Para czerwona/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O białym dniu smutniejszy jeszcze miał pozór ten pierwotny obóz powstańczy. Tym, co go składali, brakło jeszcze doświadczenia; były to pierwsze chwile, najtrudniejsze do przebycia, wszystko stworzyć trzeba było z niczego: szczęściem Moskale także rachując na swe siły, żartując sobie z tego zuchwałego porywu, nie spieszyli się z wystąpieniem przeciwko niemu. Nie było stanowczych rozkazów, ani planu do ścigania, oczekiwano, ażeby się to widoczniej uwydatniło, rachując na wielką przewagę sił kilkadziesiąt milionowego państwa. Z drugiej strony do tej opieszałości w działaniu, która dla nas była bardzo szczęśliwą, przyczyniła się w najważniejszych nawet kraju okolicznościach, nie odstępująca nigdy moskiewskiego urzędnika i żołnierza, chciwość. Wszyscy generałowie, oficerowie aż do żołnierzy, dobrze widzieli, że powstanie będzie dla nich zyskowną gratką. Nie chcieli mu tak prędko końca położyć, bo spekulowali na niem. Każdy miał innego rodzaju obłów na widoku: żołnierz rabunek, oficer i rabunek i złodziejstwo na żołnierskim żołdzie i wydzierstwo po dworach i podwójną płacę. Generałowie, którzy nigdzie za nic nie płacili, a za wszystko ogromne rządowi podawali rachunki, wiedzieli dobrze, że przy dłuższej kampanii fortunki sobie porobią. Nie było więc na rękę Moskalom nagłe ukończenie powstania. W ich chciwości mieliśmy doskonałego sprzymierzeńca; wprawdzie za pobicie jakiego oddziału mogli dostać krzyżyki lub gwiazdkę na szlifie, ale ścigając go, pakowali tysiące rubli do kieszeni. Kto zna ducha moskiewskiego wojska, wie, że największy patryotyzm nie zawadza mu do pamiętania o sobie. Cała ta wyprawa, trwająca już rok blisko, nacechowana jest najpodlejszą rachubą owej junaczej armii, której cesarz tak słodko za jej męstwo dziękuje. Bohaterowie moskiewscy uciekają przed najmniejszem niebezpieczeństwem; były przykłady, że bezbronnego chłopa pchali przed sobą na kule, aby sami ściśniętego nieprzyjaciela wziąć mogli gdy się już bronić nie będzie, osaczyć, podejść, w dziesięciu napaść na jednego, rozbrojonych mordować, nad bezbronnym się pastwić, rabować, odzierać, to były czyny, którymi się oni odznaczyli w ciągu całej tej wojny. Z równemi siłami nigdy nawet nie próbowali się mierzyć, szanując drogie swe życie. Każdy z generałów rachował co mu wycieczka przyniesie i naturalnie nie życzył sobie, aby im prędki położyć koniec. Smutno jest tu wyznać, aleśmy w istocie wiele winni przekupstwu i sobkostwu, a jaśniej mówiące, demoralizacyi sług carskich; w czasie pokoju żołnierz traci całą swą ważność, siedzi w koszarach, mrze głodem, a chude oficerki biedę klepią; gdy w wojnie wszystko to panuje, rządzi, szumi i puszcza sobie cugle za wszystkie czasy. Cesarz Mikołaj powiadał, że prócz niego i syna za nikogo nie ręczy, żeby państwa nie okradał, znał doskonale Rosyę, dodać by należało, iż szlachetna armia nie ustępuje w tym względzie nikomu. Ów Lüders, któremu szczękę przebito w Warszawie, sądzony był za złodziejstwo nim został namiestnikiem w Królestwie, a bohater Rosyi Murawiew, stracił miejsce w zarządzie dóbr cesarskich, za wielką miłość cudzego grosza. Zbyteczny to jest może ustęp, ale on poniekąd tłómaczy, dlaczego w pierwszych chwilach przez szpary na powstanie patrzano.
Karol, który spał okryty płaszczem w szałasie, obudził się zmokły bardzo wcześnie; nie było chwili do stracenia. Wśród nocy przybyło znowu kilkadziesiąt ludzi z Warszawy, część ich w lakierowanych butach i letniem prawie ubraniu, spodziewane i przyobiecane zapasy, żywność, broń, odzież, obuwie, nie nadchodziły; należało więc co najprędzej pomyśleć o zaopatrzeniu się w najpierwsze potrzeby życia. Nim jednak Karol rzucił obóz, musiał w nim pewien zaprowadzić porządek. Nie spodziewano się wprawdzie rychłego napadu Moskali, ale licho ich przynieść mogło jakim wypadkiem. Przewidując to, Karol musiał rozstawić placówki, rozdać broń, jaka była na podorędziu, wyznaczyć dowódców oddziałowi i ścisłe w nim zaprowadzić posłuszeństwo.
