Pan Graba/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W jednem z większych miast prowincjonalnych, posiadającem kilkadziesiąt tysięcy ruchliwej i dość zamożnej ludności, stał duży, dwupiątrowy dom z trzech stron otoczony ogrodem, a z czwartej posiadający obszerny dziedziniec rozdzielony z ulicą wysokiem żelaznem ogrodzeniem. W środku ogrodzenia tego była brama na klucz zamknięta, obok niej również zamknięta furtka; a gęsto zasadzone od strony domu krzewy głogów i berberysu nie dopuszczały wzroku przechodniów w głąb podwórza.
W pogodny, a nieupalny dzień majowy, podwórze to nie brukowane, zdobne w trawnik, rozliczne klomby z kwiatów i krzewów i w kompas bielejący w środku, zapełnione było rojem panienek różnego wzrostu i wieku, z których jednak najstarsze nie miały więcej nad lat szesnaście. Jedne z nich kopały grzędki, inne chodziły zwolna po źwirowanych ścieżkach, trzymając się pod ręce — inne jeszcze siedziały na ławeczkach, lub trawnikach pod cieniem krzewów i drzew. Przez otwarte okna pierwszego piętra rozlegał się gwar mnóstwa młodziutkich, kobiecych głosów podobny temu, który napełniał dziedziniec, i kiedy niekiedy ukazywały się przez nie główki dziecięce lub dziewicze: uśmiechnięte, śpiewające lub w wesołym szczebiocie poruszające świeżemi usteczkami, które nie miały jeszcze czasu zapoznać się z gorzkim uśmiechem, lub smutnemi słowy goszczącemi tak często w tem życiu na ustach ludzkich. Jednostajna barwa sukien tych kilkudziesięciu dziewcząt, napełniających dziedziniec i wyglądających przez okno, jak też książki i zeszyty licznie ukazujące się w ich rękach, z łatwością dawały poznać pensję i pensjonarki. W istocie, w domu tym, jednym z najpiękniejszych i najwygodniej położonych z całego miasta, mieściła się pensja żeńska pani D., zdawna i zaszczytnie znana w prowincji.
O kilka kroków od furtki, w niewielkiej altanie utworzonej z gęstych, splątanych i pełnych kwiecia gałęzi głogu — na drewnianej kanapce siedziała przełożona pensji. W ręku trzymała cienkie płótno, które pilnie zszywała, kiedy niekiedy tylko podnosząc wzrok na młodą osobę, która siedząc obok niej na krześle, czytała głośno leżącą na stole książkę. Suknia ostatniej długa i ciemna dawała poznać, że nie była to już pensjonarka, ale jedna z młodych nauczycielek pensji.
U furtki dziedzińca dało się słyszeć silne pociągnięcie dzwonka.
— Ach, mój Boże! — zawołała pani D., — otóż jakaś wizyta! a ja właśnie przed chwilą wysłałam odźwiernego z listem do miasta i nie ma komu otworzyć furtki i zapytać, kogo to Bóg do nas prowadzi!
— Jeżeli pani pozwolisz, — rzekła powstając nauczycielka, — ja na ten raz spełnię obowiązek odźwiernego.
— A bądźże tak dobrą, kochana panno Emiljo, — żywo odrzekła przełożona, składając na stole robotę; — otwórz furtkę... zapytaj o nazwisko odwiedzającego czy odwiedzającej i przyjdź powiedz mi, kto jest tam i za jakim interesem.
Panna Emilja żywo wybiegła z altanki i zbliżyła się do bramy.
Na ulicy przed bramą pensjonu stał piękny koczyk, zaprzężony parą koni błyszczących strojnemi szorami, a u furtki z ręką niecierpliwie zawieszoną u taśmy od dzwonka, stał mężczyzna w wysokim kapeluszu, będącym w prowincjonalnem mieście oznaką wysokiej męskiej elegancji.
Furtka otworzyła się nieco i ładna główka panny Emilji, z prostotą strojna w bogate złociste włosy na wpół wysunęła się na ulicę.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z nieśmiałością niedawnej pensjonarki.
Mężczyzna lekko się skłonił, dotknął ręką kapelusza i odrzekł:
— Jestem Kalikst Graba, przyszedłem odwiedzić siostrzenicę moją, a uczennicę tutejszej pensji, pannę Matyldę W.
