózg zatruwała surowa myśl o losie ich kraju...
Widziała sanitarjuszka, pełna zaparcia się siebie i miłosierdzia dla męki ludzkiej, szeroko rozwarte źrenice, w których wołały bezdźwięcznym głosem niewypowiedziane cierpienia, miotało się przerażenie zimne, okrutne i na krótką chwilę tylko zapalały się płomyki szybko gasnącej nadziei. O, tych oczu Manon nie mogłaby zapomnieć przez całe życie, bo miała je przed sobą nawet wtedy, gdy los rzucił ją samą na dno nieszczęścia, poniewierki, cierpienia!
W tych oczach, co za chwilę miały się zamknąć na wieki pod dotknięciem kojącej wszystko ręki śmierci, Manon zawsze wyczuwała jeszcze niezbadaną tajemnicę, a zrozumienie brzemienia jej wyróżniło ją wśród innych sanitarjuszek i przywarło do niej mianem — „świętej“.
Dziwnie się wszystko złożyło, gdy po raz pierwszy nazwano ją tak!
Wprowadzało ją to w niezwykłe zakłopotanie, wyciskało później zawsze łzy, i wstrząsało niewytłumaczonym dreszczem.
Zdarzyło się to w Argonnach, po bitwie z bawarskiemi pułkami.
Wśród chorych, przywiezionych do szpitala, było kilku ciężko rannych niemieckich żołnierzy. Jeden z nich z urwaną pociskiem nogą i częścią brzucha był już w agonji. Nagle jednak oprzytomniał i wtedy zwrócił ku stojącej przy nim Manon płonące wewnętrznym ogniem oczy.
Sanitarjuszka drgnęła, ujrzawszy czarne, rozszerzone źrenice, pełne niezwykłego wyrazu. Czytała w nich, jak w otwartej księdze, rozumiała każdą myśl, miotającą się w nich, tak dokładnie, jak gdyby mówiono jej o tem.
Wiedziała, że w tej chwili ranny uświadomił sobie zbliżającą się śmierć, że, być może, ujrzał nawet jej widmo, stojące w ciemnym kącie sali szpitalnej; w następnym mgnieniu oka przewinęło mu się inne przypuszczenie, prawie pewność, — okrutna, straszna, że już zbraknie czasu na ogarnięcie wyobraźnią wszystkiego, co jest mu drogie, a co chce pożegnać chociażby ostatniem westchnieniem i rzewnem wspomnieniem.
Wtedy to w jakimś porywie natchnienia Manon pochyliła się nad umierającym i zaczęła szeptać słowa pocieszenia, ukojenia przedśmiertnej trwogi i tęsknoty, szarpiącej bezwładne, zbolałe ciało i znękaną duszę.
Rozumiała w owej chwili, że umierający ostatkiem sił i przywiązania do życia czepia się trosk ziemskich, więc mówiła mu ciche, nadzieją opromienione słowa o rodzinie, przepowiadała koniec wojny, po której ludzie na długo wyrzekną się tej zbrodni, że przyjdą czasy pokoju i dobrobytu dla całego świata, a ci, co pozostaną przy życiu, imiona poległych z czcią powtarzać będą...
Spokój powrócił do męczeńskich źrenic, złagodniała twarz i usta usiłowały uśmiechnąć się. Zebrał ranny wszystkie siły i rzekł:
— Niech życie da ci spokój ducha... święta!
Umarł, a imię nadane Manon przez niego nie umarło, gdyż było znane na całym froncie — od Calais aż do granicy Alzacji.
Gdy słuchała głuchego głosu Alfreda Małachowskiego, ujrzała przed sobą oczy umierającego, który czepia się jeszcze ziemi i jej trosk, usłyszała błagalne skargi i szept urywany.
Znała to wszystko do głębi, rozumiała każdy odruch wyrywającej się z ciała duszy, najlżejsze drgnienie zbolałego serca, każdą myśl, umierającą w chwili narodzin.
Znała to tak dobrze, rozumiała tak głęboko, że nieraz, idąc ulicą i patrząc na przechodniów, mimowoli w oczach ich wyczytywała gnębiące ich troski i cierpienie duszy.
