Przejdź do zawartości

Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/Krystyna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Giacomo Casanova
Tytuł Pamiętniki
Wydawca Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Prasa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Zygmunt Słupski
Tytuł orygin. Histoire de ma vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRYSTYNA.

W Wenecji zastałem wielkie zmiany. Pani Orio zaślubiła prokuratora Rosę, Annina hrabię R., Marjeta zaś wstąpiła do klasztoru. W pierwszych dniach pobytu wystąpiłem z wojska i byłem znowu swobodny jak ptak. Wybrałem teraz zawód gracza, lecz zawodna fortuna odwracała odemnie swe oblicze, zostałem bez szeląga. Cóż miałem począć? Zostałem skrzypkiem. Pan Grimani wprowadził mnie do teatru, gdzie zarabiałem dziennie talara, czekając, czy mi się co lepszego nie nadarzy. Powoli przyjąłem obyczaje moich kolegów, włóczyłem się po szynkach i podejrzanych tawernach i byłbym z pewnością upadł bardzo nisko gdyby nie pewne wesele, na którem przygrywałem do tańca. Na moje szczęście, obecny na niem senator pan Bragadino tknięty apopleksją, odzyskał zmysły wskutek mych zabiegów i taką powziął ku mnie skłonność, że mnie wziął do swego domu. Nie mało przyczyniło się do tego, iż powiedziałem mu, a także i jego dwom przyjaciołom, którzy zajmowali się tajemniczymi kunsztami kabalarstwa, że posiadam obliczenie cyframi, które na zagadnienia podane w liczbach, odpowiada znowu liczbami, tak, że mogę wiedzieć takie rzeczy, o których mi nikt nie powiadał. Odpowiadałem im też na przeróżne pytania owijając się zasłoną tajemniczości i dwuznacznie mogących się tłumaczyć słów, wprawiając ich w zachwyt. Przez przyjaźń tych trzech ludzi pozyskałem znaczenie i wpływ w mojem rodzinnem mieście. Pewnego dnia rzuciłem się do nóg pana Bragadina gdy mi rzekł: Jeżeli chcesz być moim synem, to z radością nazwę się twoim ojcem. Zamieszkaj u mnie. Będziesz miał służącego na swe usługi i swoją własną gondolę. Ponadto dziesięć cekinów miesięcznie na drobne wydatki. Nie troszcz się o przyszłość, myśl o rozrywkach, we wszystkiem, co cię tyczy szukaj mojej rady. Znajdziesz we mnie zawsze przyjaciela. Lecz ognisty mój temperament, nie znał niestety umiarkowania. Grałem w karty bez upamiętania i szukałem miłosnych przygód, które często kończyły się krwawą awanturą. Czasem wplątały się i komiczne zdarzenia. Oto jedno z nich:

Było to z końcem stycznia. Trzeba mi było koniecznie dwustu cekinów. Pewna życzliwa mi starsza dama, nakłoniła swą przyjaciółkę, aby mi pożyczyła brylant wartości pięciuset cekinów. Postanowiłem zastawić go Treviso w Mont-de-pitie, gdzie pożyczają na pięć procent. Pożytecznej tej instytucji brakło Wenecji, niestety! Wstaję wcześnie, idę aż na koniec kanału regio, aby nająć gondolę do Mestre. Stamtąd chciałem udać się pocztą do Treviso, a na wieczór wrócić do Wenecji. Kiedy zdążałem bulwarem San Hiobe, zobaczyłem w gondoli wieśniaczkę, która miała bardzo bogate przybranie głowy. Zatrzymałem się, aby się lepiej przypatrzeć, gondolier zaś, myśląc, że chcę wsiąść podpłynął do brzegu. Nie namyślałem się ani chwili, kiedy zobaczyłem ładny buziaczek wieśniaczki. Wsiadłem i zapłaciłem wioślarzowi podwójnie, aby już nikogo więcej nie przyjął do gondoli. Jakiś stary ksiądz siedział obok wieśniaczki, chciał mi odstąpić miejsca, ale nie przyjąłem tej grzeczności. — Ci gondolierzy mają szczęście — począł abbate — wzięli nas w Rialto za trzydzieście solów, z zastrzeżeniem, że wolno im będzie przyjmować innych gości. — Niema