— Niech pan raczy zatrzymać się tu przez chwilę, uprzedzę przełożoną, — rzekła Emilja grzecznie choć zawsze nieśmiało i zamknąwszy furtkę, aby ciekawe spojrzenia przechodniów nie mogły zaglądać w głąb dziedzińca, odeszła.
W parę minut potem przechadzające się po dziedzińcu pensjonarki, z uszanowaniem ustępowały z drogi przed przełożoną, i ukradkiem, a ciekawie zerkały na nieznajomego mężczyznę, który wraz z nią przechodził dziedziniec, zmierzając ku domowi.
Pani D. wprowadziła gościa do ładnego salonu, położonego na dole, i z poważną grzecznością wskazując mu stojący przy kanapie fotel, rzekła:
— Chciej pan usiąść i zająć się przez chwilę przejrzeniem albumów, a wnet przyszlę tu do pana Matyldę, która będzie zapewne uradowana przybyciem wuja.
Wyszła, a pan Kalikst Graba zamiast usiąść i przeglądać albumy — zbliżył się do zwierciadła o złoconych ramach, wiszącego nad marmurową konsolą, i wielce starannie począł poprawiać fryzurę i krawat. Gdyby ktoś wchodzący do salonu ujrzał go tak pilnie zajętego swą powierzchownością, mógłby wnieść, że był to bardzo młody człowiek — jeden z tych, którzy zostawszy zaledwie dorosłymi młodzieńcami, nie mogą się nacieszyć świeżo wyrosłym wąsem i tużurkiem zastępującym im od wczoraj szkolny mundur. A jednak pan Kalikst Graba nie był już wcale debiutantem na scenie tego świata, i dość było jednego nań rzutu oka, aby rzec, iż dostatecznie miał czasu dla oswojenia się z bujną swą fryzurą, czarnym wąsem i eleganckim tużurkiem. Wprawdzie najbieglejszy znawca fizjognomji ludzkich nie mógłby stanowczo określić jego wieku. Wnosząc z powierzchowności, mógł on mieć lat trzydzieści, ale mógł też mieć i pięćdziesiąt. Włosy i usta miał młodzieńcze, cerę twarzy starca, oczy młodzieńca, to starca na przemian. Silny brunet, o czarnych jak węgiel włosach, brodę miał gęstą i również czarną — i drobny czarny wąs. Ściągłą twarz o pięknych i regularnych rysach pokrywała żółtawa bladość, będąca zwykle świadectwem fizycznych lub moralnych chorób, i przykro odbijała od głębokiej czerni włosów i brody. Oczy duże zapadłe były, a nad brwiami rysowały się drobne, ale gęste zmarszczki. Wyższą wargę i część lewego policzka przebiegało mu co chwilę nerwowe drganie, jakie daje się spostrzegać u ludzi wyniszczonych chorobą lub namiętnościami; drganie to udzielało się niekiedy i lewej powiece, wtedy zdawał się mrugać na kogoś jednem okiem. Wzrost miał wysoki, rękę małą i wielkiej białości, ale bardzo chudą, chudość ta zresztą raziła w twarzy jego i psuła piękność całej postawy, rzucając na nią cechę wyniszczenia i bezsilności. Ubrany był modnie i wykwintnie, krawat miał spięty małą szpilką z brylantem, na ręku także brylantowy pierścień. Skończywszy przegląd swojej tualety w zwierciadle, pan Kalikst Graba odwrócił się, ziewnął szeroko, i rzekł do siebie:
— Istna niedola z temi wszystkiemi siostrami i siostrzenicami! Przyzwoitość kazała, abym przybywszy do M., odwiedził Matyldę, inaczej siostra dobrodziejka przy widzeniu się dostałaby swoim zwyczajem kurczów i palnęłaby mi na dobitek kazańko; i o czemże będę mówił z tym dzieciakiem? Gdybyż była przynajmniej dorosła, mógłbym w ładne oczki spojrzeć, choć to siostrzenica, a w tak bliskim pokrewieństwie kanoniczne prawa wzbraniają podobnych zachcianek. Ale hm, hm, hm! któż dziś zważa na kanoniczne i niekanoniczne prawa? pewno nie ja! Szkoda, żem tej błaźnicy nie przyniósł cukierków, ułatwiłoby to konwersację!...
