Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
Jak królowa matka i Chicot zgodzili się w zdaniu i jak król usłuchał tego zdania.

Henryk widząc zamyślenie Chicota, sądził, że jak drugi Archimedes, nie ruszyłby się z miejsca, chociażby szturmem Paryż brano.
— A!... niegodziwcze — zawołał głosem grzmiącym — oto jak bronisz swojego króla!
— Bronię go, jak mogę i sądzę, że bronię dobrze.
— Dobrze! a! próżniaku.
— Dowiodę tego co mówię.
— Bardzom ciekawy.
— Z łatwością... najprzód, Najjaśniejszy panie, wielką, popełniliśmy niedorzeczność.
— Jaką?
— Czyniąc, cośmy uczynili.
— A!... — westchnął Henryk, napotykając dwa przenikliwe umysły, które niemogły się połączyć, aby dojść do jednego celu.
— Tak — odpowiedział Chicot — twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! a teraz ja sam uważam, że oni nie należeli do niczego; twoi przyjaciele wołali: śmierć Andegaweńczykom! i mogli wzniecić ową wojnę domową, której nie udało się wzniecić Gwizyuszom, choć tak bardzo im potrzebna teraz; gdyby twoi przyjaciele wypłoszyli byli Andegaweńczyków, coby się stało?...
— Alboż rzeczy zaszły tak daleko?
— Nie mogły już chyba zajść dalej.
— Mimo tego, nie rozumiem, co robiłeś siedząc na kamieniu.
— Wykonywałem bardzo pilną robotę.
— Jaką?
— Kreśliłem obraz prowincyj, które brat przeciwko tobie podburzy i liczyłem, wiele ludzi mogą mu dostarczyć.
— Chicot! czyż około siebie mam mieć tylko złowróżbne ptaki?...
— Mój synku, sowa śpiewa w nocy, bo to jej pora. Czas jest posępny i dla tego ja śpiewam jak sowa. Patrzaj!...
— Na co?
— Patrzaj na moję kartę geograficzną. Oto naprzód Anjou, podobne do grzanki, tutaj schronił się twój braciszek, zatem Anjou pierwsze umieściłem. Anjou pod dobrym zarządem i przy pomocy hrabiego Monsoreau i Bussy, może dostarczyć, że nie przesadzę, dziesięć tysięcy pod broń.
— Czy tak?
— Najmniej. Następnie Gujanna, widzisz ją?... oto jest, ta figura podobna do leżącego cielęcia. Gujanna, to siedlisko niechętnych, którą Anglicy nie dawno opuścili. Gujanna może powstać nie przeciw tobie, lecz przeciw Francyi. Na Gujannę można liczyć ośm tysięcy wojska. Na prawo Gujanny, mamy Bearn i Nawarrę, widzisz te dwie prowincye, podobne do małpy siedzącej na słoniu? Prawda, wyniszczono Bearn ale na Nawarrę można liczyć trzy, albo cztery kroć sto tysięcy ludności. Przypuśćmy, że Nawarra ściśniona przez Henryka da pięć procent wojska, to uczyni szesnaście tysięcy. Zliczmy to wszystko a zobaczymy!

Anjou................. 10,000
Gujanna............ 80,00
Bearn i Nawarra 16,000
————————
Razem 34,000

— Czy myślisz — rzekł Henryk — że król Nawarry połączy się z moim bratem?
— Dlaczego nie?
— Czy myślisz, że należał do jego ucieczki?
Chicot wlepił wzrok w Henryka.
— Henryku — rzekł — to myśl nie twoja.
— Dlaczego?
— Bo słuszna...
— Mniejsza o to czyja; odpowiedz na moje pytanie: czy król Nawary wpływał do ucieczki Franciszka?
— Słyszałem jego zwyczajną klątwę: „Ventre saint gris“ przy ulicy Ferronerie, a z tego łatwo dzisiaj wyprowadzić wniosek.
— Słyszałeś klątwę?
— Na honor, słyszałem; dziś sobie dopiero przypominam.
— Więc był w Paryżu?
— Tak sądzę.
— Zkąd wnosisz?
— Z moich oczów.
— Więc widziałeś króla Nawarry?
— Widziałem.