Z żywnością, którą kapitan nadesłał, trzeba było także pewien uczynić porządek. Ranek cały zbiegł na tych przygotowaniach podrzędnych, ale niezbędnych. Karol miał sobie dane wskazówki, gdzie w sąsiedztwie na pomoc pewną rachować może, wziąwszy więc przewodnika, wyruszył pieszo z obozu w stronę przeciwną tej, z której przybył. Tym razem brnąć trzeba było pieszo przez błota i drzeć się przez zarośle. Trwało to jednak parę godzin nim trafili na ścieżkę, która ich z lasu wywiodła. Nad drożyną, która biegła skrajem boru, stała mała karczemka, do której przewodnik Karola spocząć na chwilę wprowadził. Znaleźli tam tylko szynkarza i szynkarkę, neofitów, którym coś z oczów źle patrzało. Ostrzegł też towarzysz Karola, iż ludziom tym spełna dać wiary nie było można. Udawali więc, on geometrę a tamten włościanina z wsi pobliskiej, który go do dworu prowadził. Upletli całą historyę, aby wytłómaczyć dlaczego po słocie szli pieszo, szynkarz jej słuchał, ale z widocznem niedowierzaniem. Szło o to, aby do jednej z wiosek pobliskich dostać koni. Po długich targach zgodził się zawieść ich gospodarz; uważali wszakże, że przedtem w alkierzu długą z żoną odbywał naradę. Milcząc, siedli na wóz i ruszyli; obaj byli tak znużeni, że i Karol się zdrzemnął i przewodnik jego na ramię neofity pochyliwszy głowę, chrapał.
Nie dostrzegli więc, jak ich woźnica, inną wcale niż potrzeba było powiózł drogą. Nagle obu ocucił krzyk moskiewski nad głowami i spostrzegli, że ich zawieziono do karczmy, którą do koła otaczali kozacy.
Przewodnik Karola zupełnie stracił przytomność, ale grożące niebezpieczeństwo dodało zimnej krwi młodemu człowiekowi, który zdradę woźnicy spostrzegłszy, miał nadzieję z rąk Moskwy z pomocą odwagi się wydobyć. Nie zmieszany wcale, powoli zsiadł z wozu i zaczął pytać, po co tu zajechali? Widząc go tak pewnym siebie, furman, trochę się splątał i zaczął tłómaczyć, że musiał przystanąć w karczmie dla popasu. Kozacy już do koła wóz obstępywali, gdy pomiędzy nimi spostrzegłszy wczoraj widziane twarze, Karol nabrał otuchy; zaczęli go pytać o papiery.
— Prowadźcie mię do oficera, to mu się wytłómaczę.
Właśnie, gdy to mówił, wczorajszy współbiesiadnik nadszedł i jako ze znajomym przywitał się z Karolem.
— Panie kapitanie — rzekł głośno podróżny, udając wesołą minę — jedliśmy wczoraj obiad z sobą, możesz mi pan poświadczyć, że nie jestem żadnym podejrzanym człowiekiem.
— Nu tak — odparł oficer. — A cóż wy tu robicie?
— Potrzebowałem dostać się do sąsiedniej wioski, nająłem oto tego jegomościa, który mnie tu wcale niespodzianie przywiózł.
— Chciałem popaść — wybąknął, dając mu potajemne znaki, woźnica.
Ale kapitan tupnął nogą, pogroził i kazał żołnierzom odstąpić.
— Jeżeli pan każe, to pojadę dalej — rzekł pomieszany szynkarz.
— Mój kochany — odpowiedział mu Karol — nie tłumacz się i nie bałamuć, dobrze rozumiesz coś zrobił; potrzeba mi było jechać w zupełnie przeciwną stronę, powiozłeś mię tu, myśląc, że jestem podejrzanym człowiekiem i że mnie sprzedasz za kilka rubli; każdy zarabia na chleb jak może, patrzaj tylko, żeby ci to na dobre wyszło.