Skończywszy ten zaszczytny dla braterskiej i wujowskiej miłości swój monolog, w ciągu którego nerwowe drganie przebiegło mu raz usta i część policzka, niecierpliwie rzucił się na fotel.
Śliczne i piękne oprawne albumy pani D., w których zapewne niejedna piękna i zajmująca rzecz się mieściła, nie zdawały się go wabić, patrzył ku drzwiom i z cicha pogwizdywał.
Tymczasem pani D., opuściwszy salon, zwolna przeszła wschody, prowadzące na pierwsze piętro i weszła do dużej sali, będącej salą nauki dla dorastających pensjonarek. Tam przy długim w środku stojącym stole, siedziało kilka panienek zajętych pisaniem.
— Matyldo W., — rzekła pani D., zwracając się do jednej z nich, — wuj twój, pan Kalikst Graba przyjechał i chce ciebie widzieć, czeka w bawialnym salonie.
Matylda nie wydała tego okrzyku radości, z jaką zwykle dziewczęta będące na pensji i długo oddalone od swoich, witają przybycie krewnych, zwróciła się tylko do przełożonej i zapytała:
— Mamże teraz iść, pani?
— Otóż tak moja droga, — odpowiedziała pani D., zdziwiona obojętnością panienki; — zapewne uszczęśliwioną jesteś przybyciem wuja i pragniesz coprędzej go zobaczyć?
— Ja bardzo mało znam wuja Kaliksta, — rzekła dziewczynka i zabierała się do wyjścia.
— Panno Kamilo, — ozwała się pani D., — chciej towarzyszyć Madzi do bawialnego salonu.
Na to wezwanie, pod oknem podniosła się zwolna postać smukłej panny, i pięknie zarysowała się na tle szyb ocienionych wysokimi drzewami ogrodu.
— Jestem gotowa, pani, towarzyszyć Matyldzie, — odpowiedziała.
Poczem wezwana położyła ołówek, którym przed chwilą rysowała na rejsbrecie, zakryła starannie rysunek i zwolna przeszła przez salę.
W parę sekund potem kończyło się niecierpliwe oczekiwanie pana Kaliksta Graby, bo drzwi bawialnego salonu otworzyły się i wbiegła przez nie najprzód jasnowłosa i rumiana Matylda, a za nią ukazała się jedna z nauczycielek pensji, panna Kamila G.
Czy pan Kalikst podobny był do siostry i twarzą swą przypominał młodej pensjonarce drogie rysy matki — czy też obecnością swą wywołał w niej wspomnienie rodzinnego domu, dosyć, że na widok jego obojętność Matyldy znikła i dziewczynka z radosnym okrzykiem rzuciła się ku niemu. Ale on nie wyciągnął ku niej ramion, jak do ukochanej dzieciny jedynej siostry; ukłonił się tylko z wyszukaną elegancją i wyciągając do niej białą i chudą rękę, rzekł z pełnym ustępstw uśmiechem:
Bon jour, chére Mathilde,
Na ustach Matyldy zamarł czuły uśmiech i radosny okrzyk z jakim biegła do pokoju, podała mu nawzajem drobną rączkę i robiąc przed nim stereotypowy dyg pensjonarki, odrzekła:
Bon jour, mon oncle.
Matylda była na pensji od lat trzech i przez cały ten czas nie widziała wuja — zdawało się, że brat jej matki powinienby z zajęciem przyglądać się zmianom, jakie przez ten czas zaszły w twarzy i postaci siostrzenicy. Wszakże nie tak było. Matylda nie skończyła jeszcze swego klasycznego dygu, gdy oczy pana Kaliksta odbiegły od niej i spoczęły na twarzy stojącej we drzwiach nauczycielki.
