Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
Dyplomacya pana de Saint-Luc.

Bussy wśród ciemnej nocy powrócił do siebie pieszo; lecz zamiast, jak się spodziewał, zastać u siebie pana de Saint-Luc, zastał list od niego, zapowiadający mu bytność przyjaciela nazajutrz.
W rzeczy samej, około szóstej rano, Saint-Luc, w towarzystwie jednego sługi, opuścił Meridor i skierował się ku Angers.
Przybył pod wały miasta w chwili otwierania bram i nie zważając na poruszenie ludu, dostał się do domu Bussego.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się serdecznie.
— Racz mój drogi Saint-Luc — mówił Bussy — przyjąć gościnność w mojej nędznej chacie. Stoję obozem w Angers.
— Tak — rzekł Saint-Luc, jako zwycięzca, to jest, na polu bitwy.
— Co to ma znaczyć, przyjacielu?
— Moja żona nie ma dla mnie tajemnic, jak ja dla niej, mój Bussy; wszystko mi opowiedziała. Życzę ci powodzenia mój drogi, lecz pozwól udzielić sobie rady...
— Chętnie.
— Pozbądź się tego nienawistnego Monsoreau, dotąd, nikt nie wie o twoim związku z jego żona, a tu stosowna pora, z której trzeba umieć korzystać. Później, gdy wdowę zaślubisz, nikt nie powie, żeś ty ją wdową uczynił.
— Ważna jest ku temu przeszkoda.
— Jaka?
— Przysięgłem Dyanie szanować życie jej męża.
— Źle uczyniłeś.
— Bardzo złe.
— Dlaczego?
— Któż widział takie czynić przysięgi Co u dyabła! Jeżeli ty się nie pospieszysz to ja ci powiadam, że on wszystko odkryje i zabije ciebie.
— Stanie się, jak Bóg zechce — odpowiedział Bussy — ale przynajmniej nie złamię uczynionej przysięgi, i nie zabiję jej męża.
— Jej męża! wiesz, że on nim nie jest.
— Tak, ale nosi ten tytuł, prócz tego, gdybym złamał przysięgę, światby mię ukamienował, a on, dzisiaj potwora, stałby się prawie świętym.
— Ja ci nie radzę, abyś go sam zabijał.
— Przez zbójców!... A! Saint-Luc, jakąż mi dajesz radę.
— Któż ci mówi o zbójcach?
— A o kim mówisz?
— Przyszła mi myśl, ale nie zupełnie dojrzała i dla tego niechcę ci jej komunikować. Chociaż nie mam takich jak ty powodów, nienawidzę tego Monsoreau; mówmy raczej o żonie, jak o mężu.
Bussy uśmiechnął się.
— Saint-Luc — rzekł Bussy — ty jesteś dobrym przyjacielem i można liczyć na ciebie, wiesz zaś, że moja przyjaźń trzema się opłaca rzeczami: kieską, szpadą i życiem.
— Dziękuję ci, chciałbym się wzajem odpłacić.
— Teraz, co masz mi powiedzieć o Dyanie?
— Chciałem się spytać, czy nie myślisz być w Meridor?
— Mój drogi, wiesz przyczynę...
— Wiem, w Meridor możesz spotkać pana de Monsoreau; musiałbyś mu uścisnąć rękę, a to ciężko, gdy się kogo nienawidzi. Prócz tego, możebyś ujrzał, jak on całuje Dyanę, a i to okropna rzecz...
— A! jak ty wszystko dobrze rozumiesz. Teraz, drogi przyjacielu...
— Zegnasz się ze mną?... — zapytał Saint-Luc nie pojmując myśl? Bussego.
— Przeciwnie; proszę cię, abyś został, bo o wiele rzeczy mam cię zapytać.
— Pytaj.
— Czy dzisiejszej nocy nie słyszałeś dzwonów i wystrzałów?
— Słyszałem i dziwiło mię, to...
— A rano, w mieście, nic nie uważałeś?
— Jakieś poruszenie, chciałem się pytać, co to znaczy?
— To znaczy, że książę Andegaweński wczoraj przybył.
Saint-Luc podskoczył na krześle, jakby mu kto o dyable wspomniał.
— Książę w Angers! wszak mówione, że w Luwrze uwięziony.
— Tak jedno, jak drugie, prawda. Uciekł oknem i tutaj się schronił.
— I cóż?... — zapytał Saint-Luc.
— Otóż — rzekł Bussy — pora pomszczenia się za twoje prześladowanie. Książę ma swoich stronników, będzie miał wojsko i można zapalić wojnę domową.
— O! o!
— Sądziłem, że razem coś zrobimy.
— Przeciw królowi?
— Ja nie mówię przeciw królowi, ale przeciwko tym, którzy broń, na nas podniosą.
— Mój Bussy — odpowiedział Saint-Luc — przybyłem do Anjou odetchnąć świeżem powietrzem, a nie wojować.
— Lecz pozwól się księciu przedstawić.
— Nie, mój Bussy, nie lubię Angers i chciałbym je, jak najprędzej opuścić; jest to nudne i czarne miasto. Kamienie tutaj są miękkie jak ser, a ser twardy, jak kamienie.