dla nikogo więcej miejsca, kiedy ja jestem w gondoli — mówię, wręczając wioślarzom, gdyż dwóch ich było, jeszcze czterdzieście solów. Olśnieni, tytułują mnie ekscelencją, a poczciwy abbate, biorąc to za dobrą monetę, przeprasza mnie, że mnie tak nie tytułował. — Nie jestem weneckim szlachcicem. Nie należy mi się taki tytuł — powiedziałem, uśmiechając się. — Jakże mnie to cieszy — zawołała dziewczyna. — Bo ja się boję szlachciców. — Jestem pisarzem u adwokata. — I znowu się cieszę. Wszak miło jest być w towarzystwie osoby, która się niema za coś lepszego odemnie. Mój ojciec, brat obecnego tu abbate, był dzierżawcą w Pr. Odziedziczyłam cały jego majątek jako jedynaczka. Matka mi choruje, czem się bardzo martwię. Lekarz powiedział mi, że nie pociągnie długo. Powracając do początku naszej rozmowy, dodam, że niema wielkiej różnicy pomiędzy córką bogatego dzierżawcy, a pisarzem u adwokata. Czyż nie tak mój wuju? — Z pewnością, droga Krystyno. Lecz ten pan przysiadł się do nas nie wiedząc kim jesteśmy. — Proszę jednak wierzyć, księże proboszczu, że to zdziałał powab pańskiej młodej i pięknej siostrzenicy. Poczęli się śmiać oboje, a ponieważ nie było właściwie z czego, pomyślałem sobie, że są zbyt naiwni. — Dlaczego się panienka śmieje? — spytałem. — Czy aby pokazać swoje prześliczne ząbki? — Wcale nie — odpowiedziała. — Wszyscy zresztą chwalą je w Wenecji, chociaż u nas w Pr. wszystkie dziewczęta mają ładne zęby. Nieprawdaż, wuju? — Tak jest, moje dziecko. — Śmiałam się z czegoś, o czem się pan nie dowie. — Dlaczego? — Bo nie chcę tego! — rzuciła marszcząc brwi. — To ja powiem — odezwał się proboszcz. — Chce pan wiedzieć, co Krystyna powiedziała o panu, kiedyś przechadzał się po bulwarze? Oto ładny młodzieniec. Patrzy na mnie, może by chciał być tutaj przy nas. — Jakże mnie to zachwyca! — zawołałem. — Tak, na chwilę — zauważyła Krystyna. — Oni wszyscy mówią, że są zachwyceni, a żaden się nie oświadcza. Byliśmy w Wenecji czternaście dni, mieli dosyć czasu. Nieprawdaż, kochany wuju? — Z pewnością, miła siostrzenico. Dobrą jest partją, moja Krystyna. Ma trzy tysiące talarów. Chciałaby zaślubić Wenecjanina, cóż, kiedy ci, co się jej podobali nie myśleli o małżeństwie, ci znowu, co się starali o nią, nie przypadli jej do serca. — Ależ to za krótko czternaście dni, na wybór męża! — zawołałem. — Przyznaję, że panna Krystyna jest piękna jak anioł i byłbym szczęśliwy, gdyby mi Pan Bóg taką żonę przeznaczył. A przecież, gdyby mi kto kazał ożenić się z nią natychmiast, tobym tego nie zrobił. Trzebaż przecież poznać charakter swej wybranej. Pieniądze i piękność, to za mało do szczęścia. — A co to znaczy charakter? — zapytała Krystyna. — Przymioty serca i umysłu, mój aniołku. Chcę się żenić, od trzech lat szukam żony, lecz te wszystkie panny, które poznałem, nie byłyby mi zapewniły szczęścia. — A cóż im brakowało? — Jedna była za próżna, bo wydawała mnóstwo pieniędzy na fryzjera i wody pachnące. — A to oślica! — Druga była chora. — Cóż jej brakowało? — Nie mogła zostać matką. Jak się żenię, chcę mieć dzieci. — Ale ja całkiem zdrowa jestem. Nieprawdaż wuju? — Inna znowu bała się zostać ze mną sam na sam, a kiedy jej skradłem całuska, to zaraz szła z tem do matki. — A to dopiero! — Jeszcze inna się malowała. Lecz teraz wszystkie dziewczęta nauczyły się tego. Nawet oczy malują, a ja koniecznie muszę ożenić się z czarnooką prawdziwą. — A moje są czarne? — Tak wyglądają, ale nie są. — Jakże to pan rozumie. Może to jaki żart zły? — Nieprawdaż wuju. I milczała zmieszana, do płaczu