Kamila nie chcąc zapewne bliską swą obecnością krępować niejako powitania dwojga tak bliskich krewnych, zatrzymała się chwilę na progu, z dłonią złożoną na klamce drzwi, w których stała, z głową nieco w tył odrzuconą. Była to dwudziestoletnia panna, wysoka, szczupła, ale mimo szczupłości tej silnie i bogato rozwinięta. Przedziwnie utoczoną jej głowę z pyszną prostotą stroiły czarne, jak krucze pióra, warkocze, i w błyszczących zwojach wiły się nad śniadem, szlachetnie zarysowanem czołem. Usta jej miały niższą wargę nieco wysuniętą naprzód, co podnosiło ich piękność, a dla fizjognomisty stanowiłoby niezawodny dowód dumy. Rękę miała śniadą, jak twarz, i niezbyt drobną, ale bardzo kształtną; ubrana była w czarnej wełnianej sukni z wąskim białym kołnierzykiem pod szyją, ażurowy strój ten podniesiony był tylko pąsową kokardą, która krwistą barwą wybornie harmonizowała ze śniadością twarzy i czernią włosów.
Nie była to powiewna, przezroczysta powierzchowność młodziutkiego dziewczęcia, ale zdrowa i energiczna piękność w pełni rozwiniętej kobiety. Oczy pana Kaliksta tak upornie utkwiły w twarzy Kamili, że przez kilka sekund zdawał się zapominać o obecności siostrzenicy, i celu swojej wizyty. Przy tem wpatrywaniu się, oko jego silniej jak wprzódy drgnęło nerwowo, a tym razem drgnięcie udzieliło się i ustom.
— Niech kochany wuj usiądzie, — rzekła Matylda z powagą, którą dorastające dziewczynki przybierać lubią, — jakże się ma moja droga mama, którą kochany wuj niedawno widzieć musiał?
— Zdrowa, zupełnie zdrowa, — z roztargnieniem odpowiedział pan Kalikst, nie spuszczając z oka Kamili, która przeszła z wolna część salonu, z dala od rozmawiających, usiadła pod oknem i zajęła się robotą, którą dostała z kieszeni.
— Kto jest ta panna, Madziu? — spytał pan Kalikst, siadając obok siostrzenicy i schylając się prawie do jej ucha.
— To panna Kamila G., od roku nasza nauczycielka, a była uczennica tutejszej pensji, odrzekła równie cicho pensjonarka. — Czy kochany wuj dawno widział się z moją mamą i z memi siostrami? — spytała głośno.
— Djabelnie ładna! — mruknął między zębami kochany wuj, a głośno odpowiedział:
— Przed dwoma tygodniami byłem u twojej matki, bo jadąc z Warszawy do M., przejeżdżałem przez wieś waszą.
— Czy wuj na długo do M. przyjechał?
Na to pytanie dziwny wyraz przemknął po twarzy pana Kaliksta.
— Sam nie wiem, — odpowiedział, — będzie to zależeć od tego, jak pójdą moje interesa: może przepędzę tu kilka tygodni, a może i kilka lat.
Przy wyrazie: moje interesa — szyderczy wyraz twarzy Kaliksta stał się wydatniejszym i nerwowe drganie przebiegło mu znowu usta i oko.
W tej chwili Kamila podniosła wzrok od roboty i spojrzała na rozmawiającego z uczennicą jej gościa. Spojrzenie to zupełnie było obojętne zrazu, ale w miarę jak patrzyła, okazywała się w niem ciekawość z głębszą jakąś połączona myślą.
Umysł Kamili odpowiadał zupełnie poważnemu i surowemu rodzajowi jej piękności. Chociaż młoda, lubiła ona może czytać w twarzach ludzkich, a twarz pana Kaliksta musiała się jej wydać godną czytania.
W istocie, wielka bladość rozlana na pięknych rysach Kaliksta, zmienny wyraz jego oczu, i to ustawiczne drganie nerwowe, nadające twarzy niezwykłą ruchliwość, mogły zwrócić i zaciekawić każde oczy. Ale co oznaczały te zjawiska oblicza ludzkiego, jakich zjawisk moralnych były one objawem i wypływem? Nie każdym oczom mogło to być zrozumiałe, a niepojętem koniecznie zostać musiało dla młodej dziewicy, która przed dwoma zaledwie laty opuściła ławę szkolną.
Kamila nie zrozumiała zapewne twarzy Kaliksta, i patrzyła na nią, jakby siląc się, aby ją zrozumieć. I nie patrzyła wcale ukradkiem, z obawą zwyczajną niedawnym pensjarkom, ale śmiało i z uwagą.
Ręce jej, trzymające haft zaczęty, opadły na kolana, piękna głowa znowu nieco się w tył odrzuciła.