Jakżeż mogła odmówić umierającemu sanitarjuszka Manon de Chevalier?
Nie rozumując i nic nie obmyślając, poszła do Hansa von Essen i nie żałowała tego teraz.
Myślała o tem dziwnem spotkaniu.
Wszedłszy do pokoju chorego, natychmiast wyczuła niebezpieczeństwo, wiszące nad nim, i — wszystkie wątpliwości rozwiały się odrazu. Stała się sanitarjuszką i lekarką, opatrującą francuskiego oficera ze strzaskaną szczęką, przynoszącą wodę umierającemu Niemcowi pod Craonne i wsadzającą do furgonu szpitalnego Maksa Schultza z przestrzeloną piersią.
Później, gdy posłyszała słowa Hansa, powiały na nią wspomnienia dzieciństwa, odżył czas beztroski i świetlany, a z poza słonecznej mgły wynurzyły się przyjazne oblicza starych przyjaciół, park, boisko tennisowe. Zatoka Przyjaźni, lazurowe jezioro, chwile wesołych zabaw dziecięcych, pierwsze rozgoryczenie i zawód...
Gdy usiłowała uprzytomnić swoje wrażenia, ze zdumieniem przyznała się sama przed sobą, że w obecności Hansa jest jej tak dobrze i spokojnie, jak z Alfredem Małachowskim, który przecież nie był straszliwym kapitanem łodzi podwodnej?...
Wyznania chorego i zamiar prośby o jej rękę dla spłacenia długu honoru i uczciwości, mało wzruszyły Manon. Znała ludzi i wiedziała, że pod wpływem nagłych wrażeń są zdolni nieraz do czynów niepowszednich, których po chwili mogą z taką samą szczerością żałować.
Nie myślała o słowach kapitana, lecz zostało po nich radosne wrażenie, że Hans von Essen jest takim, jakim go znała niegdyś i nawet broniła przed rodzicami.
Poczuła się w jego obecności śmielszą i silniejszą, zupełnie taką, jaką bywała podczas zabaw i przechadzek w dzieciństwie.
— Gdy została zburzona malownicza Patrie-en-fleurs! — pomyślała z mimowolnym uśmiechem, wchodząc do mieszkania.
Na spotkanie jej wyszła matka.
Stroskana i zaniepokojona twarz pani de Chevalier nie uszła uwagi Manon.
— Czy coś się stało, mamo? — zapytała, biorąc ją za rękę.
— Cyt! — szepnęła pani de Chevalier. — Dzieje się coś dziwnego z Henrykiem... Po twojem odejściu, taki zwykle pogodny i spokojny, zaczął chodzić po mieszkaniu i coś mówić do siebie. Gdy nagabywałam go, nic mi nie odpowiedział. Nigdy mu się to nie zdarzyło! Trwało to dość długo. Później usiadł w kąciku i, zdawało się, że nadsłuchuje. Wkrótce jednak podszedł do łóżeczka i ukląkł do modlitwy. Bardzo mnie to niepokoi, Manon! Musisz zwrócić uwagę na dziecko, bo, uważam, że jest zbytnio przeczulone!
Manon, nic nie odpowiadając matce, cicho weszła do swego pokoju.
Przy dziecinnem łóżeczku, otoczonem niebieską siatką, klęczał chłopczyk.
Drobnemi rączkami trzymał się siatki i dużemi niebieskiemi oczami patrzył w posążek Matki Boskiej z Lourdes.
Piękna główka, pokryta złocistemi puklami włosów, była podniesiona ruchem, pełnym zachwytu; poważna, skupiona twarzyczka o ciemnych brwiach i świeżych, mocno purpurowych ustach zdradzała opromieniony natchnieniem poryw.
Chociaż Manon weszła bez szmeru, chłopczyk natychmiast zwrócił ku drzwiom oczy i, przechylając na bok główkę, nadsłuchiwał, jak ptak.
— Matuchno! matuchno! — szepnął po chwili. — Chodź do mnie i uklęknij!
