Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Jak Bussy mógł mieć trzysta pistolów za swego konia i jak go oddał za darmo.

Bussy nazajutrz wyjechał z Angers, za nim najtaniej wstający mieszkańcy, ze snu się obudzili.
Nic jechał on, lecz leciał.
Dyana wyszedłszy na taras zamkowy, zkąd widać było białą i krętą drogę, ujrzała, wpośród zarośli, punkt czarny, który przybliżając się, tuman kurzu za sobą pozostawiał.
Natychmiast zeszła, aby nie dać czekać Bussemu i aby okazać, że także czekała.
Słońce zaledwie ozłociło szczyty dębów, rosa połyskiwała na trawie, a w dali słychać było trąbkę Saint-Luca, do czego podniecała go Joanna, aby przypomnieć przyjaciółce, że ją samą pozostawiła.
Serce Dyany przepełniało się radością. Czuła w sobie młodość, piękność i miłość zarazem.
Gdy biegła, zdawało się jej, że dusza wyrywa się z ciała, i chce ulecieć wysoko, daleko ku niebu.
Ale z domu do zwierzyńca było daleko.
Małe stopki wikłały się w trawie, a oddechu brakowało.
Nie mogła więc przybyć na umówione miejsce aż wtedy, gdy Bussy mur przeskakiwał.
Widział ją biegnącą; przybyła do niego z wyciągnionemi rękami.
Powitanie było długie i serdeczne.
O czem mówili?... kochali się.
O czem myśleli?... widzieli się.
Czego pragnęli?... siedzieli przy sobie i trzymali się za ręce.
Dzień minął jak godzina.
Gdy Dyana ocuciła się z owego snu słodkiego, przycisnął ją do serca i rzekł:
— Dyano, zdaje mi się, ze od dzisiaj widzę jasno drogę, wiodącą do wieczności. Ty jesteś światłem, które mi szczęście odsłania; nie znałem nic na tym świecić i mogę powtórzyć, co ci wczoraj mówiłem: przez ciebie żyć zacząłem, dla ciebie więc umrę.
— A ja — odpowiedziała Dyana — która rzucałam się bez obawy w chłodne objęcia śmierci, drżę, dzisiaj na samo jej wspomnienie, pragnę mieć czas kosztować miłości twojej. Ludwiku, czemu nie pójdziesz do zamku? Mój ojciec będzie kontent, gdy cię zobaczy; pan Saint-Luc jest twoją przyjaciółką. Pomyśl więc, jak każda godzina jest dla nas drogą.
— Niestety!.. Dyano, gdybym raz był w zamku, chciałbym tam być zawsze. Wtedy skoro cała prowincya będzie o tem wiedziała, a skoro wieść dojdzie do twojego małżonka... Wszak nie pozwoliłaś uwolnić się od niego.
— A to na co?.. — odpowiedziała z wyrazem trudnym do opisania, który jest tylko w głosie kobiety ukochanej.
— Dla spokojności naszej, dla naszego szczęścia, powinniśmy ukryć nasze uczucie przed wszystkiemi. Dosyć, że wie pan Saint-Luc, to i mąż lej będzie wiedział.
— A to dlaczego?...
— Czy od dzisiaj ukryjesz co przedemną?...
— Prawda.
— Dzisiaj pisałem do Saint-Luca, chcąc się z nim widzieć w Angers; musi dać słowo, że nikomu nie powie. To jest tem konieczniejsze, że w czasie ważnych wypadków Paryż opuściłem.
— Masz słuszność. Prócz tego, mój ojciec jest nader surowy i sam gotów powiedzieć panu de Monsoreau...
— A więc działajmy tajemnie; jeżeli taka wola Boga, aby nas odkryli nasi nieprzyjaciele, to przynajmniej nie miejmy sobie nic do wyrzucenia.
— Ludwiku, Bóg jest dobry, nie powątpiewaj o łasce jego.
— Ja nie wątpię o Bogu, lecz lękam się szatana, zawistnego szczęściu ludzi.
— Pożegnaj mnie, mój drogi i nie odjeżdżaj śpiesznie, lękam się o ciebie.
— Bądź spokojną; koń ujeżdżony a ja znam drogę. Gdy jadę zamyślony, puszczam mu cugle, on sam idzie...
Kochankowie długo tego rodzaju prowadzili rozmowę, przerywaną tysiącem pocałunków.
Nakoniec, odezwała się trąbka myśliwska i Bussy odjechał.
Jadąc i marząc o upajającem szczęściu, jakiego doznał, o przeszłości i teraźniejszości, o względach księcia, o niewoli jakiej doświadczył, przypomniał sobie, że niebawem bramy miasta mają zamykać. Koń szedł wolno a noc zapadała powoli.
Właśnie miał mu dać ostrogę, gdy za sobą tentent posłyszał.
Dla ukrywającego się, osobliwie dla kochanka, wszystko jest trwogą.
Kochankowie szczęśliwi, są jak złodzieje.
Myślał właśnie czy puścić się galopem, czy rzucić na bok, gdy jeźdzcy stanęli tuż przy nim.
Było ich dwóch.
Bussy, sądząc, że człowiek odważny nie ma potrzeby lękać się dwóch ludzi, przystanął i ujrzał, jak jeden z jeźdzców kłuł konia ostrogami, a drugi pierwszego dopędzał, bijąc niemiłosiernie swojego.
— Dalej! dalej!.. — mówił akcentem gaskońskim — trzysta batów i trzysta kolnięć ostrogą, a będziemy bezpieczni.
