Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
OJCIEC I CÓRKA

Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego: albowiem dowiedział się, że pan de Monsoreau niechętnie jest widziany.
Przychylność młodego Remy uradowała go.
Bussy pojmował, że niema chwili do stracenia.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa ten, kto może go pocieszyć, a odwleka pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli i udali się w drogę w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego. Pan de Meridor, który od dwudziestu lat nie był w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną.
Pomimo podziwu, w miarę zbliżania się do celu podróży, baron był coraz smutniejszy.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu?
Spoglądał na Bussego i zapytał, dlaczego na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich cierpień.
Czyż nie stosowniej byłoby lekceważyć księcia, udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Bussy, jak zdolny wódz kazał lekarzowi jechać naprzód i zbadać sytuację.
Remy powrócił z doniesieniem, że droga do pani de Monsoreau jest zupełnie bezpieczna.
Baron tymczasem patrzył zdumiony.
— To tu — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
— Nie zupełnie — odrzekł Bussy — w każdym razie tu przebywa jego ukochana.
Czoło starca zachmurzyło się.
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy zupełnie inaczej żyjemy, lekkie paryskie obyczaje rażą nas i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę chce się widzieć ze mną, może przyjąć mię w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. Wkońcu skoro jesteś uczciwym człowiekiem, dlaczego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dlatego, aby mię przekonać, że moja Diana żyłaby jeszcze, gdyby przełożyła hańbę nad zgon.
— Cierpliwości, — rzekł Bussy z uśmiechem, nie należy uprzedzać się. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna?
— Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?.., a mówiłeś, że książę ją kochał?
— Zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym, opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie“; mnie zaś obiecywać pociechę, jest to przyrzekać cud
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła zdumionemi oczyma na lekarza, Bussego, i na starca; nie mogła pojąć jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia, że Bussy wrócił i pragnie z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Proszę, panie baronie.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a wtem dał się słyszeć głos Diany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, proś.
— Ten głos! — zawołał baron, zatrzymując się — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź, baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, na schodach, w pełnem świetle, ukazała się Diana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca się, chociaż nie wiedziała, że ujrzy ojca.
Na ten widok, baron wydał krzyk i wzniósłszy ręce, stał osłupiały, z oczyma obłąkanemi, tak że Diana stanęła również strwożona.
— Diana żyje! Diana! moja Diana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, stary dąb, którym śmierć Diany zachwiała tylko, ów szermierz, mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby upadł, gdyby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże. panie Bussy — zawołała Diana co się stało ojcu?
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła.
— Jakto! — zawołała Diana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt, — zawołał starzec, odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczni! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystko.
Nagle, wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety?... ojcze — odezwała się Diana.
Bussy zebrał siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan Monsoreau moim zięciem i nikt, nawet ty sama Diano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż te wszystkie tajemnice!
— A! tak, tak, ojcze — zawołała Diana — dlaczego pan de Monsoreau śmierć moją rozgłosił? dlaczego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszane spojrzenie Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron.
— Cóż cię tak dziwi, ojcze — odrzekła Diana tonem wyrzutu — wszak mi rozkazałeś go zaślubić?
— Tak, jeżeli cię ocali.
— Ocalił mię — rzekła półgłosem Diana, padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dlaczegóż mi donosił o twojej śmierci? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. — Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz mógł mi powrócić życie.
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, uważałem za swój obowiązek wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec, a teraz pozwól, że się oddalę.
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękał się księcia, a teraz znowu pan Bussy się go obawia.
Diana rzuciła na młodzieńca spojrzenie, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę, a ty, pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Diana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej zaleciłeś, i na który sama zezwoliła.
Diana załamała ręce i łkać poczęła.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał, że zanadto porywcza przychylność jego dla pana de Monsoreau, zgotowała córce nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— Ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy dotrzymasz słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego szlachcica i sam to hrabio czujesz. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!.... — mówiła Diana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność mówiąc, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau; a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem, że ujrzysz ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja lękam się tego człowieka; nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przeczuwam kata.
— Diano, Diano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili utrzymywała; — tak, lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było, jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślone? Baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym ocalił twoją niewinną córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele wybaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy.
Zmieszany mimowolnem zapomnieniem się, Bussy wymownem spojrzeniem tylko zakończył zdanie.
Diana pojęła je może lepiej niż gdyby je wypowiedział w całości.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż. Tak więc, mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś ode mnie powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie albo daremną jest twoja trwóga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Diana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Widzę — rzekł Bussy — że cokolwiek powiem, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moją ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie. Wypełniłem moją powinność, i nic więcej nie mam tu do czynienia. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, odchodzę nic ujrzysz mię już więcej.
— A!... — wykrzyknęła Diana, chwytając młodzieńca za rękę — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział moją chęć należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Diany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, — przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Diany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązana dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.