Spełniła jego prośbę, z niepokojem przyglądając się dziecku.
— Henryczku! — zawołała cicho.
Nie odpowiedział, skupiony, pogrążony w modlitwie.
Nareszcie powstał i z radosnym krzykiem rzucił się do matki, tulił do niej jasnowłosą główkę, a długiemi, cienkiemi paluszkami ostrożnie, ledwie dotykając, wodził po jej twarzy, chwilami całując ją lekkiem muśnięciem ust.
— Co ci jest, synku? — pytała z troską w głosie, głaszcząc dziecko po włosach.
— Bez ciebie balem się... bardzo cichuteńko wołałem na ciebie, matuchno, abyś przyszła do Henryka... A później myślałem, gdzie jesteś i co robisz?... Ujrzałem pokój duży, większy od naszych... Jakiś obcy pan coś mówił do ciebie, matuchno... Nie wiem, co mówił, lecz przestałem się bać. Wesoło mi było... tak jakgdybyś wzięła mię na kolanka... Zechciałem się modlić, matuchno moja, droga, kochana matuchno!
Znowu muskał twarz matki gorącemi usteczkami i lekko dotykał jej palcami.
— O co prosiłeś małego Jezusa? — spytała Manon.
— Radosną masz twarz, matuchno! — szepnął, nie odpowiadając na pytanie.
Nie przeczyła, gdyż wiedziała, że Henryk od pierwszego roku życia nigdy nie pomylił się w określeniu jej nastroju i wyrazu twarzy.
Natura, pozbawiwszy go wzroku, obdarzyła niezwykłą wrażliwością i odczuciem usposobienia z tonu głosu, ze szmeru oddechu. Nie dotykając nawet palcami, zdawało się, poznawał wyraz twarzy, słyszał silniejsze bicie serca, żywsze krążenie krwi i zmieniony chód.
Profesorowie uniwersyteccy nieraz podziwiali niezwykłe wrodzone zdolności dziecka i porównywali go ze słynną Ellen Keller.
Gdy do mieszkania wchodziła nieznajoma osoba, chłopczyk stawał w oddali, patrzył niewidomemi oczami, badawczo, nieruchomo i zmieniał się w słuch. Po chwili miał już zupełnie wyrobione zdanie o gościu i albo zbliżał się do niego, albo też unikał.
Ze znajomymi był bardzo uprzejmy i, chcąc ich wyobrazić sobie, nieznacznie, ostrożnie, tak, że prawie nikt tego nie spostrzegał, dotykał swemi długiemi paluszkami czoła, kącików powiek i ust gościa. Od tej chwili znał go już.
Manon nie zaprzeczyła i z całą szczerością odparła:
— Tak, mój malutki, ucieszyłam się, gdyż spotkałam dawnego znajomego, z którym bawiliśmy się, gdy byliśmy jeszcze dziećmi.
— Wesołe to były zabawy? — spytał.
— Bardzo wesołe, synku, — odparła, — goniliśmy się, graliśmy w tennisa!
Chłopczyk westchnął i spuścił smutnie główkę. Zrozumiał, że są to zabawy nie dla niego — ślepca, który nawet po pokojach swego mieszkania chodził powolnym krokiem z wielką ostrożnością, zwykłą dla niewidomych.
Jednak twarzyczka dziecka wkrótce się rozpromieniła.
— Matuchno! — rzekł wesoło. — Śniło mi się dziś, że nagle zacząłem widzieć. Ujrzałem piękne rzeczy i dużo — dużo ludzi. Cieszyli się, że widzę. Byli bardzo, bardzo dobrzy dla mnie! Modliłem się do Matki małego Jezusa, prosiłem Go, żeby to nie był tylko sen...
Umilkł i skierował się ku drzwiom, gdyż weszła pani de Chevalier.
Nic nie mówiąc, pocałował ją w rękę, przytulił się do niej jasną główką i powrócił do matki.
Słuchał uważnie, co opowiadała Manon matce o chorobie Hansa i o tem, że była zmuszona podjąć się opieki nad nim.