— Biedne zwierzę drży, nie może iść — odpowiedział jadący naprzód. Jednak sto koni bym zapłacił, aby prędzej być w mojem mieście.
— To ktoś z Angers... — pomyślał Bussy. Jednak, nie mogę poznać głosu. Jakże koń jego zmęczony!
W tej chwili, jeźdźcy zrównali się z Bussym.
— Ostrożnie — zawołał — wyjm nogę ze strzemion, bo koń padnie.
W rzeczy samej, koń ciężko upadł na bok, ruszył nogą, jakby chciał zaorać ziemię, oddech zatrzymał, oczy przymknął, i zdechł.
— Panie — zawołał jeździec, pozbawiony konia — trzysta pistolów dam za twojego konia.
— A! Boże!... — zawołał Bussy przybliżając się.
— Bardzo mi pilno, proszę cię.
— Mój książę, bierz go za darmo — rzekł Bussy ze wzruszeniem, poznając księcia.
W tym czasie, słychać było odwodzenie kurka.
— Wstrzymaj się — zawołał książę Andegaweński — wstrzymaj się d’Aubigné. to Bussy.
— Tak, to ja Mości książę; dlaczegóż u licha zajeżdżasz konie o podobnym czasie?
— A! to pan de Bussy — rzekł d’Aubigné — kiedy tak, to książę więcej mnie nie potrzebuje; pozwól mi więc wrócić do tego, który mię posiał, jak mówi pismo święte.
— Jednak nie bez podziękowań i zapewnień szczerej wdzięczności — odpowiedział książę.
— Przyjmuję wszystko z wdzięcznością i przyjdzie dzień, że się przypomnę.
— Mości książę — mówił Bussy — spadam jakby z obłoków.
— A więc nie wiedziałeś?... — rzekł książę z wyrazem nieukontentowania i nieufności. Będąc tu, zapewne na mnie czekałeś?
— Więcej nawet jak czekałem; lecz jeżeli Mości książę, chcesz przybyć przed zamknięciem bram miasta, dalej na koń...
Podał konia księciu, zajętemu wydobywaniem ważnych papierów, ukrytych pod siodłem. — Dalej Mości książę — mówił d’Aubigné odwracając się tyłem — powierzam cię panu de Bussy.
I pojechał.
Bussy prowadził księcia ku miastu, pytając siebie, czy książę, czarno ubrany, nie jest szatanem, który mu już szczęścia pozazdrościł.
Wjechali do Angres po pierwszem zatrąbieniu.
— Co teraz czynić, Mości książę?
— Udać się do zamku; niechaj wywieszą moję chorągiew, niechaj dowiedzą się o mojem przybyciu, i niech się szlachta zbiera.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Bussy, postanowiwszy udawać powolność dla zyskania czasu. Pancwie heroldowie!... — zawołał — uderzcie w trąby.
Heroldowie spojrzeli i nie wiele do słów tych przywięzywali wagi, widząc przed sobą dwóch mężczyzn okrytych pyłem, spoconych i na nędznych koniach siedzących.
— Ho! ho!... — mówił Bussy postępując ku nim — czy pana nie znają w jego własnym domu? Niech przyjdzie marszałek służby.
Ton rozkazujący zadziwił heroldów, jeden z nich zbliżył się.
— Jezus!... — zawołał z przestrachem patrząc uważnie na księcia — wszak to nasz książę i pan?
Księcia łatwo było poznać po niekształtności nosa, przedzielonego na dwie części, jak o tem mówi piosnka Chicota.
— Jego książęcą mość!... — dodał chwytając za rękę drugiego herolda.
— Teraz wiesz dobrze — rzekł Bussy — nadmij się, niech się twoja trąba zapoci i niech wie całe miasto, że książę przybył. My Mości książę, idźmy wolno do zamku, za nim przyjdziemy, wszystko będzie gotowe na nasze przyjęcie.
W rzeczy samej, na pierwszy odgłos heroldów, liczne poformowały się grupy; na drugi, dzieci i kumy przybiegli ze wszystkich stron, wołając: książę jest w mieście!... niech żyje książę!
Gubernator, pierwsi ze szlachty, rzucili się ku pałacowi, a za nimi tłumy ludu.
Jak to powiedział Bussy, władze miasta przed księciem przybyły do zamku. Jego książęca mość przebywając dziedzińce nie mógł się przecisnąć; lecz Bussy, polecił heroldowi, aby kazał rozstąpić się ludowi i tym sposobem książę przeszedł swobodnie, aż do schodów ratusza.
Bussy szedł w tyle.
— Panowie lennicy — rzekł książę — przybyłem do mojego dobrego miasta Angers. W Paryżu, niebezpieczeństwa zagrażały mojemu życiu, nawet wolność postradałem. Dzięki moim przyjaciołom, udało mi się umknąć.
Bussy przygryzł usta, bo odgadł znaczenie tej mowy z szyderczego spojrzenia Franciszka.
— Przybywszy do waszego miasta, czuję się bezpiecznym — dodał książę.
Urzędnicy zdumieni wołali: Niech żyje książę!
Lud spodziewający się uczt, krzyczał z całej siły: niech żyje książę!
— Wieczerzy — mówił książę — od rana nic w ustach nie miałem.
jednej chwili otoczył go dwór cały, który jako książę Andegaweński utrzymywał, a z którego niektórzy tylko służący go znali.
Następnie przybyły damy miejskie.
Przyjęcie trwało do północy; miasto było oświetlone, strzały muszkietów rozlegały się po ulicach i placach, a dzwon katedralny budził okoliczne echa, niepokojąc nawet mieszkańców Meridor.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.