gotowa. Żal mi jej się zrobiło. Naprawdę była zachwycająca! A oczy jej, szczególniej te oczy olśniewały swą pięknością. Kiedy gondola zawinęła do kanału Marghera, zapytałem proboszcza, czy ma powóz zamówiony do Treviso. — Jako proboszcz chudej parafji pójdę pieszo — odpowiedział miły abbate. — Dla Krystyny znajdzie się miejsce na jakim wózku. — Będzie mi bardzo miło, jeżeli zechcecie pojechać ze mną. Mam powóz o czterech siedzeniach. — Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia. — Wcale nie mój wuju. Ja nie chcę jechać z tym panem. — Dlaczego? — Bo nie chcę. — Tak to nagradzają szczerość — westchnąłem. — Wcale nie szczerość tylko złośliwość. Na całym świecie nie znajdzie pan czarnych oczów. — Mam sposób, aby poznać, czy są prawdziwe. — A to jaki? — Przemyć je letnią wodą różaną, także kiedy się płacze, to farba spływa ze Izami. Na te słowa Krystyna uśmiechnęła się uroczo. — Płacz moje dziecko — doradzał proboszcz — aby ten pan się przekonał, że masz naprawdę czarne oczy. Lecz Krystyna śmiała się ciągłe i ze śmiechu napłynęły wreszcie łzy do jej ślicznych oczów. I w najlepszej zgodzie udaliśmy się na śniadanie. Lecz proboszcz chciał pierwej mszę odprawić. — Dobrze — rzekłem — i proszę się modlić, aby mój plan się powiódł. Wsunąłem mu w rękę dukata, co na nim takie wywarło wrażenie, iż chciał mnie pocałować w rękę. Poszliśmy do kościoła. Podałem Krysi ramię. Nie wiedziała czy je przyjąć. — Eh! czy pan myśli, że nie umiem chodzić sama? — mówiła zarumieniona jak róża. — Wcale tak nie myślę, ale grzeczność nakazuje podać ramię damie. — A co ludzie na to powiedzą? — Powiedzą może, że się kochamy. — A jak powtórzą to pańskiej kochance? — Niemam kochanki i nie chcę jej mieć w Wenecji. Nie znajdę tam takiej ślicznej dziewczyny. — To szkoda, bo my nie przyjedziemy do Wenecji. A zresztą pan mówi, że czternaście dni za mało. — Pewnie, trzeba zostać dłużej. Ja z radością poniosę koszta. — Proszę to powiedzieć mojemu wujowi. — A będziesz mnie kochała? — O! tak. Gdybyś pan został moim mężem. Patrzyłem zdziwiony na tę dziewczynę, która zdała mi się przebraną księżniczką w swej złotem haftowanej sukience. Postać miała powiewną rusałki, a że nie miała płaszczyka, syciłem wzrok najpiękniejszych piersi widokiem, mimo zapięty pod szyję stanik. Spódniczka zaś, sięgająca do kostek tylko, odsłaniała malutkie nóżki, stąpające z dziecięcym wdziękiem. Naiwność jej, świeżość i prostota zawróciła mi głowę, mieszczuchowi, który dotychczas nie spotkałem się z tymi powabami. Po śniadaniu, na wsiadanem do powozu, musiałem stoczyć walkę z dobrym abbate, który chciał mnie koniecznie posadzić na pierwszem miejscu. W Treviso zajechaliśmy do gospody, gdzie zatroszczyłem się o suty obiad, a przy wetach przyszło mi do głowy, że wujaszek proboszcz może pójść zastawić brylant, ja zaś uzyskam tym sposobem sam na sam z uroczą siostrzenicą. Powiedziałem mu o tem, zgodził się natychmiast, uradowany, że może oddać mi przysługę. Zostałem więc sam z piękną Krysią. Upłynęła godzina, wśród której rozpłomieniłem się na dobre, lecz nawet nie ucałowałem powabnej dziewczyny. Starałem się tylko podbudzić jej wyobraźnię stosowną rozmową. Proboszcz powrócił z pierścionkiem, nie mógł go zastawić z powodu święta Matki Boskiej, może to się stać dopiero pojutrze. Porozumiał się jednak z kasjerem, który przyrzekł dwa razy większą sumę, aniżeli myślałem. — Księże proboszczu — powiedziałem mu na to. — Miałbym wielką prośbę do pana, a mianowicie, abyś był łaskaw załatwić sam tę sprawę. Zapłacę chętnie powóz z Pr. i z