— Dziwię się tobie! — żachnęła się pani de Chevalier. — Opieka nad wrogiem naszym i takim strasznym wrogiem!
— Ten człowiek jest śmiertelnie chory, mamo, — rzekła twardo. — odmówić nie mogłam! Mój zawód wymaga ode mnie ofiar...
Więcej o tem nie mówiono.
Pomiędzy Manon a matką po powrocie z frontu wywiązał się dziwny stosunek.
Matka w głębi duszy czyniła córkę winną śmierci ojca, który zmarł nagle, dowiedziawszy się o nieszczęściu Manon.
Chwilami zdawało się, że obwinia ją za ponury dramat, który przeżyła bezbronna dziewczyna na froncie, i unikała pieszczot Henryka. Chciałaby pani de Chevalier nienawidzieć go, bo przecież złamał jej i córce życie, lecz nie mogła.
Chłopczyk, mając zaledwie osiem miesięcy, poznawał wszystkich, a gdy ona podchodziła do kołyski, wyciągał do niej rączki i tulił się do jej dłoni, jak gdyby prosząc przebaczenia nie za swoje winy.
Henryk nigdy nie płakał i nie kaprysił; zaczął mówić po czternastu miesiącach, a wkrótce rozmawiał już, jak dorosły.
Ciężkie chwile przeżyła Manon, gdy przekonała się, że dziecko jest niewidome.
Najsłynniejsi lekarze Paryża i Genewy nic pocieszającego nie mogli powiedzieć zrozpaczonej matce.
Ze smutkiem kiwali głowami uczeni, gdyż rozumieli, że pozbawiają nieszczęśliwą kobietę resztek nadziei.
Chociaż jako lekarka pojmowała i wiedziała to samo, jednak jakaś niegasnąca nadzieja tliła się gdzieś na dnie matczynej duszy.
— Za co, za co taka surowa kara? Czem zasłużyłam na cios tak okrutny? — pytała siebie i szukała pociechy w przebłyskach szalonej nadziei.
Czuła niemy wyrzut, spostrzegany w spojrzeniach i słowach matki, rozumiała walkę, toczącą się w niej pomiędzy niechęcią i pogardą dla wnuka, a czarem, którym porywało niezwykłe, dziwne dziecko, o mądrych, niewidomych oczach, wszystko rozumiejące i widzące cudownym wzrokiem swojej duszy.
Poza godzinami pracy w klinice uniwersyteckiej nie rozstawała się z synem, bo to dziecko, zrodzone na cudzem łożu przez nieznanego ojca w obliczu mętnych, bielmem powleczonych okien zimnej izby z chroboczącą pod podłogą myszą, pogardzane przez nią i nienawidzone przez długie, męczeńskie dziewięć miesięcy, wkrótce po przyjściu na świat zawładnęło jej sercem niepodzielnie.
Gdy patrzyło na matkę, tragicznym wzrokiem jasnych, wszystko rozumiejących oczu, na zbolałej twarzyczce żyła taka bezgraniczna ufność i łagodność, że Manon mimowoli przyciskała dziecko do piersi i szeptała pełne miłości i troski słowa.
Już nie myślała młoda matka, skrzywdzona przez ludzi, o wychowaniu syna na mściciela, bo nie mogła wyobrazić sobie nawet krótkiej chwili rozłąki z tą dziwną, drobną istotą.
Gdy przypominała sobie życie synka od pierwszych niemal dni, zdawało się jej, że urodził się z mową rozsądną i cichą, bo rozumiała każdy grymas na jego skupionej twarzyczce, każdy ruch i słabe dźwięki jego głosu, brzmiącego skargą i prośbą. Wrażenie to było tak silne, że nie zdziwiła się bynajmniej, gdy dziecko już naprawdę zaczęło mówić.
Pokochała je całym porywem i uniesieniem matki i byłaby szczęśliwą, gdyby nie świadomość ślepoty Henryka i brak najsłabszych podstaw nadziei usunięcia kalectwa.
Wieczorem, po zaśnięciu małego Henryka, poszła Manon do hotelu des Bergues.