— Mój drogi, wielką mi zrobisz przysługę, gdy uczynisz, co żądam; książę mnie pytał, po co przybyłem, a nie mogąc mu prawdy powiedzieć i pamiętając, że on kochał Dyanę, powiedziałem, że starałem się zebrać mu stronników, nawet dodałem, że z jednym z nich mam schadzkę.
— Powiedz mu, że go widziałeś i że za sześć miesięcy odpowie stanowczo.
— Przyznam się, że twoja dyplomacya nie bardzo zręczna.
— Słuchaj; ja na świecie nic nie mam droższego nad żonę; ty zapewne nic nad swoję kochankę; zróbmy układ pomiędzy sobą, że wrazie potrzeby, ty będziesz bronił mojej żony, ja zaś twojej Dyany. Na taki układ zgoda, ale nie na polityczny. Tak, możemy się porozumieć.
— Muszę ci ustąpić, bo widzę, żeś w tej chwili silniejszy. Ja ciebie potrzebuję, a ty możesz się obejść bezemnie.
— Przeciwnie, ja twojej potrzebuję pomocy.
— Jakto?
— Przypuśćmy, że wasi mieszkańcy zechcą napaść na Meridor.
— Masz słuszność; lękasz się zwycięzców?
Dwaj przyjaciele śmiać się zaczęli, że zaś słychać było strzały armatnie i służący doniósł, że książę przywołuje Bussego, uścisnęli się i rozsiali.
Bussy pobiegł do książęcego zamku, gdzie już szlachta ze wszystkich stron się zjeżdżała; przybycie księcia Andegaweńskiego stało się głosnem na ośm mil w około, a miasta i wsie podawały sobie tę wiadomość.
Bussy przygotował urzędowe przyjęcia, ucztę i mowy; myśląc, że kiedy książę będzie przyjmował, mówił i jadł, on znajdzie czas zobaczenia Dyany, chociaż na chwilę.
Powrócił więc do domu, dosiadł konia i galopem ruszył do Meridor.
Książę pozostawiony sam sobie, miał bardzo piękną mowę i sprawił nią cudowny skutek; mówił o Lidze, o związku z Gwizyuszem i o prześladowaniu, jakiego doznał, w skutek przychylności ludu paryzkiego.
Po mowie, przejrzał szlachtę, uważając bacznie kogo brakuje.
Gdy Bussy powrócił była czwarta po południu; zeskoczył z konia i przedstawił się księciu, okryty pyłem i potem.
— A! mój Bussy — mówił książę — jak uważam, pracujesz.
— Jak widzisz, Mości książę.
— Gorąco ci?
— Biegłem prędko.
— Bądź ostrożnym, abyś nie zachorował.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Zkąd przybywasz?
— Z prowincyi. Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony z licznego zgromadzenia.
— Tak; ale tutaj kogoś brakuje.
— Kogo takiego? — Twojego protegowanego.
— Mojego protegowanego? — Tak, barona do Meridor.
— A!... — rzekł Bussy mieniąc się nagle.
— Jednak o nim zapominać nie trzeba, chociaż on mnie zapomina; jego wpływ jest przemożny.
— Czy tak książę sądzi?
— Jestem przekonany. On był korespondentem Ligi w Angers, on był obranym przez Gwizyusza, a Gwizyusze nie lada kogo użyją. Bussy, koniecznie go tu potrzeba.
— Ja sądzę, że nie przybędzie.
— Ja sam udam się do niego.
— Do Meridor?
— Dla czegóż nie?
Bussy nie mógł powściągnąć radości błyszczącej w oczach.
— Prawda; jesteś księciem i wszystko ci wolno.
— Czy sądzisz, że mi niechętny?
— Ja się z nim nie widziałem.
— Nie widziałeś?
— Wie.
— Działając tutaj, powinieneś był o nim pamiętać.
— Gdyby był nigdy się do mnie nie udawał, gdybym go był nie zawiódł...
— A tak...
— A tak, nie miałem śmiałości przedstawić się...
— Alboż nie ma, co żądał?
— Jakto?
— Chciał, aby jego córka była hrabiną i jest nią.
— Nie mówmy o tem, Mości książę.
I odwrócił się.
W tej chwili nowi przybyli geście i książę udał się do nich.
Bussy sam pozostał.
Wyrazy księcia dużo mu dały do myślenia.
Co rzeczywiście myśli książę o baronie de Meridor?
Czy istotnie to co mówi?... Czy w nim upatruje podporę sprawy swojej.
Czy pozoru nie używa, dla zbliżenia się do Dyany?...
Bussy rozważał położenie; widział go poróżnionym z bratem, wygnanym z Luwru i stojącym na czele powstania.
Porównał interesy materyalne i uczucia miłosne.
Ostatnie były lżejsze.
Bussy gotów był wszystko księciu przebaczyć, byle nie miał tej myśli.
Przepędził noc z Jego książęcą mością, bankietując ze szlachtą andegaweńską i damami andegaweńskiemi, które, gdy się odezwała muzyka, uczył najnowszych tańców.
Nie trzeba mówić, że był podziwem kobiet a postrachem mężów.
Pomuskiwał często wąsa i grzecznych panów zapytywał, czyby nie chcieli użyć przechadzki przy świetle księżyca.
Że zaś do Angers sława go uprzedziła, odmowną dostawał odpowiedź.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.