powrotem. — Przyrzekam to panu — rzekł ten najmilszy proboszcz. Spodziewałem się, że przyjedzie ze siostrzenicą. A potem snując dalsze plany dorzuciłem: — Księże proboszczu, radzę panu przywieźć znowu pannę Krystynę do Wenecji. — Zrobię to bardzo chętnie, jeżeli pan będzie tak łaskaw wyszukać jakiś uczciwy dom, gdzieby mogła mieszkać. Spojrzałem z pod oka na Krysię. Twarzyczka jej promieniała radością. — Droga Krystyno — rzekłem — za tydzień wszystko będzie załatwione. Tymczasem napiszę do ciebie, a ty mi odpowiesz? — Mój wuj mnie wyręczy. Ja nie umiem pisać. — i chcesz pójść za mąż za Wenecjanina, moje dziecko! — Czy żona musi umieć pisać? — Nie musi, ale przecież dziwię się, że nie nauczyłaś się pisać. — A cóż w tem dziwnego? Nieprawdaż wuju? — Hm, jeżeli chcesz zaślubić Wenecjanina, to trzeba się uczyć pisać. — Przecież za tydzień się nie nauczę. — Jeżeli będziesz bardzo pilna moja siostrzenico, podejmuję się nauczyć cię pisać za dni osiem. Po obiedzie powiedziałem proboszczowi, że lepiej byłoby zanocować w Treviso i wyjechać z brzaskiem dnia wypoczętym. Proboszcz dał się przekonać, Krysia bowiem wieczorem była bardzo śpiąca. Zawołałem więc gospodynię i kazałem jej rozpalić ogień w przyległym pokoju i przygotować mi tam łóżko. — A to poco? — zdziwił się proboszcz. — W tym pokoju są przecież dwa duże łóżka. Jedno będzie dla pana, drugie dla mnie i dla Krystyny. Nie będziemy się rozbierali, bo musimy wstać do dnia. — O ja muszę się rozebrać — rzekła Krystyna — bobym nie zasnęła. Ale nie bój się mój wuju, nie będziesz na mnie czekał. Za kwadrans jestem gotowa z ubraniem. Ci ludzie byli tak niewinni, tak czyści, że nawet nie przyszło im do głowy, aby, ktoś mógł się w tem dopatrzyć czegoś niestosownego. Obiad mieliśmy postny, co nie bardzo podobało się memu podniebieniu. Idę do kuchni i każę sobie przynieść najlepszego wina. Wychodzę znowu na górę, zastaję proboszcza śmiejącego się serdecznie. — Czy pan wie o co mnie prosi moja siostrzenica? Abym ją tu z panem zostawił. Powiedziała, że przez tę godzinę, jak byliście tu sami, to się pan zachowywał jak brat względem siostry. Bardzo wierzę. Lecz czy Krystyna nie naprzykrzy się panu?
— Wcale nie, ona jest bardzo miła. I może pan mieć do mnie zupełne zaufanie. — Nie wątpię, że pan zasługuje na nie. Zostawiam więc panu moją siostrzenicę do mego powrotu. Przybędę wcześnie pojutrze, aby załatwić pański interes. Krew uderzyła mi do głowy z nagłego wzruszenia z tak niespodziewanego obrotu rzeczy. Poczęła mi krew iść z nosa, trwało to przeszło kwadrans. Poczciwy proboszcz przeraził się niezmiernie. Gdy zostaliśmy sami, podziękowałem Krystynie za zaufanie do mnie. — Ależ zapewniam pana, że ja bardzo pragnę, aby mnie pan dobrze poznał. Zobaczy pan, że ja nie mam takich wad, jak te panny z Wenecji i obiecuję, że się prędko nauczę pisać. — Jesteś uwielbienia godna. Ale w Pr. nie można nikomu mówić o naszych umówionych listach. — Nie, nawet matce nic nie powiem, jeżeli pan nie pozwala. Upłynął dzień. Nie dozwoliłem sobie najmniejszej poufałości względem tej zachwycającej dziewczyny, w której kochałem się coraz bardziej. Opowiadałem jej miłosne i swawolne powiastki, w ten sposób jednak, aby jej nie zraziły. Zauważyłem, że często nie rozumiała o co chodzi, ale udawała, iż rozumie, aby się nie wydać ze swoją nieświadomością. Ody wuj powrócił, podano wieczerzę bardzo wykwintną. Uczyłem Krysię jak się je ostrygi i trufle, których nie znała. Piliśmy wino Gata, które rozwesela, ale nie upija. Około północy położyliśmy się spać i dopiero rano