Złapany neofita począł się zaklinać i wyłgiwać niezręcznie. Karol, nie odpowiadając mu nawet, rzucił parę rubli i stręczącą się już furmankę, która jechała w stronę wioski, do której dążył, wziął natychmiast.
Tak szczęśliwie uszedłszy niebezpieczeństwa, nie rychło, gdy już wsi widać nie było, odetchnął. Towarzyszący mu młody chłopak wylękniony okrutnie, ze wściekłością przygodę tę opowiadał wieśniakowi, który ich powoził.
Był to podżyły już człowiek bardzo poczciwego oblicza, którego ta sprawa mocno zdawała się obchodzić.
— Widzicie — rzekł wysłuchawszy — ja tego szelmę propinatora dawno już znam, że on z Moskalami trzyma; prawdę powiedziawszy, umyślniem się ja wam prędzej z furmanką nastręczył, ażebyście co rychlej z między tego kozactwa się wynieśli. Chciał was psiajucha sprzedać ani chybi. Ale mu się prędzej czy później za to judaszostwo dostanie.
Odwrócił się do Karola i mrugnął oczyma.
— Paniczyku, jam stary polski żołnierz i czuję przez skórę kto co ma w sercu; ja zaraz jegomości z oczów poznałem, że panisko musicie tu mieć jakiś poczciwy interes. Dowiozę was bezpiecznie do dworu, ale proszęż was, gdyby tego szelmę można było powiesić? Oczyścilibyście świat z jednego paskudztwa. Niechby też dyndał, to mu się słusznie należy.
Karol nic nie odpowiadał, ale gorąca sztuka Wojtek, który z nim jechał, szepnął w ucho woźnicy:
— Już nic nie gadajcie, ja wam daję słowo, że go oporządzę.
I tak jakoś dojechali do dworu, ale już się wszystko nie szykowało; gospodarza nie było w domu, a natomiast jakiś urzędnik z miasteczka, a z nim burmistrz wielkie nic dobrego w dodatku. Karol nie był z gospodynią znajomy, która go bardzo zimno przyjęła. Nie wiedzieć co było począć, czy dalej jechać czy czekać? W tej niepewności zmiarkował on, że spieszny odjazd mógłby go dać w podejrzenie burmistrzowi, który już i tak bardzo go ze wszystkich stron zachodził.
Mimo chłodnego przyjęcia gospodyni, zapewniwszy ją, że przybył w interesie jej męża, Karol pozostał, skromnie usiadłszy w kątku, ale z wielkim niepokojem w duszy. Każda ubiegająca godzina stracona płaciła się zdrowiem, bezpieczeństwem, wreszcie powodzeniem całej sprawy. Po śmiertelnych dwóch godzinach rozmowy z burmistrzem, który także na pana domu oczekiwał, przybył nareszcie pan Zagłoba i spostrzegłszy Karola w tak poufałych stosunkach z pierwszym szpiegiem okolicy, prawie struchlał. Nie można było o niczem mówić, dopóki się urzędników nie pozbyto. Nowa zwłoka, burmistrz odjechał naostatek, najmocniej przekonany, że Karol był w jakiejś służbie moskiewskiej...
Tymczasem gdy przyszło dowiedzieć się o woźnicę i przewodnika, aby pierwszemu zapłacić, a drugiego odprawić, obu już nie znaleziono. Zaledwie wysadziwszy Karola, puścili się z furmanką niewiadomo dokąd jakby ich kto gnał. Wojtek nie mógł darować judaszowi, że ich chciał oddać w ręce Moskali. Zbrodnia była jawna; namówili się ze starym wiarusem i drapnęli, zanim się opatrzono, że odjeżdżać mają. Pociągnęli oba wprost do obozu, gdzie przed wieczorem przybywszy, Wojtek wlazł na pień i zgromadzonym towarzyszom całą historyę opowiedział. Nie był on wymowny, ale mu serce dyktowało.
— Proszę Ich mościów — mówił z zapałem — niechaj nas kto chce sądzi, czego ten człowiek wart?
— Szubienicy, szubienicy! — krzyknęło kilkanaście głosów.
W gromadzie ludzi otaczających Wojtka stał i ksiądz Bernardyn, pierwszy kapelan pierwszego powstańczego obozu.
— Słuchaj no, braciszku — przerwał uśmiechając się — powiedz no ty mnie co ludzie sobie pomyślą, gdy nim się wojna zaczęła, my już ludzi wieszać będziemy? Dać-by mu ze sto plag i puścić.
