Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I
JAK BRAT GORENFLOT PODRÓŻOWAŁ NA OŚLE, NAZWANYM PANURGUS, I DOWIEDZIAŁ SIĘ WIELE RZECZY, O KTÓRYCH NIE WIEDZIAŁ

Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, niepospolitą okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości“ dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicoit dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Goreniflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wołem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa franki, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwerzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosik — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus“. Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosom, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chioota tak był rozkazujący, a oprócz tego, było w nim przyrzeczenie popasu, że Gorenflot nietylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melum!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach oSsła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak utrzymywał Chicot.
Skoro Chicot dosiadł swojego konia, jak dzielny jeździec, obydwaj nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystąc z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze twojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwadzieścia dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osła i dla mnicha.
Chicot potrząsnął głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, aby o ważnej uprzedzić rzeczy. Do miljona djabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Ohtcot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dlatego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawili w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta i chciałbym je z paryskiemi porównać. Cóż ty na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł Gaskończyk — jechać potrzeba jak najspieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na twego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą nim koniu, aby jak utrzymywał, wygłodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, postanowił trzymać się i grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osioł rycząc, biegł ztyłu.
W pierwszych chwilach bał się Gorendflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał mu Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając koniu ostrogą.
— Jak to nie ze wszystkim! — zawołał mnich — naco zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopom! — odpowiedział Gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopom; ale jego krok zupełnie nie zadawalniał jeźdźca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Poweidz mi panie Chicot — zapytał — czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię.
— Naprzód! naprzód — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensji do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie ni zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Paniurgus już niema sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazji człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, niby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy muła.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot, — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, zacóż tak ciężko mnie karzesz!
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagłe, że biedne zwierzę o mało nie padło na przednio nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, niełatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześlizgnął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł otaczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzą, przecież nie chcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździe, każemy sobie upiec wieprzowiny, parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, a od tylu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy?
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy śpiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutna!...
I wydal ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie chce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt długi i gruby zarazem.
Panurgus, chociaż osioł, uważał co się dzieje wokoło niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jogo grzbietowi. Spojrzał ma Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.
Gaskończyk zabrał kij z sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.