się obudziłem. Proboszcz oddalił się cichutko, nawet nie wiedziałem kiedy. Obracam się na łóżku i widzę na drugiem tylko Krystynę. Mówię jej dzień dobry. Budzi się, otwiera oczy, opiera się łokciem na poduszkach i uśmiecha się. — Wuj pojechał, nie słyszałam nawet, tak dobrze spałam. — Droga Krystyno! śliczna jesteś jak aniołek. Umieram z pragnienia, aby cię ucałować. — Jeżeli pragniesz, to przyjdź i pocałuj mnie. Wyskakuję z łóżka i bięgnę wziąć ją w ramiona. Oddaliśmy się sobie, nim o tem pomyśleliśmy. Po godzinie słodkiego zapomnienia patrzymy na siebie tkliwie w milczeniu, przerywa je pierwsza Krystyna. — Cóżeśmy zrobili? — Zaślubiliśmy się. — Co powie wuj? Dowie się o tem po ślubie w kościele. — A kiedy będzie ślub? — Jak się poczynią wszystkie przygotowania potrzebne do zawarcia małżeństwa. — Ile na to potrzeba czasu? — Miesiąc. — Nie zwodzisz mnie? — Nie, bo cię ubóstwiam. — Więc znasz mnie już dobrze? — Tak, znam cię i wiem, że mnie uszczęśliwisz. — Wstańmy 1 chodźmy do kościoła na mszę. Ktoby to powiedział, że aby znaleźć męża, trzeba mi było z Wenecji wyjechać. Wstaliśmy i poszliśmy po śniadaniu do kościoła. Po obiedzie Krystyna się zamyśliła. Zapytałem ją o powód. — Pewnie ten sam, który ciebie poważnym czyni. — Moja najmilsza, myślę o tem, że nie pobierzemy się przed postem, wszakże to są ostatnie dnie karnawału. Ale do Wielkiejnocy czekać także nie możemy. To byłoby za długo. Trzeba nam dyspensy kościelnej. Za całą odpowiedź Krysia mnie ściska. Powiedziałem jej jednak tylko część prawdy. Widziałem się uwikłanym w stosunek, który mi się wprawdzie podobał, ale który zbyt szybko się ukształtował. Lecz zarazem miałem pewność, że to zachwycające stworzenie nie będzie miało powodów, aby mi czynić wyrzuty. Wszystkie te myśli gnębiły mnie trochę. Ale nie trzeba sobie psuć chwil czarownych. Mieliśmy przed sobą cały wieczór. Postanowiłem więc urozmaicić go mojej miłej. Bo czyż jest większa przyjemność dla zakochanego jak myśleć o przypodobaniu się swej wybranej? A ponieważ Krystyna powiedziała mi, że nie widziała jeszcze dotychczas maskarady, posłałem więc po handlarza, który mi dostarczył wszystkiego, czego trzeba do przebrania. Po maskaradzie udaliśmy się do kasyna. Roześmiałem się na widok jej zdziwienia, z jakiem weszła na salę gry. Nie miałem dosyć pieniędzy, aby zasiąść do faraona. Krysi jednak dałem dziesięć cekinów, aby się zabawiła. Mówiłem jej co ma robić i niedługo dziesięć cekinów zamieniło się w sto. Wtedy rzuciliśmy grę i wróciliśmy do gospody. Krysia nie chciała wierzyć, że wygrane pieniądze do niej należą. — Co też wuj powie na to? — zawołała. Spożyliśmy lekką wieczerzę, a potem nastąpiła cudowna noc. Przed brzaskiem dnia rozłączyliśmy się, aby proboszcz nie zastał nas razem. Przybył wcześnie, a ponieważ zasnąłem, obudził mnie, abym mu dał ów pierścionek do zastawu. W dwie godziny później powrócił. Rozmawialiśmy przy kominku. Gdy zobaczyła wuja, pobiegła po swój skarb i olśniła poczciwego proboszcza swojem złotem. W rozmowie przyszła kolej na bliskie nasze rozstanie, przyrzekłem odwiedzić ich z początkiem postu. Proboszcz dał mi metrykę Krystyny i wykaz jej majątku i udałem się do Wenecji, zdecydowany dotrzymać słowa uroczej dziewczynie. Lecz zaraz następnego dnia powziąłem zamiar uszczęśliwić ją nie wiążąc się z nią. Nie mogłem przenieść na sobie utraty mojej swobody. Mimo to nie chciałem się wyrzec naiwnej dziewczyny, która mnie oczarowała, zarazem drżałem, abym nie sprowadził na nią hańby lub nieszczęścia opuszczonej i uwiedzionej. Postanowiłem