Bywają oczy, które nieprzepartą, im właściwą siłę mają w swojem spojrzeniu. Nie potrzebują one pomocy ust, aby przywołać kogo, lub zwrócić na się czyjąś uwagę; same są energicznem wołaniem, i zmuszają głowy ludzkie, na które patrzą do odwracania się ku nim, jak się zwracają ku słońcu głowy słoneczników. W pewnem mieście znano kobietę, która gdy patrzyła z okna pierwszego piętra, każdy przechodzący ulicą musiał podnieść głowę i spojrzeć na nią, nikt nie mógł oprzeć się magnetyzmowi jej wzroku. Kobieta ta nie była wcale piękną; ale miała oczy, w których utworzyły się rezerwoary niezmiernej siły życiowej, i z których tryskały prądy magnetyczne, pociągające ku sobie inne oczy. Słabe, miękie i limfatyczne natury oczu takich nie miewają; bywają one własnością istot utworzonych z krwi i ognia, silnych w miłości i nienawiści.
Kamila miała właśnie takie oczy, mocą pociągania obdarzone, i gdy zaczęła patrzeć na Kaliksta, który się był na chwilę zajął siostrzenicą i siedział profilem zwrócony do niej; głowa jego poruszona tą niewidzialną siłą, która płynęła ku niemu z oczu Kamili, zwróciła się, i wzrok jego spoczął znowu na jej twarzy. Kamila nie spuściła oczu, ale zwolna przeniosła je w zamyśleniu na otaczające przedmioty, jakby nie przestawała myśleć o tej twarzy, na którą tak bacznie patrzyła przed chwilą; Kalikst dojrzawszy zajęcie, jakie w niej wzbudził, uśmiechnął się z dziwnym wyrazem, w którym był tryumf, połączony z szyderstwem.
— Ogromnie wyrosłaś Matyldo, od czasu jakem cię nie widział, — rzekł po chwili, jakby czując, że trzeba coś mówić.
— Cztery lata, kochany wuju! — przeciągle odrzekło dziewczę.
— Czy prędko ukończysz pensję?
— O, już za dwa lata! — zawołała Madzia z uśmiechem naiwnej radości.
— Ale jak że tam idą nauki? — spytał i z pełnym grzeczności ruchem zwrócił się do Kamili. — Pani to zapewne najlepiej mi o tem powiedzieć możesz? — rzekł z uśmiechem, który wnet zniknął pod nerwowem drgnięciem.
Kamila na to pytanie nagle ku niej zwrócone, podniosła znowu oczy na twarz Kaliksta i odrzekła spokojnie:
— Matylda ma wielkie zdolności do nauk, a pilnością swą i całem postępowaniem najzupełniej zadowala nauczycieli.
— Miło mi jest to dobre świadectwo o siostrzenicy mojej słyszeć wygłoszone tak pięknemi usty, — wyrzekł Kalikst z pełnym galanterji ukłonem.
Na twarzy Madzi odmalowało się zdziwienie. Dziecię pierwszy raz w życiu usłyszało to, co się zwie w salonach komplementem. Ale twarz Kamili pozostała najzupełniej surową i zimną, najmniejszy nie ożywił ją uśmiech.
— Sądzę, — odrzekła, biorąc się znowu do swej roboty, — że świadectwo to sprawiłoby panu przyjemność, wygłoszone każdemi usty.
Teraz zdziwienie ukazało się na twarzy Kaliksta; spodziewał się zapewne naiwnego rumieńca lub zalotnego uśmiechu, a otrzymał śmiałą i zimną odpowiedź, nabierającą jeszcze wyrazistości od dźwięku głosu Kamili, który w czystym swym kontr-alcie miał powagę i dumę, jaką nacechowana była cała jej powierzchowność.
Popatrzył na nią kilka sekund, ale widząc, że młoda nauczycielka zajęła się całkiem swą robotą, zwrócił się znowu ku siostrzenicy i zaczął jej coś opowiadać o jej rodzinnym domu. Ale mówiąc do dziecka, usiłował wyraźnie ściągnąć na słowa swe uwagę pięknej panny, która siedziała o kilkanaście kroków.
— Siostra twoja, Marja, wychodzi za mąż, — mówił, — narzeczonym jej jest pan Juljan K., którego może pamiętasz, bo bywał często w domu twojej matki; zakochani są w sobie szalenie.