— I nie powiedziałeś mi, że nieprzyjaciel przychodzi mi urągać w mojej stolicy
— Albo się jest szlachcicem, albo nie.
— I cóż z tego?
— Szlachcic nie jest donosicielem.
Henryk zamyślił się.
— A więc — rzekł — Bearn i Aujou, Franciszek i Henryk...
— Nie licząc trzech Gwizyuszów.
— Jakto! więc sądzisz, że są w związku?
— Trzydzieści cztery tysiące ludzi z jednaj strony — mówił Chicot do siebie licząc na palcach, dziesięć tysięcy z Aujou, ośm z Gujanny, szesnaście z Bearn, dwadzieścia pięć pod dowództwem Gwizyusza, to uczyni pięćdziesiąt dziewięć tysięcy ludzi; odtrąćmy chorych na podagrę, na reumatyzm i inne choroby, to jeszcze ładna sumka zostanie.
— Ależ Henryk Nawarski i Gwizyusz są nieprzyjaciółmi.
— To im nic nie przeszkodzi do połączenia się przeciwko tobie; łatwiej im przyjdzie pokonać siebie samych, gdy ciebie zwyciężą.
— Masz słuszność Chicot i moja matka ma słuszność, trzeba temu wszystkiemu przeszkodzić. Pomóż mi zebrać szwajcarów.
— Tak, szwajcarów, Quelus ich wyprowadził.
— Moję gwardyę...
— Schomberg ją zabrał.
— Moich ludzi służbowych...
— Poszli z Maugironem.
— Jakto!... — zawołał Henryk — bez mojego rozkazu?
— A od jak dawna Henryku dajesz rozkazy? O! gdyby szło o biczowanie, albo o procesyę, to co innego; tam zupełną masz wolność, lecz gdy idzie o rządzenie państwem, albo o wojnę, to cię Schomberg, Quelus, Maugiron, albo Epernon wyręcza.
— To tak?... — zapytał Henryk.
— Pozwól sobie powiedzieć Henryku — rzekł Chicot — że dopiero siódmym, albo ósmym jesteś królem we Francyi.
Henryk przygryzł wargi i tupnął nogą.
— Hm!... — pomruknął Chicot.
— Co tam takiego?... — zapytał król.
— To oni, Henryku; patrzaj, to twoi ludzie.
W istocie, pokazał królowi trzech, albo czterech jeźdźców, za któremi piesi i konni zdążali.
Jeźdzcy wjeżdżali do Luwru nie zważając na dwóch mężczyzn stojących nad fosą.
— Schomberg!... — zawołał król — Schomberg!
— Hola! kto mnie woła?
— Pójdź, pójdź tutaj.
Schomberg poznał głos i przybliżył się.
— A! dla Boga, to król.
— Ja sam, który ciebie szukałem a nie mogąc znaleźć, czekałem niecierpliwie. Coście robili?
— Cośmy robili?... — powtórzył drugi jeździec zbliżając się.
— Ach! pójdź, pójdź Quelus — mówił, król — a drugi raz nie oddalaj się bez mojego pozwolenia.
— Nie ma potrzeby, dodał trzeci, w którym król poznał Maugirona, wszystko skończone.
— Jakto skończone?... — powtórzył król.
— Bogu dzięki!... — rzekł Epernon ukazując się nagle.
— Hosanna!... — wykrzyknął Chicot wznosząc ręce do góry.
— Więc ich pozabijaliście?... — zapytał król, a potem dodał cicho — umarli nie powstają.
— O! gdybyście ich pozabijali — dodał Chicot,
— Ale gdzie tam — odpowiedział Schomberg — pouciekali jak gołąbki; nawet broni zetrzeć z niemi nie było można.
Henryk zbladł.
— Zkimeście się starli?
— Z Antraguetem.
— No, przynajmniej ten dostał po uszach.
— Owszem, zabił lokaja Quelusa.
— Zatem mieli się na baczności?... — zapytał król.
— Zapewne: wszak sam Najjaśniejszy panie krzyczałeś: śmierć Andegaweńczykom! kazałeś poruszać działa, bić we wszystkie dzwony i chcesz żeby ludzie ogłuchli?
— Koniec końcem — rzekł król — wojna domowa się gotuje.
