Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
JAK BOSSY POSZUKUJE SWEGO MARZENIA,
CORAZ BARDZIEJ PRZEKONANY, ŻE JEST TO
RZECZYWISTOŚĆ.

Bussy i książę Andegawański powracając razem byli obadwa zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, chwaliwszy energję księcia, okazania w rozmowie z królem — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylji; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list do królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdy się dostał za bramę, widziałem, Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się rozpoczął mój sen. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Tempie; obok mnie był ksiądz Augustjanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Z jakiejś przyczyny, podczas gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten sen coraz głębiej jest wyryty w mojej duszy!...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Niepodobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosami, i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przeprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — aby dobrze rozpocząć dzieło, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylji.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądne go, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludziom czekać, a sam udał się ulicą św. Antoniego ku zamkowi Bastylji.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż opustoszał. Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylji pełen był kałuż i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, było wiele bram, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Jest tu pięćdziesiąt domów zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymmując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie młodzieniec jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczeni i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ruchy.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawał się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne zygzaki w chodzie.
Właśnie postać pośliznęła się i odgłos stłumiony, któremu towarzyszyło wstrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny szuka stalszego punktu oparcia.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże odpuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani warjat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Na ten domysł naprowadziły przez Bussego ostattnie posłyszane wyrazy.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; stąd powinno już być blisko“.
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ach! chyba skonam! zawołał.
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, nie spodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan szukałeś domu?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
Więc istotnie byłeś w tym domu?
— W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoją pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przedewszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin,
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d‘Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moją ciekawość.
— Rzecz się ma tak — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał pozostać w domu, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Poprostu i tajemniczo zarazem — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczymy jak to było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nie obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków stąd; jestem biedny chirurg ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacjentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudoin, Remy imię zechrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudoin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy miły obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem; lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale niedelikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda; nie chciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistoletów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką, Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś nie czyniąc żadnej uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie niedaleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoźmi, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez kurytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, i głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan coś pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, oprócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety mającej najwięcej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Pięknej, jak anioł.
— Tak.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej zrobiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano prawie się zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mnie... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i uczuwam jakąś skłonność do ciebie. Ale później o tem, mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Skąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną, i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię uczynię szczęśliwym. Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, głos tej pani odezwał się: panie Remy.
— Wiedział twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęciła dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moją rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, jestem sławnym operatorem i żaden pradzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. Czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!... panie hrabio... ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracja nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć,.
— Panie hrabia!... — mówił młody lekarz — jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacjentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważanym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia1?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Uczynię wszystko, co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz, która da się ująć...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.