Madzia otworzyła szeroko swoje dziecięce oczy; nikt dotąd nie mówił do niej w ten sposób. Dziecię nie odgadło wcale, że wyrazy te: „zakochani w sobie szalenie,“ wymówione ze szczególnym przyciskiem, wcale nie dla jej uszów przeznaczone były; ale w myśli jej wuja grały rolę wędki zarzuconej na uwagę i spojrzenie Kamili. Młode dziewice zwykle tak chciwie słuchają, gdy mowa o kochaniu i z takim wdzięcznym wyrazem nieśmiałej ciekawości podnoszą swe marzące oczy na tych, którzy o niem mówią... Ale Kamili oczy nie były marzące, ani nieśmiałe, i nie podniosły się na Kaliksta, tak, jak gdyby on mówił o tem, że w dzień jest widno, a w nocy ciemno, coby nie stanowiło zapewne ciekawego do rozmowy przedmiotu.
— Babka twoja była bardzo chorą, — mówił dalej Kalikst, widząc że opowiadanie o miłości kochanków nie osiąga pożądanego skutku. — Twoja matka była w rozpaczy, bo wiesz, jak niezmiernie przywiązaną jest córką. Co też to za piękne i silne uczucie, przywiązanie córki do matki! — dodał z sentymentalnym nagięciem głosu i spojrzał znowu na Kamilę.
Tym razem udało mu się; dziewica podniosła na niego błyszczący wzrok, który zdawał się z całej duszy mówić: o tak!... Spostrzegł to Kalikst, i szyderstwo znowu przemknęło mu po ustach, ale w mgnieniu oka przybrał wyraz twarzy rozrzewniony i mówił dalej:
— Przyjechałem do twoich rodziców właśnie w chwili, gdy babka twoja, a moja matka bardzo się źle miała, i przyjazd mój był prawdziwie opatrznościowy. Wiesz, jak wieś twoich rodziców jest oddalona od miasta, a zatem od wszelkiego lekarskiego ratunku. Ojca twego nie było w domu, a matka z boleści traciła przytomność. Wnet wziąłem ekstrapocztę, w największą bezdróż puściłem się w drogę do najbliższego miasta, we 24 godzin przebyłem mil piętnaście tam i napowrót, i przywiozłem doskonałego doktora, który wyleczył twoją babkę tak, że dziś zupełnie już jest zdrowa.
Teraz oczy Kamili patrzyły na Kaliksta z wyrazem, który mówił: o jakże szacuję dobrych synów!
Kalikst dojrzał, iż korzystne dla siebie na pięknej pannie sprawił wrażenie.
W tej chwili na dziedzińcu ozwał się donośny głos dzwonka; Matylda żywo powstała.
— Co to jest? — spytał Kalikst.
— Druga godzina wybiła, — odpowiedziało dziewczę, — lekcje się zaczynają i profesor W. przyjść musiał.
— Czy siostrzenica moja nie może dłużej pozostać ze mną? — spytał pan Kalikst, zwracając się ku nauczycielce.
— Przepisy pensji pozwalają na przyjmowanie wizyt przez uczennice tylko w godzinach rekreacji. — odpowiedziała Kamila powstając i chowając robotę do kieszeni.
— Trzeba się więc do nich stosować, — rzekł Kalikst, wstając także i podając rękę Matyldzie; — do widzenia, Madziu, wkrótce cię znowu odwiedzę, bo dzisiejsza moja wizyta zachęciła mnie do innych.
Mówiąc ostatnie wyrazy patrzył na Kamilę, potem wziął kapelusz, pocałował w czoło siostrzenicę, skłonił się z grzecznym uśmiechem i wyrazistem spojrzeniem nauczycielce i wyszedł.
Po chwili elegancki koczyk, porwany rączemi końmi, z hukiem odjeżdżał od bramy pensjonu, wioząc niedbale rozpartego w nim mężczyznę. Na ustach Kaliksta igrał zwykły mu szyderczy uśmiech, patrzył na dom, w którym uczyła się jego siostrzenica, dopóki nie znikł mu z oczu, poczem uderzył laseczką o dywan, wyścielający powóz i szepnął do siebie:
— Djabelnie ładna!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.