Na te słowa Quelus zadrżał.
— Do dyabła! prawda.
— To szczęście, że się już przekonałeś — rzekł Chicot. Panowie Schomberg i Maugiron jeszcze o tem powątpiewają.
— Będziemy bronili korony i króla — odpowiedział Schomberg.
— Co do tego, mamy Clissona, który mniej mówi a więcej działa, zrobił uwagę Chicot.
— Mój panie Chicot — rzekł Quelus — ty co kota do góry nogami zwykle odwracasz, racz sobie przypomnieć, że przed dwoma godzinami, razem z nami krzyczałeś.
— Ja?
— A nawet wywijałeś szpady wołając: śmierć Andegaweńczykom!
— Ja co innego, ja Jestem błaznom, ale wy ludzie rozumni...
— Zgoda panowie — rzekł Henryk — nie długo wojnę będziemy mieli.
— Co Wasza królewska mość rozkaże?... — zapytał Quelus?
— Żebyś tak lud uspokoił, jakeś go podburzył; żebyś powrócił do Luwru Szwajcarów, gwardyę i domowników i żeby lud uważał całą sprawę, jako dzieło kilku ludzi pijanych.
Ulubieńcy króla rozeszli się odnosząc jego rozkazy oficerom, towarzyszącym im w wyprawie.
Henryk powrócił do matki, która czynna i zachmurzona, wydawała służbie rozkazy.
— Cóż tam nowego? — rzekła.
— Stało się, co powiedziałaś.
— Uciekli?
— Niestety!.. tak.
— A dalej?
— Alboż tego nie dosyć?
— A miasto?
— Miasto jest wzburzone; lecz jestem spokojny, bo trzymam je w ręku.
— A prowincye?
— Prowincye mogą się burzyć.
— I cóż myślisz uczynić?
— Mam jeden sposób.
— Jaki?
— Wydaję rozkazy pułkownikom, zwołuję milicyę, ściągam wojsko i uderzam na Andegaweńczyków.
— A Gwizyusz?..
— Gwzyusz!.. Gwizyusz!.. jeśli potrzeba, każę go uwięzić.
— Tak, jeśli ci się uda.
— Cóż wtedy począć?
Katarzyna skłoniła głowę na piersi i zamyśliła się.
— To co zamierzasz, niepodobne do wykonania, mój synu — rzekła.
— A zatem dzisiaj nie mam natchnienie — zawołał król rozgniewany.
— Bynajmniej... lecz jesteś pomieszany; przyjdź naprzód do siebie, a potem, zobaczymy.
— Więc ty matko, myśl za mnie.
— Widzisz, mój synu, że wydałam rozkazy.
— Jakie?
— Względem wyprawy posła.
— Do kogo?
— Do twojego brata.
— Posła, do tego zdrajcy?... upokarzasz mię matko.
— Teraz być dumnym nie można — odrzekła surowo Katarzyna.
— Posła, który ma żądać pokoju?..
— Niech go okupi, jeśli potrzeba.
— Na co i po co?..
— A!.. mój synu, chociażby dlatego, aby później powiesić tych, którzy uciekli. Czyś nie mówił przed chwilą, że chciałbyś ich posiadać
— Na honor, za każdego z nich dałbym jednę prowincyę.
— Kiedy jest cel, to warto myśleć o środkach — mówiła Katarzyna głosem przenikającym, który w głębi serca Henryka, podniecał nienawiść i zemstę.
— Masz słuszność, matko — rzekł — ale kogóż poślemy?...
— Szukaj między twojemi przyjaciółmi.
— Napróżno; nie mam zdolnego do podobnego poselstwa.
— Powierz je jakiej kobiecie.
— Kobiecie? chybaby tobie, moja matko.
— Mój synu, ja stara, zmęczona, śmierć może znajdę za powrotem, ale tak śpiesznie udam się do Angers, że brat twój nie zdoła nic przedsięwziąć.
— O!... moja matko, moja dobra matko!... — zawołał Henryk z wylaniem, całując ręce Katarzyny — ty jesteś mojem wszystkiem, moją podporą i radą.
— To znaczy, że zawsze jestem królową Francyi — pomruknęła Katarzyna, spoglądając na syna z wyrazem czułości i politowania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.