— Dobrodzieju — odparł Wojtek — to się psiajucha mścić będzie, okolice zna na wylot i Moskali na nas naprowadzi; jak ma nas zginąć półtorasta, niechaj lepiej on dynda.
— Jest racya, jest racya — rzekł, zażywając tabaki, Bernardyn — ale wszystko jakoś nieładnie od stryczka poczynać.
— Ojcze dobrodzieju, z przeproszeniem też nie my od stryczka poczęli, ale Moskale. Znałem sam tego nieboraczka Jaroszyńskiego, to był taki poczciwy chłopiec, że rzadko, a jednak choć wiedzieli, że był niewinny, choć tam temu wielkiemu księciu ledwie skórę drasnął, toć go obwiesili.
— Hem, hem — rzekł Bernardyn — brzydki to interes, ale jest racya.
Krzyk i wołanie: Na szubienicę zdrajcę! zagłuszyły księdza, który już próżno chciał przyjść do słowa. Zebrało się wnet kilkunastu ochotnika i obsiadłszy furmankę, ruszyli ku karczemce.
— Czekajcie, w ukropie kąpani, szalone pałki — krzyknął Bernardyn — toć to chrześcianin; jeśli mnie nie weźmiecie, nie będzie go komu wyspowiadać. Odbędzie się przynajmniej rzecz regularnie, ja z wami.
Wzięto tedy księdza, ale zmierzchło dobrze nim się do karczemki dostali; obstąpiono ją po cichu, Wojtek wszedł pierwszy; poznawszy go szynkarz, struchlał.
— No bratku — rzekł chłopak — mamy z sobą rachunek.
Na te słowa i ducha nie stało w zdrajcy, spostrzegł on, że okna i drzwi były obsadzone, nie próbując się nawet tłómaczyć, chciał przekupić, ofiarując im wszystko co miał, ale się z niego tylko naśmiano. Obawiano się go wieszać w pobliżu lasu, aby podejrzenia na schroniony w nim obóz nie ściągać, ale nazajutrz rano wisiał jak należy o dwie mile stamtąd, a ojciec Łukasz miał tę pociechę, że go na śmierć po chrześciańsku przygotował...
W nocy wszyscy powrócili do obozu.
Rząd moskiewski nieraz się starał rzucić plamę na powstanie nasze za doraźne dekreta śmierci, które, broniąc się, musiano wykonywać na niebezpiecznych kraju zdrajcach, zarzut to, którym łatwo wojować było. Lecz sądy ludowe pewnie były, mimo braku form, daleko oględniejsze, nierównie sprawiedliwsze niż trybunały moskiewskie. Pomiędzy tymi, których bez dowodów winy, bez obrony, prawie bez sądu poobwieszali i porozstrzeliwali Moskale, było mnóstwo jawnie niewinnych, ukaranych dla rzucenia postrachu; pomiędzy tymi, których osądził głos powszechny, których skarała ręka niewidoma, wyzywamy, ażeby nam pokazano choćby jednego niewinnego. Co do form trybunały rewolucyjne nie ustąpią moskiewskim sądom wojennym, co do sprawiedliwości nic im zarzucić nie można. Stokroć w ostatku łagodniejszymi były one niż moskiewskie komisye i wyrozumialszymi daleko. Żadna rewolucya, w takich warunkach jak nasza, tak by się jeszcze łagodną nie okazała. Na nieszczęście, nieprzyjaciele nasi, jako pierwszej broni używają potwarzy i oszczerstwa. Starczy im pozoru do obwinienia, a świat łatwo się pozorom uwieść daje; niema walki tego rodzaju jak nasza bez użycia gwałtowniejszych środków; ale aby je sprawiedliwie ocenić, potrzeba koniecznie porównać tę rozpaczliwą obronę uciśnionych, z gwałtami nierównie liczniejszymi rządu, którego siła wcale ich nie uniewinnia. Pomimo to znaleźli się głośni Moskwy obrońcy, którzy umęczonemu ludowi wyrzucali jako zbrodnię, że się śmiał zdrajcom i zabójcom bronić. Wielopolski wieszał sam rękami kata, ale puginały i karę śmierci miał za zbrodnię. Nie jesteśmy zwolennikami gwałtu i przemocy, skądkolwiek one idą, prędzej je wszakże darować można roznamiętnionym tłumom, niż któremukolwiek rządowi z łaski Bożej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.