więc wyszukać jej męża, wartego odemnie więcej i godnego jej piękności i jej świeżości czuć. Z pomocą mej kabały udało mi się zainteresować moich ojcowskich przyjaciół Krystyna do tego stopnia, że poczęli zajmować się myślą wydania jej za mąż. Wybór padł na młodego sekretarza i chrześniaka hrabiego Algoratti. Odwiedziłem owego kandydata do rączki mej lubej i bardzo przypadł mi do serca. Z nią zaś spotkałem się jeszcze raz, gdy mi jej wuj oddawał pierścionek w Treviso. Ponieważ przeznaczyłem ją innemu, ujarzmiłem me uniesienie, poprzestając na wstrzemięźliwym pocałunku. Przy pożegnaniu obiecałem przyjechać za dwa tygodnie do Pr. W oznaczonym dniu pojawiłem się tam z moim kandydatem na męża. Zajechaliśmy do proboszcza, wkrótce nadeszła Krystyna i zauważyłem, że piękność jej zachwyciła jej domniemanego małżonka. Potem odwiedziliśmy chorą matkę dziewczyny. W lekarzu, który pielęgnował chorą, Karol (tak się nazywał mój protegowany), poznał swego przyjaciela, wdał się więc z nim w ożywioną rozmowę, z czego skorzystałem, aby chwalić młodego człowieka z całych sił. A ponieważ nie miałem wiele czasu do stracenia, szepnąłem Krysi, że może to jest ten, którego niebo przeznaczyło jej na męża. — Na męża, dla mnie? — spytała. — Tak jest — podjąłem gorliwie. — To jest najmilszy i najlepszy młodzieniec. Byłabyś z nim szczęśliwszą aniżeli ze mną. Nie łatwo przyszło mi wymówić te słowa, których dziewczyna wysłuchała bardzo spokojnie, ku mojemu zdziwieniu. To też ochłonąłem ze wzruszenia, co mi omal nie wycisnęło łez. — Przy obiedzie — ciągnąłem dalej, Karol z pewnością będzie ci się bacznie przyglądał. Staraj mu się podobać kochanie moje, o co chyba nie trudno będzie. — A jeżeli mu się spodobam, czy prędko się ze mną ożeni? — Do tygodnia. Przy obiedzie nie zwracałem się do Krystyny, aby jej nie przerywać rozmowy z Karolem, wśród której czarująca jej naiwność rozkwitła jak polny kwiatek. Po obiedzie usłyszałem słowa, które mną wstrząsnęły. — Pani mogłabyś uszczęśliwić księcia — mówił z zapałem młody człowiek. — Byłabym bardzo rada, gdybyś się pan pozwolił uszczęśliwić — odpowiedziała z całą szczerością. Karol wpadł w zachwyt i uściskał mnie serdecznie. Wszak musiał wyładować nadmiar radości. Za parę dni proboszcz z Krystyną mieli przyjechać do Wenecji dla podpisania kontraktu ślubnego, bo dyspensa była już wyrobiona. Narzeczona Karola zachwyciła wszystkich w Wenecji, cieszyłem się więc szczęściem młodej pary, skojarzonej moją samolubną roztropnością. Lecz w głębi serca odzywał się żal za straconym rajem i byłby może spotęgował się do zazdrosnej męki, gdyby nie rozbrajająca prostota Krystyny, niezmiernie zadowolonej z obrotu sprawy. Nie było tu miejsca na tragedję, zaiste! Lecz gdym ją zobaczył gotową do ślubu w swym stroju wieśniaczym, śliczną i świeżą jak róża majowa, zapłakałem. W kościele było dużo widzów i to szlachty, gdyż niesłychaną było rzeczą, aby wieśniaczka otrzymała dyspensę i brała ślub w poście. W jakiś czas po zaślubinach odwiedziłem młodą parę. Zasiałem Krystynę samą, która mi się zwierzyła, że jej mąż jest najukochańszym człowiekiem. Powiedział jej bez żadnego podejrzenia, iż wiedział dobrze, że żyliśmy dwa dni ze sobą. Życzliwej osobie zaś, która mu udzieliła tej wiadomości roześmiał się w twarz. Lecz omijałem dom Krystyny, a Karol uznawał ten skrupuł z mojej strony. Umarł na parę miesięcy przed moim wyjazdem z Wenecji, zostawiając wdowę w bardzo dobrych stosunkach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giacomo Casanova i tłumacza: Zygmunt Słupski.