Długo wypytywała zwabionego jej cichem pukaniem sanitarjusza o stan zdrowia kapitana, a gdy dowiedziała się, że wkrótce po jej odejściu zapadł w sen głęboki, zdjęła okrycie i weszła cicho do pokoju chorego.
Cicho usiadła w fotelu i przyglądała się Hansowi. Spał spokojnie, a na wychudłej twarzy błąkał się uśmiech szczęścia. Nagle poruszył się, otworzył przytomne oczy i, ujrzawszy Manon, wcale się nie zdziwił, bo bez powitania zaczął mówić:
— Śnił się mi park Mon-Repos... Nad brzegiem, na trawniku bawimy się we troje pani, ja i mały złotowłosy chłopczyk... Słyszę nawet, jak go pani nazywa. Nie! Nie mogę sobie przypomnieć... Nagle zbliża się do nas jakaś kobieta... jasność od niej bije niezwykła... Wyciąga do mnie pudełko... Biorę je i oddaję pani... Otwiera pani pokrywę i nagle widzę łzy radości w oczach i słyszę... słyszę głośny krzyk chłopczyka: „Jakie piękne słońce!“...
Mówił to natchnionym głosem, łapiąc powietrze drżącemi ustami.
Manon, wzruszona i uradowana, podniosła się z fotelu, czując, że coś się dzieje dokoła niej, gromadzą się jakieś niewidzialne, potężne widma, coś tajemniczego i wielkiego zbliża się z nieznanej strony...
Wzięła chorego za rękę, badając puls.
Hans, czując jej dłoń, przymknął oczy i leżał z zapartym tchem.
Gdy złożyła rękę jego na kołdrze, znowu otworzył oczy.
— To już wieczór? — zapytał.
— Tak, dochodzi dziewiąta — odparła.
— Czy pani wychodziła? — szepnął.
— Powróciłam dopiero przed kwadransem! — odpowiedziała.
— Dziwne!... — rzekł Hans. — Cały czas czułem obecność pani, panno Manon! Byłem taki spokojny... taki szczęśliwy...
Manon zakrzątnęła się koło kolacji chorego, zrobiła mu zastrzyk, polecony przez profesorów, podała lekarstwo i posłała sanitarjusza po świeży lód.
Kapitan długo leżał w milczeniu z przymkniętemi oczami. Manon myślała, że usnął, więc siedziała cicho, bojąc się poruszyć.
Nagle Hans zaczął szeptać:
— Nie ja zburzyłem Patrie-en-fleurs... Chciałem tylko zdobyć miasto, bo innego sposobu na Joego nie było... doprawdy!
Z trwogą spojrzała na rozgorączkowanego. Była przekonana, że mówi w malignie, lecz Hans podniósł powieki i uśmiechnął się przytomnie.
— Doprawdy! — powtórzył szeptem. — Tymczasem moją Patrie-en-fleurs zburzono do szczętu i oto umieram na jej zwaliskach... Takie to śmieszne i takie głupie, doprawdy!... Z oddalenia widzę teraz zupełnie wyraźnie...
Manon nie pytała kapitana, chociaż nie zrozumiała znaczenia jego słów.
— Czy Małachowski tu przyjdzie? — zapytał.
— Przyjdzie, gdy pan będzie się czuł lepiej, — odpowiedziała.
— A Joe Leyston i Roy Wilson? — zadał nowe pytanie.
— Niema ich w Genewie — szepnęła, bacznie przyglądając się choremu.
— Dlaczego?
— Nie wiem — odparła — pewno, z powodu wojny...
— Ach — wojna! — jęknął, ledwie poruszając ustami.
Po chwili usnął...
Manon usiadła na swojem miejscu, zamyślona.
Czuła jednak bezprzyczynną, lecz wielką radość w sercu i potrzebę powiedzenia o niej komuś bardzo bliskiemu.
Myśl jej pobiegła do małego, białego łóżeczka z niebieską siatką.
Westchnęła z głębokiem uczuciem rzewności i nagłego porywu szczęścia.